Przejdź do treści
Przejdź do stopki

W PiS brakuje sternika

Treść

Z Marcinem Libickim, posłem do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Marcin Austyn
Kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości sugerowało Panu oraz posłom opuszczającym partię, by w czasie świąt jeszcze przemyśleć tę decyzję...
- Myśmy jasno powiedzieli, że jedynym naszym warunkiem jest wpisanie mnie na "jedynkę" na listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego w Wielkopolsce. Jeżeli to nie nastąpi, to nie ma mowy o żadnej zmianie stanowiska.
Pojawiły się sugestie, że usunięcie Pana z listy mogło być związane z tym, że władzom partii nie pasowało, że zawłaszczył Pan poznańskie struktury PiS, a te się nie rozrastały...
- Oczywiście każdy może taki sąd wygłaszać. Jednak Jarosław Kaczyński w nieodległym czasie odwiedzał Wielkopolskę i powiedział wówczas publicznie, przy wielu członkach partii, że sytuacja w PiS w Wielkopolsce - być może użył słowa "w Poznaniu" - jest modelowa. Mogę więc tylko powołać się na te słowa.
Osobiście nie zgadzam się z takimi sądami. Owszem, istniał pewien podział, kiedy łączyło się Przymierze Prawicy z PiS. Wówczas ludzie z ZChN skupieni wokół Marka Jurka i ludzie skupieni wokół Michała Ujazdowskiego założyli Przymierze Prawicy i był to pomost do połączenia się z pierwotnym PiS. Z porozumienia tych stron wynikało, że na początkowym etapie, kiedy jeszcze środowiska się nie przeniknęły wzajemnie, ja będę w Wielkopolsce szefem. To wówczas powstał list podpisany przez działaczy dawnego Porozumienia Centrum, którzy nie chcieli do tego dopuścić. Później jednak prezes był zadowolony z rozwoju sytuacji w partii.
Czuje się Pan "królem klanu"?
- Powołuje się Pan na artykuł, w którym znalazły się opinie wielu ludzi na mój temat. W mojej ocenie, mają one wydźwięk pozytywny. Określenie "klan" jest może lekko pejoratywne. Oczywiście nie czuję się królem klanu. Jest grupa ludzi skupiona wokół mnie, która po prostu uznaje mój autorytet. Tu jednak zarzuty rozbudowano na moją rodzinę - tak jak ja bym miał wpływ na to, kim jest mój bratanek w Warszawie czy mój brat we Wrocławiu. Ta sprawa, opisana przez poważną przecież gazetę, trąciła nieco tabloidem.
Kariery członków Pana rodziny miały związek z Pana działalnością polityczną?
- W żaden sposób. Mój syn Jan Filip zawsze był przy mnie, ale to był jego wybór. Natomiast to, że mój bratanek w prywatnej firmie o ogólnopolskim znaczeniu osiągnął sukces, jest wynikiem wyłącznie jego talentów menedżerskich. To, że mój brat osiągnął sukces, nie ma śladowego związku z moją karierą polityczną. Mam czworo dzieci. Mój jeden syn, Jan Filip, poszedł w moje ślady, a Piotr wydał cały szereg książek z dziedziny historii i sztuki, był współautorem wielu krótkich filmów popularyzatorskich dotyczących historii i historii sztuki. Jak widać, jeden został politykiem, drugi - historykiem sztuki. Na pewno nikogo nigdzie nie ciągnąłem na siłę.
Co dalej? Myślał Pan o zwarciu sił na prawicy, chociażby z Markiem Jurkiem, z którym Pan już współpracował?
- Na pewno trzeba zewrzeć siły, tylko myśląc o wyborach do Parlamentu Europejskiego, to jest już na to trochę mało czasu. Po opuszczeniu PiS zgłaszali się do mnie różni politycy, ale jeśli chodzi o partię Marka Jurka - nie. Muszę zaznaczyć, że trudno znaleźć partię, z którą w pełni mógłbym się utożsamić.
Myśli Pan, że w polityce robi się miejsce dla ugrupowania ideowo zmierzającego bardziej na prawo od PiS? Ta partia wyraźnie zwalnia tam miejsce...
- Faktycznie. PiS idzie coraz bardziej w kierunku centrum i swoją dyscypliną zaczyna obejmować obszary moralne. Szkoda. Ja rozumiem, że są partie, które mogą być obojętne w sprawach "katolickich" czy moralnych, ale nie mogą to być sprawy obejmowane dyscypliną. W PiS - przynajmniej tak to wygląda - coraz częściej taka dyscyplina obowiązuje. Weźmy pod uwagę chociażby pracę posła Bolesława Piechy nad projektem ustawy zakazującej stosowania metody zapłodnienia in vitro. Z tego nic nie wychodzi, bo ktoś mu na to nie pozwala. To wskazywałoby, że PiS nie tylko idzie w kierunku centrum, ale też uniemożliwia swoim członkom pozostawanie na swojej pozycji.
Jaki pomysł, Pana zdaniem, ma PiS na wybory do europarlamentu?
- Zawsze uważaliśmy, że prezes Jarosław Kaczyński silną ręką prowadził PiS. Mam wrażenie, że coś się załamało, że tam nikt nie rządzi, a wszystko, co się dzieje, jest wynikiem jakiegoś miotania się od ściany do ściany.
Konrad Szymański, bardzo przyzwoity europoseł, nagle zostaje "wyeksmitowany" z Wrocławia, gdzie dotąd ciężko pracował przez ostatnie pięć lat, i ma być kandydatem z Wielkopolski. Profesor Ryszard Legutko, zacny człowiek, zamiast startować z Krakowa, jest na listach z Dolnego Śląska. Nagle okazuje się, że Ryszard Czarnecki (z Wrocławia) jest na listach w Kujawsko-Pomorskiem. O co tu chodzi? Platforma mówi, że bierze wszystkie znane osobistości, to rozumiem, że w tym jest jakaś koncepcja - inna sprawa, czy słuszna.
A w PiS co się dzieje? Nagle Jarosław Kaczyński ogłasza zmianę taktyki. Najpierw miał być niemal zakaz startowania posłów, a teraz zmusza się ich do tego. Kilka dni przed decyzją w mojej sprawie rozstawałem się z prezesem nie z zapewnieniem, że będę "jedynką" w Poznaniu, ale z przeświadczeniem, że tak będzie. Trzy dni później już mnie nie było na liście. Wojciech Mojzesowicz wsiadał w Warszawie do pociągu z przeświadczeniem, że w Bydgoszczy liderem jest Kosma Złotowski, a na miejscu z mediów dowiedział się, że jednak będzie to Ryszard Czarnecki. Mam wrażenie, że PiS straciło sternika. Wydaje się, że ten, kto w danej chwili jest bliżej prezesa, ma rację. Wychodzi więc na to, że PiS nie ma żadnej koncepcji ułożenia list do PE, a te zmieniają się jak w kalejdoskopie. Odnoszę wrażenie, że chodzi tylko o pewne zaspokojenie osób, które ostatnio mają dobre relacje z prezesem.
Taka taktyka niczego dobrego nie wróży. Była, wydaje się, dobra koncepcja, że stawiamy na doświadczonych posłów. Okazało się jednak, że nie ma na listach Wojciecha Roszkowskiego, że nie ma Mieczysława Janowskiego. Ja również mam dobre notowania i też mnie nie ma.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-04-14

Autor: wa