Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wciąż mam w telefonie SMS-y od Andrzeja

Treść

Gdyby systematycznie i rzeczowo przekazywane były informacje na temat toku śledztwa, z całą pewnością uspokoiłoby to emocje społeczne. Brak rzetelnego przekazu tylko je podsyca
Z Ewą Błasik-Kuźmą, siostrą gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił Powietrznych, sekretarzem regionalnym Włoskiej Konfederacji Związków Zawodowych CISL, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Od 22 lat mieszka Pani we Włoszech. Jak katastrofa smoleńska została odebrana w tym kraju?
- Od momentu katastrofy zainteresowanie nią było bardzo duże. We wszystkich mediach o zasięgu ogólnokrajowym katastrofie rządowego tupolewa poświęcono sporo miejsca. Na bieżąco podawano informacje na jej temat, szczególnie 10 i 11 kwietnia. Później pojawiły się artykuły w prasie, oparte przede wszystkim na konferencji prasowej w Moskwie, która odbyła się niedługo po katastrofie. Do tragedii smoleńskiej wraca się we włoskich mediach przy okazji różnych wydarzeń, jak chociażby ostatnio, gdy gościł w Polsce prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew. W tej chwili jest cisza medialna.
Jaki był sposób narracji w tej sprawie? Dominował scenariusz rosyjski o winie polskich pilotów i naciskach na nich Pani brata?
- Niestety tak, i tak właściwie zostało we Włoszech do dzisiaj. Moja wiedza na temat pilotażu jest znikoma, nie mogę więc wypowiadać się na temat kwestii technicznych. Wiem jednak, jak wiele kosztowały mojego brata katastrofy, które wcześniej się wydarzyły. Brat był za bardzo związany nie tylko z lotnictwem, ale także z pilotami, by bagatelizować jakiekolwiek zagrożenie związane z lotami. Najważniejsze dla Andrzeja było przede wszystkim bezpieczeństwo, w sposób bardzo poważny podchodził do tego, co robił. Pamiętam jego reakcje po wielu lotniczych tragediach, dlatego nie dopuszczam myśli, że w jakikolwiek sposób mógł przyczynić się do katastrofy tupolewa.
Jakie były te reakcje?
- Bardzo przeżywał wszystkie katastrofy. Zawsze łączyła go ogromna więź z tymi, z którymi się szkolił i których sam szkolił. Mając duże doświadczenie, zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw. Dlatego zawsze najważniejsze było dla niego zrobić wszystko, żeby nie dopuścić do czegoś, co mogłoby mieć niedobry obrót. O tym, że lotnictwo to nie tylko lot ku gwiazdom, ale i tragedie, przekonał się już w maturalnej klasie, gdy w katastrofie lotniczej zginął jego bardzo bliski przyjaciel z liceum lotniczego w Dęblinie. Miał 18 lat i pochodził z naszej miejscowości - Wartkowic.
Kiedy rodziła się jego pasja latania? Ktoś wcześniej w rodzinie był pilotem?
- Mieliśmy dwóch wujków, mężów sióstr naszej mamy, którzy byli związani z lotnictwem. Jeden był w pułku w Gdyni, a drugi pracował na lotnisku w Leźnicy Wielkiej, gdzie do dziś stacjonuje pułk śmigłowców. W Wartkowicach był więc w jakiś sposób wyczuwalny czar latania. Pamiętam z dzieciństwa poruszenie w Wartkowicach, bo zginął lotnik z naszej miejscowości. Na jego grobie do tej pory znajduje się śmigło samolotu. Wychowaliśmy się więc w atmosferze związanej z lotnictwem, a jednak wybór Andrzeja, piętnastoletniego chłopca, by pójść do liceum lotniczego, był zaskoczeniem tylko dla naszego ojca. Choć zarówno rodzice, jak i my, rodzeństwo, wspieraliśmy go w jego wyborze, to tak naprawdę nie dowierzaliśmy, że zwiąże się z lotnictwem wojskowym. Zawsze był bardzo niezależny, we wszystkich sprawach miał swoje zdanie.
Jednak postawił na swoim.
- Tak, to prawda. Właściwie wszystkie swoje wakacje spędzał na lotniskach. Od 15. roku życia związany był przede wszystkim z aeroklubem łódzkim, gdzie latał na szybowcach i samolotach sportowych. Często nam, rodzeństwu, by się z nim spotkać, nie pozostawało nic innego, jak leżeć na aeroklubowej łące i obserwować, jak robi na niebie pętle i beczki, które potem musieliśmy mu dokładnie opisywać. O lataniu potrafił opowiadać bez końca. Później skończył liceum lotnicze i akademię oficerską w Dęblinie. Gdy po raz pierwszy pojawił się w domu w mundurze, wszyscy witali go z wielką radością i byli z niego bardzo dumni.
Z pewnością dumna była Pani z brata, że awansował tak wysoko, zostając Dowódcą Sił Powietrznych RP?
- Bardzo. Andrzej jednak nie był człowiekiem, który chwalił się swoimi sukcesami, trzeba to było z niego wyciągać albo dowiadywać się o nich drogą oficjalną. Czasami nie zdawaliśmy sobie sprawy z pewnych rzeczy. Zawsze był dla nas przede wszystkim kimś, kto kochał latać, kochał polskie lotnictwo, bo było ono jego pasją i życiem.
Spotyka się jednak opinie wojskowych o Pani bracie, że zbyt szybko awansował...
- Andrzej był najmłodszy z naszej czwórki rodzeństwa, ale od początku miał dużą łatwość w podejmowaniu decyzji. Był człowiekiem bardzo błyskotliwym, takim, który umiał z siebie wydobyć to, co najlepsze. Poza tym miał wielki dar zjednywania sobie ludzi w sposób naturalny, bez większego wysiłku. Te cechy, które widoczne w nim były już od najmłodszych lat, pomagały mu w dorosłym życiu w dowodzeniu i przyjmowaniu na siebie odpowiedzialności za ważne decyzje.
Nie mnie to oczywiście oceniać, ponieważ tego, czym musiał zarządzać i czym musiał dowodzić Andrzej, nie jestem w stanie ogarnąć. Wiem jednak, chociażby ze stron internetowych Ministerstwa Obrony Narodowej oraz Sił Powietrznych - ich dowództwa i poszczególnych jednostek, jak pozytywne opinie zebrał w związku z udziałem jednostek Sił Powietrznych w licznych międzynarodowych ćwiczeniach i misjach państw sojuszniczych NATO, począwszy od ćwiczeń Air Meet w 2003 r. w Poznaniu Krzesinach, gdzie był dowódcą bazy. Te ćwiczenia to był ogromny wysiłek i Andrzej pokazał tam swoje zdolności organizacyjne, a także umiejętność stworzenia grupy i działania z innymi w symbiozie. Na każdym stanowisku pokazywał, na co stać jest polskie lotnictwo.
Jak odebrała Pani informacje, zamieszczone chociażby w tygodniku "Wprost", że Pani brat był człowiekiem konfliktowym, wyrzucał z kabiny pilotów i sam siadał za sterami?
- Trudno ze spokojem czytać takie rzeczy, skoro wiem, że braterstwo, koleżeńskość były dla niego zawsze bardzo ważne. Czasami czuliśmy w rodzinie zazdrość, iż ważniejsza od nas jest dla niego rodzina lotnicza. Prawdziwa bowiem rodzina zawsze jest mu w stanie wybaczyć to, że poświęca jej mało czasu, ta lotnicza - nie. Andrzej był zawsze bardzo dumny z osiągnięć innych, z faktu, że jesteśmy w NATO i wszyscy polscy piloci tak świetnie dają sobie radę w strukturach natowskich. Był niezmiernie dumny z młodych lotników szkolonych za granicą. Kochał latanie i zależało mu na tym, by być dowódcą, który lata, jednak z całą pewnością nigdy nie naruszał zasad ani przepisów. Z całą pewnością, kiedy było trzeba, umiał wykorzystać swój autorytet, ale wiem, że zjednywał sobie ludzi, a nie słyszałam, żeby zrażał ich do siebie.
W Polsce jednak nikt po 10 kwietnia nie stanął w jego obronie, gdy padały medialne oszczerstwa za rzekome przyczynienie się do katastrofy.
- Bardzo mnie to bolało. Ci, którzy mogli cokolwiek zrobić, a nie uczynili tego, muszą dziś rozliczyć się we własnym sumieniu. Dla mnie istotne było po katastrofie wsparcie włoskiego społeczeństwa, które okazywało mi swoją bliskość i współczucie. Polska tragedia stała się dla nich niejako namacalna. Wzrosło u nich zainteresowanie Polską, naszą historią, myślę tu przede wszystkim o kwestii Katynia, która była przyczyną tego lotu. Kilka dni po katastrofie smoleńskiej we włoskiej telewizji pokazany został film Andrzeja Wajdy "Katyń".
Jestem sekretarzem regionalnym Włoskiej Konfederacji Związków Zawodowych CISL, która liczy około 4 milionów członków, a powstała z inspiracji chrześcijańskiej. Ze względu na moje osobiste powiązania z tą tragedią CISL ogłosił żałobę w swoich szeregach. Ponieważ jesteśmy jedynym związkiem zawodowym, który wydaje własną gazetę, mającą zasięg ogólnokrajowy, ukazały się w niej również artykuły na temat katastrofy, a także kondolencje i deklaracja naszego sekretarza generalnego, w której manifestowana była bliskość i solidarność z naszym krajem i ze wszystkimi, którzy osobiście poruszeni są tą tragedią.
Podobnie reagowała włoska Polonia?
- W bardzo krótkim czasie po katastrofie Polonia szybko się zorganizowała, żeby czuwać i modlić się w intencji ofiar tragedii. W polskich kościołach w Rzymie i okolicach były sprawowane specjalne Msze św. poświęcone tragicznie zmarłym w katastrofie smoleńskiej, które były organizowane bardzo spontanicznie. Było to dla mnie wielkie świadectwo. Na pewno czułam bliskość tych ludzi. Zdarza się, że Polacy, którzy mnie znają, podchodzą do mnie na ulicy, zapewniając o wsparciu i modlitwie. Ważne również było dla mnie to, że 16 maja na Monte Cassino została odprawiona Msza św. poświęcona ofiarom katastrofy, podczas której w sposób szczególny wspomniano mojego brata.
Większość Polaków jest rozczarowana tokiem śledztwa. Strona polska faktycznie nie ma dostępu do materiału dowodowego, bazujemy na tym, co nam Rosjanie dostarczą.
- Samą mnie to martwi. Uważam, że jesteśmy marionetką w rękach Rosjan. Wytwarza to poczucie niepewności i bezradności, stwarzając napięcie i podejrzenia. Gdyby systematycznie i rzeczowo przekazywane były informacje na temat postępów w śledztwie, z całą pewnością uspokoiłyby emocje. Natomiast brak jasnych, rzetelnych przekazów tylko je potęguje. Fakt, że polska prokuratura nie ma wielu podstawowych dowodów, by móc prowadzić dochodzenie, jest oczywisty dla wszystkich, także dla Włochów.
Podziela Pani przekonanie, że sprawę katastrofy powinna badać międzynarodowa komisja?
- Z całą pewnością tak, ponieważ wymiar tego, co się stało, wymaga przeprowadzenia odpowiedniego dochodzenia w tej sprawie. Myślę więc, że taka komisja jest nieodzowna, jest to po prostu konieczność. Na ile to tylko możliwe, staram się popierać wszelkiego typu starania w tej kwestii.
Minęło ponad osiem miesięcy od katastrofy, pamięta Pani ten dzień?
- Trudno zapomnieć tamten dzień, myślę, że zapamiętam go do końca życia. Pamiętam, że 10 kwietnia, jak w każdą sobotę, wracałam z porannych zakupów. Otwierając drzwi mieszkania, usłyszałam dzwoniący telefon. Jak się okazało, wszyscy znajomi usiłowali się do mnie dodzwonić, żeby powiedzieć mi, bym włączyła telewizor. Wtedy były już pierwsze informacje o katastrofie. Po minucie zadzwonił do mnie starszy brat, usłyszawszy jego głos, wiedziałam, że jakiekolwiek słowa są już niepotrzebne...
Kiedy po raz ostatni rozmawiała Pani z bratem?
- Przy okazji Świąt Wielkanocnych i tuż po nich. Mam jeszcze w moim telefonie jego ostatnie SMS. Byliśmy właściwie zawsze w kontakcie. Od czasu, kiedy zamieszkałam we Włoszech, moje bezpośrednie kontakty z bratem były raczej wakacyjno-świąteczne. Gdy tylko było to możliwe, odwiedzał mnie we Włoszech, a ja co roku przyjeżdżam do Polski. Stale mieliśmy ze sobą kontakt telefoniczny.
Podobno była z nim Pani szczególnie związana.
- Bardzo. Tak jak my wszyscy - ojciec, brat Piotr i siostra Jola, każdy na swój własny, szczególny sposób. Śmierć mamy, która zmarła osiem lat temu, i śmierć brata to dwie największe straty w moim życiu. Mama, osoba bardzo szanowana w Wartkowicach, była nauczycielką historii. To właśnie ona przekazała nam miłość do Polski, nauczyła, jaką wartość i wagę ma Wojsko Polskie. Zaszczepiła w nas także poczucie misji, którą zrodził polski romantyzm. Może właśnie dlatego Andrzej wybrał wojsko... Jego śmierć to ogromna strata dla całej naszej rodziny. Mogę jeszcze dodać, że to również strata w naszej małej miejscowości. Jej mieszkańcy przez lata śledzili poczynania Andrzeja, jego drogę, dokonania. Mój brat był i jest wielką chlubą Wartkowic. Duma z jego osiągnięć pozostała tam do dzisiaj. Pozostały też łzy.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2010-12-20

Autor: jc