Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Widziałam, jak ojciec znika

Treść

Zdjęcie: Robert Sobkowicz/ Nasz Dziennik

Z Zygmuntą Barańską, córką por. Zygmunta Szymanowskiego ps. „Jezierza”, zamordowanego 31 maja 1950 r. w więzieniu mokotowskim, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Pamięta Pani ojca?

– Miałam wtedy 4 lata, więc pamiętam tylko pewne urywki, jak to, że gdy spadałam ze schodów, tato mnie ratował. Drugi taki moment, który utkwił mi w pamięci, to jak bujał mnie z siostrą na swoich wysokich wojskowych butach. Pamiętam bardzo dobrze również moment jego aresztowania. Mieszkaliśmy wówczas w malutkim domku w Szklarskiej Porębie, od którego szła wysadzana drzewami aleja aż do ulicy. Tatę zabrali w kajdankach, patrzyłam za nim przez okno, lecz ani razu się nie obejrzał. Jego sylwetka w końcu zniknęła mi z oczu. Ze wszystkich wspomnień o tacie ten obraz został mi chyba najbardziej w pamięci.

Matka mówiła o ojcu?

– Mama, która niestety też siedziała w więzieniu, i to prawie 6 lat, m.in. za współpracę z tatą, zawsze podkreślała, że ojciec był bardzo inteligentnym, oczytanym i zrównoważonym człowiekiem. Bardzo dobrze znał niemiecki, był bardzo elegancki. Mama była młodsza od niego o 10 lat, trafiła do więzienia mokotowskiego, gdy miała 28 lat i była w ciąży z trzecim dzieckiem. Pobyt w więzieniu był dla niej gehenną, zastanawiała się, czy poświęcenie ojca i innych coś da, czy w ogóle przypuszczali, że komunizm będzie trwał dalej. Ale mówiła nam, że im mniej wiemy o tych sprawach, tym lepiej.

Pani ojciec był ważną figurą w strukturach wileńskiej AK.

– We wrześniu 1939 r. jako dowódca kompanii ckm w 19. pp 5. DP brał udział w walkach pod Włocławkiem, Kutnem, Sochaczewem, Łodzią, Płockiem, bronił także Modlina. W walkach został dwukrotnie ranny. Przebywał w szpitalu w Modlinie, skąd trafił do obozu jenieckiego w Działdowie. Następnie zbiegł do Suwałk, gdzie został ponownie aresztowany. Po kolejnej ucieczce osiadł na Wileńszczyźnie i prawdopodobnie został członkiem ZWZ. W 1942 r. rozpoczął działalność w AK jako szef komórki wywiadowczej wywiadu kolejowego w Wilnie. Używał ps. „Jezierza”, „Lis”, posługiwał się także nazwiskami: Antoni Piwowarski, Jan Sadowski.

20 września 1944 r. aresztowało go NKWD. Nie został jednak rozpoznany i w wyniku śledztwa skazano go „tylko” za działalność w AK na 10 lat więzienia.

– To prawda. 15 marca 1945 r. udało mu się uciec i ukrywał się dalej w Wilnie, skąd 30 kwietnia 1945 r. wyjechał do Suwałk. Od września 1947 r. działał w Ośrodku Mobilizacyjnym Wileńskiego Okręgu AK, tworząc siatkę wywiadowczą. Został aresztowany 22 czerwca 1948 r. w Szklarskiej Porębie w ramach Akcji „X”, mającej na celu rozbicie struktur Okręgu Wileńskiego AK, i osadzony w więzieniu mokotowskim. 24 stycznia 1950 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał go na karę śmierci. Wyrok wykonano 31 maja 1950 roku. We wspomnieniach ks. płk. dr. Józefa Zator-Przytockiego można przeczytać, w jaki sposób mój ojciec zachowywał się w celi i przed egzekucją. Wiemy także, że w trakcie śledztwa był bity i torturowany. O tych sprawach przez lata nic z siostrami nie wiedziałyśmy, a mama nie chciała o nich mówić. O przebiegu służby taty dowiedziałam się dopiero z akt śledczych.

Rodzina wiedziała, że Pani ojciec siedzi w więzieniu na Rakowieckiej?

– Tak. Gdy mamę aresztowali, wychowywała nas babcia. Wiem, że rodzina wysłała nawet pisma do prezydenta Bieruta z prośbą o ułaskawienia taty, ale nie skorzystał z prawa łaski. Potem do domu przyszło zawiadomienie, że wyrok na tacie został wykonany. W tym czasie moja mama dalej przebywała w więzieniu mokotowskim. Tam też w 1949 r. urodziła się moja młodsza siostra Bożena. Następnie mama została przewieziona do więzienia w Fordonie, gdzie jeździliśmy z babcią na widzenia z nią. Jako dzieci byłyśmy świadome, że taty już nie ma i została nam tylko mama. Babci zależało na tym, by nie zatarła się wspólna więź pomiędzy matką a dziećmi.

Ojciec dowiedział się w jakiś sposób o narodzinach kolejnej córki?

– Widział moją siostrę z okna, gdy mama spacerowała z nią po podwórzu więziennym. O żadnych grypsach, które mogli do siebie wysyłać, nie wiem, natomiast wiem na pewno, że po narodzinach córki mama dostała koszyczek ze sztucznymi kwiatkami. To nam sama powiedziała, czyli gdzieś te wieści jakoś krążyły. Po aresztowaniu rodziców chciano nas zabrać do domu dziecka, na co babcia nie pozwoliła. Cała rodzina od razu stanęła murem. Jak siostra się urodziła, to babcia pisała pisma o zabranie dziecka do domu. Udało się. Wtedy nie mieszkaliśmy już w Szklarskiej Porębie, babcia od razu stamtąd się wyprowadziła i przeniosła się do swojej rodziny. Najpierw zamieszkaliśmy w Pile u siostry babci, potem przenieśliśmy się do Elbląga, do brata babci. Tu skończyłyśmy szkołę, do Elbląga wróciła też mama, gdy wyszła z więzienia. Opuściła je w 1954 r., cztery lata po śmierci taty i sześć po jego aresztowaniu. Mama na pewno dowiedziała się w więzieniu o zamordowaniu taty, więźniowie mieli bowiem swoje możliwości porozumiewania się. Dwa lata temu podczas zwiedzania więzienia mokotowskiego mówili mi o tym byli więźniowie.

Rodzina doświadczyła represji po wyroku?

– Ja i siostry nigdy nie doświadczyłyśmy jakichś strasznych rzeczy z tego powodu, że byłyśmy rodziną Zygmunta Szymanowskiego. Szkoła średnia przeszła nam bardzo łagodnie, należałyśmy do harcerstwa, także na studia dostałyśmy się bez żadnych problemów. Nigdy nikt nas wtedy nie nagabywał i nie prześladował. Natomiast w czasie, kiedy mama i ojciec byli aresztowani, to oczywiście dzieci śmiały się z nas, dlaczego na wywiadówki nie przychodzi mama czy tato, tylko babcia, która kazała nam milczeć w takich sytuacjach. Czasami na ulicy byłyśmy też nagabywane przez funkcjonariuszy UB, którzy próbowali częstować nas cukierkami, by wydobyć od nas pewne informacje. Chcieli wiedzieć, kto bywa w naszym domu. Prawdopodobnie zależało im na schwytaniu jakichś znajomych rodziców. Babcia nauczyła nas, żeby nie udzielać im żadnych informacji.

Szukaliście miejsca pochówku ojca?

– Tak. Dopominaliśmy się o to, ale ta kwestia nigdy nie została wyjaśniona. Początkowo myśleliśmy, że może spoczywa na warszawskim cmentarzu na Służewie, bo tam też przecież były mogiły więźniów. Podczas uroczystości w parafii św. Katarzyny ks. proboszcz Józef Maj powiedział, że te pochówki na Służewie zakończyły się prawdopodobnie w 1948 roku. Zrozumieliśmy wtedy, że tato prawdopodobnie leży na Powązkach, bo posiadaliśmy już informacje, że tam też ich chowano. Więźniarki, a wśród nich mama, która była wielką przyjaciółką zidentyfikowanego z moim ojcem por. Aleksandra Tomaszewskiego, dobrze wiedziały, że nie dowiedzą się, gdzie ich mężowie spoczywają. Myślę, że po wszystkich przejściach, które je dotknęły, chyba też nie chciały do tych tematów wracać. Mama wróciła z gruźlicą do domu, nie mogła dostać pracy, a miała na utrzymaniu troje dzieci. Po latach ponownie wyszła za mąż, gdy ja już byłam na studiach. Zmarła w 1989 roku. Zdążyła usłyszeć jeszcze o pochówkach na Służewie, chcieliśmy ją tam nawet zabrać, ale nie wyraziła zgody. Bardzo to przeżywała. Możliwie też, że ta wiadomość przyczyniła się do tego, że mama dostała wylewu. To było dla niej za duże emocjonalne wzruszenie. Później dostarczyliśmy tabliczkę z nazwiskiem ojca do powstającego na Łączce upamiętnienia. Tak się złożyło, że jego szczątki znaleziono 27 maja 2013 r. bardzo blisko tego muru.

Kiedy dowiedziała się Pani o pracach na Łączce?

– Praktycznie od razu, jak tylko zaczęto kopać. Poinformował mnie o nich prof. Piotr Niwiński, z którym mam bardzo dobry kontakt. Historyk ten opracowywał biografię wileńskiej AK, kontaktowałam się więc z nim na bieżąco. Śledziłam również pojawiające się wiadomości IPN. Później przekazałam materiał DNA do porównań. Dwie siostry nie musiały już tego czynić, bo mój okazał się wystarczający.

Gdzie chcecie pochować ojca?

– W 99 proc. jesteśmy pewne, że powinien spoczywać na Łączce wśród innych ofiar i jednocześnie jego kolegów. Będziemy czekały na uroczysty pogrzeb i panteon, który ma w tym miejscu powstać.

Uroczystość oficjalnego wręczenia noty identyfikacyjnej ojca była z pewnością wielkim przeżyciem dla całej Pani rodziny.

– To prawda. Z rodziny było nas na uroczystości w Belwederze aż dziesięć osób. Były moje siostry, mężowie, nasze dzieci i nawet jedna prawnuczka. Szczególnie dla dzieci było to ogromne przeżycie. Widzieliśmy ich reakcję. Choć historycznie są obznajomione z całą sytuacją i dumne z postawy dziadka, nie przypuszczały, jak bardzo to przeżyją. W drodze do domu moja 30-letnia córka przyznała się, że nie wiedziała, że to będzie dla niej tak duże emocjonalne wzruszenie. Zresztą sama uroczystość była bardzo ładnie zorganizowana, za co, jak i za cały proces badań, jesteśmy wdzięczni.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Czartoryski-Sziler
Nasz Dziennik, 3 października 2014

Autor: mj