Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wzrosty w cieniu gwałtownej przeceny

Treść

W lipcowych notowaniach złoty zyskiwał najmocniej spośród walut wschodzących, dystansując forinta i czeską koronę, umacniając się w stosunku do dolara aż o 8 procent. W ostatnich dniach lipca kurs naszej waluty osiągnął dawno zapomniany poziom 4,13 zł za euro i 2,90 zł za dolara.
Trend aprecjacyjny widoczny jest także w notowaniach sierpniowych (choć zdarzają się krótkotrwałe korekty), co wywołuje falę komentarzy na temat przyczyn tego zjawiska i tego, jak długo ono potrwa. Część komentatorów jest zdania, że tak silne wzrosty złotego nie mają podstaw w realnej gospodarce, lecz są w znacznej mierze wynikiem spekulacji i przewiduje, że w ciągu najbliższych tygodni trend ten może się nagle odwrócić. Inni wskazują, że - niezależnie od przepływów finansowych - na aprecjację złotego wpływa obecnie kilka czynników fundamentalnych.
- Banki centralne w ciągu ostatniego roku wyemitowały masę dodatkowych pieniędzy na walkę z kryzysem. Bilans FED wzrósł do poziomu 250 proc. w porównaniu z czerwcem 2007 r., w Wielkiej Brytanii jest on na poziomie 200 proc., a bilans EBC o 50 procent. Te pieniądze obecnie nie przełożyły się na ceny towarów w formie inflacji, lecz mają wpływ na wycenę aktywów. Wyższa wycena aktywów wynika więc nie tylko z lepszych perspektyw gospodarczych, poprawy koniunktury na świecie, ale i z ilości pieniądza na rynkach - wyjaśnia dr Cezary Mech, były wiceminister finansów.
- Na aprecjację złotego wpływa dodatkowo perspektywa zwiększenia podaży środków walutowych w naszym kraju, miliardowe emisje zagraniczne oraz wyprzedaż aktywów na giełdzie - twierdzi finansista.
Przede wszystkim w ramach zmian w budżecie uznano zaliczki z UE na finansowanie projektów za "dochody". Jest to potencjalne źródło dużej podaży euro w ramach dochodów budżetowych. Dodatkowo resort finansów wyemitował za granicą miliardowe obligacje nominowane w dolarach amerykańskich. Mimo że spread, czyli koszty emisji, są w tym wypadku duże, to jednak należy się liczyć ze zwiększoną podażą środków walutowych w kraju. Trend aprecjacyjny złotego potęgują otwarte linie kredytowe w Międzynarodowym Funduszu Walutowym i innych instytucjach międzynarodowych, ponieważ upewniają rynek, że gdy tylko zajdzie taka potrzeba, rząd może po te środki sięgnąć. Wreszcie prowadzona przez rząd prywatyzacja w kryzysie to także potężne źródło wzrostu kursu naszej waluty. Jeśli inwestorom zagranicznym w chwili wyjątkowo niskiej wyceny aktywów trafia się taka gratka jak sprzedaż Enei czy resztówek Pekao SA, to oczywiście korzystają z okazji, wymieniając przy tym euro na złotówki i windując kurs złotego w górę.
Kasyno znów ruszyło
Na te fundamentane czynniki aprecjacji złotego nakładają się działania spekulacyjne. "Globalne kasyno znowu otwarte" - donosi "Der Spiegel".
- Indeksy VIX i TED spread mocno spadły, a to oznacza, że jest "pogoda dla spekulacji" - twierdzi Jerzy Bielewicz, finansista, szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek".
Pierwszy z indeksów pokazuje zmienność na rynku akcji, drugi - płynność sektora finansowego. Im niższy poziom tych indeksów - tym mniejsza zmienność i większa płynność na rynkach, a więc - mniejsze ryzyko po stronie inwestorów. To zaś oznacza, że znów mogą ruszyć pełną parą operacje typu carry-trade, polegające na tym, że pożycza się pieniądze w kraju o niższych stopach procentowych i inwestuje tam, gdzie stopy są wyższe, zarabiając podwójnie na oprocentowaniu i aprecjacji danej waluty. W Polsce mamy obecnie do czynienia z dysparytetem stóp procentowych w relacji do otoczenia. Główna stopa procentowa wynosi w naszym kraju 3,5 proc., podczas gdy w głównych gospodarkach - jest bliska zeru. Pierwsze skrzypce na polu operacji carry-trade grają banki inwestycyjne.
- W najlepszej kondycji są te banki, które mają rozbudowaną bankowość inwestycyjną, takie jak UniCredit czy Deutsche Bank, bo jest to obecnie działalność znacznie bardziej dochodowa niż bankowość korporacyjna i detaliczna, czyli obsługa kredytowa klientów indywidualnych i firm - zwraca uwagę Bielewicz.
Bankom nie opłaca się udzielać kredytów, ponieważ w ogarniętej kryzysem gospodarce realnej rosną tzw. złe długi, na które muszą odkładać duże rezerwy. Zarabiają więc na spekulacji, zwłaszcza na rynku walutowym i rynku długu.
Życie z prowizji i pompowania balonów
Wielkie banki inwestycyjne Goldman Sachs i JP Morgan osiągnęły bardzo dobre wyniki dzięki operacjom na rynku długu. Przewidują, że będzie to ich główne źródło dochodów jeszcze przez parę lat, ponieważ amerykańskie samorządy i wielkie korporacje, wskutek kłopotów z płynnością, aby zdobyć pieniądze na bieżące funkcjonowanie, zmuszone są emitować na dużą skalę obligacje. Na przykład Kalifornia, której nie stać nawet na zapłatę za wywóz śmieci.
- Obsługą emisji zajmują się banki inwestycyjne, pobierając za to znaczne prowizje i nie ponosząc przy tym żadnego ryzyka - wyjaśnia finansista. - Wpędziły światową gospodarkę w kłopoty, a teraz żerują na jej dalszym zadłużaniu i zarabiają tym lepiej, im większe są zatory płatnicze w przedsiębiorstwach i sektorze publicznym. Stąd wniosek, że wyniki banków inwestycyjnych są odwrotnie proporcjonalne do kondycji realnej gospodarki - kwituje nasz rozmówca.
Kolejne źródło bankowych zysków (operacje spekulacyjne na rynku walutowym, a także rynku akcji i instrumentów pochodnych) powodują ponownie narastanie bańki spekulacyjnej, podobnej jak ta, która pękła z hukiem w ubiegłym roku.
Problem jednak w tym, że po tamtym załamaniu świat jeszcze nie został uprzątnięty z toksycznych aktywów, których wartość szacuje się na blisko 3 tryliony dolarów. To wciąż potencjalne źródło podsycania kryzysu na wiele lat. Podejmowane przez rządy próby odizolowania owych "toksyn" w specjalnie utworzonych "złych bankach" nie znajdują zrozumienia rekinów sektora finansowego. Każdy z nich liczy, że to jemu właśnie uda się ściągnąć zyski z zapadających instrumentów, a z "dziurą" zostanie konkurencja. Nad tym bałaganem wzbiera druga fala kryzysu finansowego, tym razem za sprawą kart kredytowych.
- Rośnie zadłużenie na kartach i nikt tego nie rozlicza, banki tylko zwiększają limity i przyznają kolejne karty. Nie ma nad tym żadnej kontroli - twierdzi Bielewicz.
Wspomniane zjawiska świadczą, jego zdaniem, o jednym: znów rośnie rozziew między sektorem finansowym a realną gospodarką, stanowiąc zarzewie nowej kryzysowej fali i zapowiedź gwałtownej przeceny aktywów, z którą inwestorzy powinni się liczyć.
Małgorzata Goss
"Nasz Dziennik" 2009-08-08

Autor: wa