Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Zrobiłam wyjątek dla Krakowa

Treść

-mówi MARYLA RODOWICZ

Zdarzało się Pani witać Nowy Rok podczas sylwestrowego koncertu?

- Bardzo rzadko. Unikam tego, przez cały rok ciężko pracuję, zatem w takie święta jak Nowy Rok staram się odpoczywać. Tym razem zrobiłam wyjątek dla Krakowa.

- Kiedy ostatnio Pani występowała na koncercie sylwestrowym?

- To było pięć lat temu - na wrocławskim Rynku. Przyszły prawdziwe tłumy. Ludzie śpiewali i wiwatowali na całego. Nic dziwnego, że i mnie udzieliła się ta radosna atmosfera. Nabrałam wtedy optymizmu na cały następny rok.

- Nie obawia się Pani o swe struny głosowe podczas takich występów?

- To jest problem. We Wrocławiu zainstalowano przed sceną dmuchawy, które nawiewały ciepłe powietrze. Dlatego śpiewało mi się dobrze. Ale z takimi koncertami może być różnie. Co by było, gdyby rozpętała się burza śnieżna? Mam nadzieję, że w Krakowie aura będzie nam sprzyjała.

- Jaki kostium przygotowuje Pani na sylwestrowy koncert?

- Na razie go obmyślam. To niełatwe zadanie. Muszę pogodzić funkcjonalność z oryginalnością. Nie chciałabym za bardzo się opatulać, żeby nie wypaść za smutno...

- To chyba Pani nie grozi - wszyscy znamy przecież Pani ekscentryczne kreacje. Jak one powstają?

- Sama wymyślam projekty, które potem realizują kostiumolodzy. Wychodzę z założenia, że co kilka głów, to nie jedna. Lubię pracować z profesjonalistami.

- A jak spędza Pani sylwestra, kiedy nigdzie nie występuje?

- Uwielbiam witać Nowy Rok w Zakopanem. Najczęściej bawię się wtedy w gronie przyjaciół w stylowej restauracji "Sopa" - oczywiście przy góralskiej muzyce. Rok temu wynajęliśmy starą bacówkę, którą tak zasypał śnieg, że byliśmy niemal odcięci od świata. Teraz też zamierzam wyruszyć do Zakopanego - zaraz po koncercie w Krakowie.

- Myślałem, że bawi się Pani raczej na klasycznych balach...

- Ależ skąd! Nie lubię takich imprez. Zdarzało mi się oczywiście na nich być kilka razy w życiu, ale męczyła mnie ich sztywna i oficjalna atmosfera. Poza tym nie cierpię chodzić w butach na wysokich obcasach.

- Powiedziała Pani w jednym z wywiadów: "Jeśli wydawanie pieniędzy jest nałogiem, to jestem poważnie uzależniona".

- To prawda - jak każda kobieta uwielbiam buszować po sklepach i trwonić pieniądze. I to nie tylko na ciuchy. Nawet kupowanie pietruszki na straganie sprawia mi przyjemność.

- A na co Pani wydaje najwięcej?

- Na buty i torebki - to moja prawdziwa namiętność.

- Może Pani swobodnie poruszać się po centrach handlowych? Fani nie atakują?

- Oczywiście, że podchodzą i proszą o autografy, ale to nie jest wcale uciążliwe. Wręcz przeciwnie - lubię takie drobne dowody sympatii.

- Nie płaci Pani swymi autografami?

- Na razie nie. Chociaż, ostatnio, kiedy podjechałam na pewną stację benzynową, okazało się, że zapomniałam portfela. Obsługa zatankowała na kredyt, mówiąc: "Dowiezie Pani pieniądze w wolnej chwili". Okazuje się, że ludzie mi ufają...

- Jakim samochodem podjechała Pani na tę stację?

- Porsche 911. To prezent od męża.

- Wykorzystuje Pani możliwości tego auta?

- Owszem, lubię przycisnąć pedał gazu. Szczególnie na dobrej drodze, choćby na odcinku autostrady Kraków - Katowice. Mam nadzieję, że policjanci tego nie przeczytają - ale pozwalam sobie wtedy na jazdę z prędkością 220 km na godzinę. To ekscytujące przeżycie.

- Będzie Pani miała teraz pewnie więcej okazji do szybkiej jazdy samochodem - przeniosła się Pani przecież niedawno pod Warszawę...

- Tak - kilka tygodni temu. Nawet się jeszcze nie rozpakowałam do końca. To dom moich marzeń. Stary, prawie stuletni, z dala od miasta. Remontowaliśmy go przez kilka lat. Mężowi zależało, aby przenieść się tam na jego urodziny w końcu listopada. I udało się...

- Pani też niedawno świętowała urodziny.

- Nic nie świętowałam. Nie uznaję takich rocznic. Udaję, że ich nie ma.

- Dlaczego?

- Bo jestem kobietą. A one nie liczą lat.

- Czuje Pani presję show-biznesu, by być wiecznie młodą?

- I to jak! Cały czas muszę dbać o to, aby wyglądać młodo, szczupło, zgrabnie. Oczywiście, moja publiczność akceptuje mnie taką, jaką jestem, ale to ja wyznaczam sobie standard własnego wyglądu. To stresujące, ale konieczne, jeśli chce się utrzymać w branży.

- Kiedyś napisano o Pani: "Maryla Rodowicz jest wciąż taka sama". Jak to się Pani udaje?

- No cóż - mam dobre geny. To natura pozwala mi wyglądać ciągle młodo. Ale nie tylko. Dbam o siebie, odchudzam się, uprawiam gimnastykę, odwiedzam często kosmetyczkę i fryzjera. Mam również w sobie ogromną energię i pogodę ducha, które pozwalają mi ciągle skakać po scenie bez zadyszki. Interesuję się modą, ubieram się zgodnie z jej kanonami, starając się jednocześnie zachować własny styl. I dlatego nadal dobrze się trzymam.

- Przyznała Pani kiedyś: "Jestem próżna - lubię wyglądać lepiej, niż naprawdę wyglądam".

- Oczywiście. Lubię się podobać i nie ukrywam tego. W moim zawodzie to konieczność - przecież ludzie oceniają mnie przede wszystkim po wyglądzie.

- Czy jest Pani przykro, kiedy recenzent festiwalu w Sopocie pisze o występie Pani i innych gwiazd z Pani pokolenia: "emeryci"?

- To było bardzo nieeleganckie. Przecież emeryt to ktoś, kto już nie wykonuje swojego zawodu. A to mnie nie dotyczy. Poza tym, żeby być gwiazdą, trzeba trochę pożyć i dorobić się wielu sukcesów.

- Pani nie osiada jednak na laurach i próbuje zdobywać kolejne pokolenia słuchaczy...

- Widzę, że na koncerty przychodzą ludzie w różnym wieku. W tym sporo młodzieży. Chociaż śpiewają moje stare przeboje, chciałam zrobić coś specjalnie dla nich. Dlatego nagrałam album z piosenkami skomponowanymi i wyprodukowanymi przez ich rówieśników. Lubię stawiać przed sobą takie wyzwania. To ambicja pcha mnie do ich podejmowania.

- Łatwo dzisiaj zdobyć młodą publiczność?

- Myślę, że tak. Trzeba mieć przede wszystkim dobrego producenta. A Bogdan Kondracki, z którym zrobiłam "Kochać", jest obecnie w Polsce najlepszy. Dlatego płyta odniosła tak duży sukces.

- Czy status gwiazdy nie pozwala Pani na odrobinę oddechu i luźniejszego podejścia do kariery?

- Wprost przeciwnie! Tylko rodzi większy stres. Bo przecież tak dużo mam do stracenia. Najtrudniej jest utrzymać się na rynku przez kilka dekad. Trzeba sprostać wymaganiom kolejnych generacji, ciągle zdobywać nowych fanów i zachować przy sobie starych.

- Nie czuje się Pani jeszcze spełniona artystycznie i życiowo?

- Do pewnego stopnia - tak. Ale nadal traktuję każdy koncert i każdą płytę jako wyzwanie do walki o słuchacza.

- Łatwo było Pani pogodzić karierę z troską o dzieci?

- Oj, bardzo trudno. Miałam takie okresy w karierze, że bywałam gościem w domu. Ściskało mi się serce, ale wiedziałam, że muszę zarobić na rodzinę. Z czasem mąż zaczął mi bardzo pomagać. To nie ja chodziłam na wywiadówki czy występy szkolne moich dzieci, tylko on. Cóż, pewnych rzeczy nigdy się nie nadrobi.

- Ale jesteście Państwo dzisiaj szczęśliwą rodziną...

- Tak. Wychowaliśmy wspaniałe dzieci. Dwoje z nich mieszka i studiuje w Krakowie. Najstarszy syn jest na pierwszym roku filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim, a córka uczy się w Akademii Rolniczej. Mimo że mieszkamy w innych miastach - często się odwiedzamy. Najmłodszy syn będzie zdawał w przyszłym roku maturę. Na razie mam go więc przy sobie.

- Rodzina rodziną, ale wydaje się, że to sukcesy artystyczne dają Pani przede wszystkim odczuć poczucie własnej wartości.

- To prawda. Bez akceptacji widowni nie ma żadnego artysty. To dla ludzi nagrywa się kolejne płyty, jeździ na koncerty, pcha do telewizji. I tylko publiczność potrafi dać artyście jedyne w swym rodzaju poczucie satysfakcji.

- Na ostatniej płycie śpiewa Pani: "Mam apetyt na więcej". Na co jeszcze można mieć apetyt przy Pani sukcesach?

- Na jeszcze większe sukcesy. Na podbijanie kolejnych pokoleń. Na przetrwanie w sercach słuchaczy na zawsze.

- Podobno jest Pani adeptką kabały. Czy to ma zapewnić spełnienie tych marzeń?

- Dwa lata temu znajomi zawiązali mi na ręce czerwony sznureczek, który ma przynosić szczęście i odganiać złe moce. Pomyślałam: "Czemu nie? Nie zaszkodzi, a może pomóc". I zostawiłam go. Z czasem sięgnęłam po naukę kabały i okazało się, że bardzo odpowiada ona moim wewnętrznym przekonaniom: uczy żyć w harmonii z otaczającym nas światem i każe dawać innym tyle samo, ile od nich bierzemy. Dlatego nie traktuję kabały jako religii, tylko raczej jako bliską mi filozofię życiową.

Rozmawiał: PAWEŁ GZYL

"Dziennik Polski" 2005-12-30

Autor: ab