Przejdź do treści
Przejdź do stopki

W odpowiednim miejscu i czasie

Treść

Rozmowa z Tadeuszem Błażusiakiem, motocyklistą, najwybitniejszym na świecie zawodnikiem enduro extreme
Myśli Pan czasami o sobie "cudze chwalicie, swego nie znacie"?
- A czemu miałbym tak myśleć?
Bo niewielu jest polskich sportowców, odnoszących ogromne sukcesy w najbardziej prestiżowych zawodach, mających za granicą status gwiazdy, a w kraju praktycznie anonimowych. No, powiedzmy - niezbyt znanych.
- Trudno mi się do tego odnieść, często słyszę pytania, dlaczego tak jest, a chyba powinny być kierowane do kogoś innego. Ja jestem sportowcem, wykonuję swoją pracę, jeżdżę dla najlepszego na świecie zespołu, dla bogatych sponsorów. I tyle mogę w tej materii zrobić. Z drugiej strony nie zabiegam specjalnie o popularność, nie lansuję się, że użyję tego modnego w pewnych środowiskach określenia.
Kiedy przyglądałem się liście Pana zwycięstw z ubiegłego choćby roku, to odniosłem wrażenie, że nie było celu, którego nie udało się Panu osiągnąć. To prawda?
- Faktycznie rok był bardzo udany, a jeśli miałbym już doszukiwać się jakichś wpadek, to nie po mojej myśli poszła tylko jedna impreza, pierwsza runda halowych mistrzostw świata w Genui. Zająłem trzecie miejsce, choć jak tu narzekać na podium, skoro podczas inauguracyjnego przejazdu miałem upadek zakończony pękniętymi żebrami, rozbitym ramieniem i wstrząsem mózgu. A poza tym zazwyczaj wygrywałem (śmiech).
No i jak tu nie wrócić do przysłowia zacytowanego na początku... Gdzie ma Pan najwięcej kibiców?
- Chyba w Stanach Zjednoczonych. Zdarza się, i to często, że bywam rozpoznawany na lotniskach, proszony o wspólne zdjęcie, autograf. Sporo fanów mam w Hiszpanii i w ogóle w krajach, w których sporty motorowe są mocno rozwinięte. Ale powtórzę - nie zwracam na to specjalnie uwagi. To jest moja praca i pasja, nie spoglądam z wypiekami na twarzy na słupki popularności. Nie będę o nią zabiegał, prowadzę spokojny tryb życia, bez skandali, wyskoków, które w dzisiejszym świecie lubią dobrze się sprzedawać. Zostałem wychowany w poczuciu szacunku wobec siebie i swojej pracy.
Mijają cztery lata, odkąd zamienił Pan trial na enduro extreme i ten okres był jednym wielkim pasmem triumfów.
- Staram się, jak mogę. Wiem, co muszę zrobić, by być w miejscu, w którym jestem teraz. Moje życie kręci się wokół sportu, jazda na motocyklu jest moją pracą. Podobnie jak urzędnik siedzący za biurkiem rano wstaję i przez określoną liczbę godzin robię to, co do mnie należy. Pracuję uczciwie i dzięki temu nie tylko wygrywam, ale wygrywam bezdyskusyjnie. A to różnica.
Jak bardzo w tym czasie Pan się zmienił?
- Bardzo i... w ogóle. Gdy pierwszy raz wygrałem Erzbergrodeo, miałem 24 lata i byłem dzieciakiem. Teraz mam 27 lat, dojrzałem życiowo, na pewne sprawy patrzę inaczej. Sportowo się rozwijam, idę do przodu, zdobywam coraz większą pewność siebie, ale na co dzień pozostałem taką samą osobą. Wiem, co osiągnąłem i co jeszcze chcę osiągnąć. Wiem też, że bez pracy nigdzie nie dojdę, dlatego do wszystkiego podchodzę z pokorą. Stąpam obiema nogami mocno po ziemi.
Tymczasem początek tej historii, tego pasma sukcesów paradoksalnie był całkowicie przypadkowy. Jak w dobrym filmie.
- Jest takie powiedzenie, że trzeba znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Chyba tak było w moim przypadku. W Erzbergu pojawiłem się przypadkowo, bardziej dla zabawy. A tu nagle wygrałem, i to w stylu niespotykanym, z ogromną przewagą, natychmiast dostałem propozycję startów w fabrycznym zespole KTM, moje życie wywróciło się do góry nogami.
Zatrzymajmy się przez chwilę przy Erzbergu, bo to zawody w świecie jedyne w swoim rodzaju. Na ich starcie staje 1800 zawodników, metę osiąga 16 - że posłużę się tylko liczbami z minionej edycji, ogląda je na żywo 45 tysięcy widzów.
- Erzbergrodeo to najbardziej widowiskowe i najtrudniejsze zawody enduro extreme na świecie. Odbywają się na około 40-kilometrowej trasie ulokowanej w ogromnej, wciąż czynnej kopalni (różnica między najniższym a najwyższym punktem ma ponad 1000 m), trasie niezwykle zróżnicowanej, na której są zarówno fragmenty bardzo szybkie, umożliwiające podróżowanie z prędkością przekraczającą 150 km/h, jak i szalenie trudne technicznie, wymagające jazdy na pierwszym biegu po kamieniach, podjazdach, przeszkodach. Wszystko wymaga ogromnej wprawy oraz przygotowania fizycznego i psychicznego.
Cztery z rzędu zwycięstwa w Erzbergrodeo zajmują chyba szczególne miejsce w hierarchii Pana sukcesów?
- Tak, ale nie potrafię powiedzieć, czy uważam je za największy swój sukces. Bardzo sobie cenię tytuł mistrza Europy w trialu, w enduro extreme mistrzostwo Stanów Zjednoczonych i Puchar Świata. Mam 27 lat, a od 16. roku życia jeżdżę w zespołach fabrycznych. Teraz dla KTM, bodaj największego w świecie. I tak naprawdę znajdujemy się w takich relacjach, że mogę od fabryki wręcz wymagać poprawiania pewnych rzeczy, części, elementów. Mam do dyspozycji motocykl wyprzedzający technicznie o rok, a może nawet dwa lata sprzęt dostępny obecnie na rynku. Zawodnicy z niefabrycznych teamów dostaną go być może za rok, a w ogólnej sprzedaży znajdzie się jeszcze później. To chyba coś znaczy. Mam na wyłączność mechanika, który nieustannie zajmuje się moim motorem. Wszędzie, gdzie trenuję i startuję, mam takie zaplecze, że sprzęt - jeśli się zepsuje - w ciągu kilku minut zostaje naprawiony.
Na ile pomaga Panu przeszłość trialowa?
- Bardzo, choć to całkiem różne konkurencje. Niby w obydwu korzystamy z motocykli, ale wystarczy na nie spojrzeć, by przekonać się, jak bardzo są inne. W trialu wszystko odbywało się wolno, na małych prędkościach, o sukcesie decydowała niezwykła precyzja, finezja. Trzeba było nieustannie wymuszać w sobie koncentrację, która znowuż przy szybkiej jeździe przychodzi automatycznie. Oczywiście technika, jaką wyniosłem z trialu, niezwykle mi pomogła i pomaga. Dzięki niej wychodzę z najcięższych opresji, mam wypracowane odruchy, dzięki którym automatycznie wykonuję pewne czynności i jeżdżę szybko, nie zużywając aż tyle energii. Dotyczy to zwłaszcza najtrudniejszych odcinków. Co ciekawe, widząc moje sukcesy, swych sił w enduro extreme spróbowali również moi byli konkurenci z trialu. Kilku nawet zagościło w czołówce, ale żaden do mnie się nie zbliżył. Dlaczego? Nie wiem. Być może ten sport akurat ja mam we krwi.
Enduro extreme to ogromne prędkości, takież przeszkody i podobne ryzyko. Pędząc na trasie, używa Pan wyobraźni czy też przeciwnie - zostawia ją na linii startu?
- Kto nie używa wyobraźni, szybko kończy swoją karierę. Proszę mi wierzyć, pojęcie o tym, co i jak można zrobić i pokonać przy danej prędkości, jest niezbędną składową sukcesu. Człowiekowi z boku pewne rzeczy wydają się szalone, a my cały czas kalkulujemy i dobrze wiemy, gdzie znajduje się limit.
Gdzie, po tylu wygranych, znajduje Pan ciągłą motywację?
- Sport to moja praca. Podobnie jak każdy staram się ją wykonywać jak najlepiej, a że ją kocham, z motywacją nie mam problemów. Ktoś, kto raz zwyciężył w poważnych zawodach - i nie mówię tu tylko o sporcie - wie, jak to wspaniale smakuje i jak trudno się odzwyczaić. Ja jestem dumny z miejsca, w którym się znajduję obecnie, ale nie chcę na tym poprzestać.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Tadeusz Błażusiak - mistrz Europy i ośmiokrotny mistrz Polski w trialu motocyklowym. W 2007 roku zmienił dyscyplinę na enduro extreme, podpisując kontrakt z zespołem KTM. Od początku odnosi w niej spektakularne sukcesy, zwyciężając w najbardziej prestiżowych zawodach. Ma na koncie m.in. cztery z rzędu wygrane Erzbergrodeo, mistrzostwo Ameryki i Puchar Świata.
Nasz Dziennik 2011-02-02

Autor: jc