Przejdź do treści
Przejdź do stopki

W majestacie bezprawia

Treść

Halina Michalec twierdzi, że krakowscy urzędnicy robili wszystko, by jej dopiec, a zrobić dobrze wielkiemu inwestorowi z sąsiedztwa
Krakowscy urzędnicy sprzyjają wielkiemu biznesowi. Bywa jednak, że rażąco łamią przy tym przepisy i brutalnie depczą podstawowe prawa mieszkańców miasta. Taki wniosek płynie z ostatnich sądowych orzeczeń w sprawie czyżynianki Haliny Michalec.



Jej rodzina od przeszło stu lat posiada grunty w Czyżynach, zaś od dwóch pokoleń stara się o to, by na owym atrakcyjnym terenie (w pobliżu alei Jana Pawła II) postawić... cokolwiek. Za czasów PRL właściciele leżących tu nieruchomości (w tym rodzice kobiety) byli kilkakrotnie wywłaszczani; ostatni raz - w 1987 r., gdy PKS postanowił wybudować dworzec. Prywatna własność nie była faworytem władzy ludowej.

Michalec - jak inni - myślała, że w wolnej Polsce wszystko się zmieni. Od trzynastu lat walczy z urzędnikami różnych szczebli o możliwość zrealizowania na swej działce dowolnej inwestycji. Na przykład - stacji benzynowej. Bez sukcesu.

Problemu z uzyskaniem niezbędnych pozwoleń na budowę nie miała natomiast francuska firma Carrefour, która na początku obecnej dekady wykupiła grunty w sąsiedztwie - leżącej przy ul. Jutrzenki - posesji czyżynianki. Szybko, bo już w 2002 r., ta największa w Europie i druga w świecie sieć sklepów wielkopowierzchniowych postawiła w Czyżynach swój drugi w mieście hipermarket. Niecały rok później otrzymała od magistratu pozwolenie na budowę dworca autobusowego. Ówczesny dyrektor Wydziału Architektury Urzędu Miasta Krakowa Leszek Jesiński, odrzucił wszelkie zastrzeżenia Haliny i jej brata.

Wydane z upoważnienia prezydenta Jacka Majchrowskiego pozwolenie mówiło nie tylko o dworcu i towarzyszącym mu układzie komunikacyjnym, ale i nowej, carrefourowskiej stacji paliw. Miała być najwyraźniej rekompensatą dla Francuzów za wybudowanie dworca, choć wcześniej urzędnicy przekonywali krakowian, że to dworzec miał być ceną zapłaconą przez sieć za pozwolenie na hipermarket...

Czy się aby nie zawali

Wojewoda odrzucił skargę czyżynianki i utrzymał w mocy pozwolenie na dworzec i stację. Inwestycja ruszyła w październiku 2003 r. - za płotem Haliny Michalec, kilkanaście metrów od jej domu. Ciężkie maszyny rozjeżdżały część jej posesji, czyniąc sobie z niej drogę dojazdową. Potem na placu budowy pojawiły się zagęszczające grunt walce wibracyjne. Wyremontowany dużym nakładem sił i środków dom krakowianki zaczął się rozpadać. Przedstawiciel PZU uznał, że dzieje się tak z powodu prowadzonych po sąsiedzku prac...

Wynajęci przez Michalec, dobrze znani w środowisku, eksperci ds. budownictwa twierdzili, że inwestycja jest "jednym wielkim bezprawiem". Ich zdaniem magistrat w ogóle nie powinien wydać pozwolenia na budowę. Zarzucili też urzędnikom, iż pozwolili na prowadzenie ciężkich prac bez obowiązkowej analizy oddziaływania tych robót na ludzi i sąsiednie budynki.

12 listopada 2003 r. Michalec skierowała skargę do powiatowego inspektora nadzoru budowlanego w Krakowie. Zdaniem ekspertów PINB winien natychmiast wstrzymać budowę "z uwagi na zagrożenie bezpieczeństwa ludzi lub mienia". Szef inspektoratu (był nim wówczas Artur Trzepla) odpowiedział na skargę... 15 marca 2004 r. (wtedy Michalec otrzymała jego pismo datowane na 27 lutego), czyli grubo ponad miesiąc po wydaniu przez PINB pozwolenia na użytkowanie gotowego dworca.

Stanisław Rajzer, były szef krakowskiego nadzoru budowlanego, mówił o skandalu. - Za moich czasów na wieść o tym, że na skutek prac sąsiedni budynek ulega zniszczeniu, sprawdzaliśmy rzecz na miejscu. Statyk miejski oceniał, czy wibracje zagrażają budynkom. Reagowaliśmy natychmiast, a cała procedura trwała góra tydzień - wspominał.

PINB przeprowadził kontrolę inwestycji w sąsiedztwie Haliny Michalec dwa tygodnie po zgłoszeniu. I stwierdził, że wszystko jest w porządku, choć z ówczesnych dokumentów inspektoratu wynika, że inwestor nie przedstawił planu bezpieczeństwa i ochrony zdrowia (PBiOZ). A bez niego nie wolno prowadzić robót. - Jak można użyć walców nie wiedząc, jaki będzie ich wpływ na otoczenie, w tym na sąsiednie budynki? - oburzał się inż. Rajzer.

Z korespondencji PINB z tego okresu wynika, że inwestor przedstawił PBiOZ... 7 stycznia 2004 r. (na wezwanie inspektoratu z początku grudnia 2003 r.). A wtedy było już po budowie! Walce, które - według pani Haliny - zniszczyły jej dom, dawno odjechały.

W tej sytuacji informacja PINB, że w związku z dostarczeniem PBiOZ inspektorat nie wstrzymał robót - brzmi dziwnie. Nie było już bowiem czego wstrzymywać. Przyznał to zresztą sam szef PINB, informując, że "6 lutego wydał decyzję o pozwoleniu na użytkowanie, ponieważ inwestycja została zakończona".

Żeby było jeszcze ciekawiej, trzy dni później ten sam PINB zażądał od Haliny... przedłożenia "Ekspertyzy technicznej budynku mieszkalnego (...) opracowanej przez rzeczoznawcę". Inspektorzy wyrazili obawę, czy aby dom Haliny się nie rozleci i czy w związku z tym można w nim mieszkać. Obawa ta wynikała z oględzin budynku, przeprowadzonych (w związku z budową dworca i skargą czyżynianki) 18 grudnia 2003 r. Pracownicy PINB wykryli wówczas liczne uszkodzenia: pęknięte ściany i "przesunięcia belki podwalinowej w konstrukcji więźby dachowej".

Zdumiona Michalec zwróciła uwagę, że uszkodzenia te powstały właśnie w związku z prowadzonymi w sąsiedztwie pracami, ale PINB nigdy nie badał tej kwestii. Dyrektor Trzepla radził właścicielce, by dochodziła racji na drodze cywilnej - pozywając inwestora. I pogroził jej, że jeśli nie dostarczy w terminie żądanej ekspertyzy, to sam zleci wykonanie opinii "na koszt osoby zobowiązanej" (czyli Haliny Michalec).

Reporterowi "Dziennika Polskiego" Trzepla tłumaczył, że "takie jest prawo": za stan budynku odpowiada tylko i wyłącznie jego właściciel bądź zarządca. Poparł go małopolski wojewódzki inspektor nadzoru budowlanego. Naczelnik Wydziału Orzecznictwa Administracyjnego MWINB Grażyna Tworek wyjaśniła, że "dla organu nie jest istotne, czy zły stan techniczny budynku jest wynikiem robót w sąsiedztwie, czy też powstał z innej przyczyny". Dlatego Michalec - choć uważa to za karę za próby blokowania inwestycji - ekspertyzę wykonać musi.

Zdruzgotana krakowianka złożyła skargę do sądu administracyjnego (co nie wstrzymało wykonania decyzji) i modliła się, by przypadkiem PINB nie uznał stanu jej domu za zagrażający zdrowiu. Musiałaby się wtedy wyprowadzić.

Gorzkie triumfy

Chcąc nie chcąc pani Halina uwikłała się w liczne postępowania administracyjne, gdyż - jak twierdzi - krakowscy urzędnicy robili wszystko, by jej dopiec, a - "zrobić dobrze wielkiemu inwestorowi z sąsiedztwa". Z perspektywy ponad trzech lat można powiedzieć, że racja była po jej stronie. Potwierdzają to kolejne decyzje instancji odwoławczych i wyroki sądów.

W lipcu 2005 r. Wojewódzki Sąd Administracyjny w Krakowie uchylił pozwolenie na budowę dworca i stacji paliw, zarzucając prezydentowi miasta (który pozwolenie wydał) i wojewodzie (który je podtrzymał) liczne rażące naruszenia prawa. Z uzasadnienia wyroku wynika, że urzędnicy wielokrotnie podeptali prawa sąsiadki inwestycji. Nie raczyli się nawet ustosunkować do postawionych przez nią zarzutów, ba - o złożeniu przez Carrefoura wniosku o pozwolenie na budowę poinformowali panią Halinę... trzy miesiące po tym fakcie, na dwa tygodnie przed wydaniem decyzji przez prezydenta (można domniemywać, że była ona już wtedy prawie gotowa...).

Halina wygrała, ale nie miała się z czego cieszyć. Wyrok zapadł półtora roku po oddaniu do użytku obiektów, których dotyczyło uchylone pozwolenie. Dwa lata po zniknięciu walców.

Równie gorzkie były dla czyżynianki kolejne sądowe zwycięstwa. W październiku zeszłego roku Naczelny Sąd Administracyjny przyznał jej rację w sporze z PINB (i WINB) o ekspertyzę techniczną domu. W emocjonalnym uzasadnieniu wyroku NSA napisał, że "nałożenie na osobę obowiązku dostarczenia oceny technicznej jej budynku nie może prowadzić do tego, że jest to sankcja w stosunku do niej za to, że w toku wykonywania robót budowlanych przez spółkę [Carrefoura - przyp. ZB] wnosiła o wstrzymanie tych robót". Zdaniem sądu nadzór budowlany winien w pierwszej kolejności sprawdzić, czy prace przy budowie dworca i stacji paliw nie wpływają na stan techniczny domu Haliny i w wypadku jakichkolwiek podejrzeń - "obowiązek przedstawienia oceny technicznej tego budynku winien być nałożony na spółkę [Carrefour]".

Właśnie to, w oparciu o obowiązujące przepisy (bardzo dobre, zdaniem NSA!) twierdziła od początku Halina Michalec. Krakowscy inspektorzy nadzoru budowlanego mieli inne zdanie. NSA wyprowadził ich z błędu (?) po dokładnie trzech latach, wytykając - znowu - rażące uchybienia.

Warto dodać - choć bez nadmiernego zdziwienia - że wnioski z druzgocącego dla urzędników wyrok NSA (przypomnijmy - z 12 października 2006 r.) zostały przesłane do PINB przez naczelniczkę Tworek w... kwietniu 2007 r. Halina otrzymała odpis korespondencji w tej sprawie jeszcze później, 7 maja...

9 dni później dotarło do niej pismo, w którym PINB zawiadamia, iż kontynuuje "postępowanie administracyjne w sprawie (...) zamierzenia inwestycyjnego pn. dworzec autobusowy wraz ze stacją paliw"(!!!). Słowo "zamierzenie" użyte w stosunku do inwestycji zakończonej ponad trzy lata temu kojarzy się krakowiance z komediami Barei. Ale i koszmarnymi horrorami jednocześnie.

- Jaki sens ma wydawanie pieniędzy podatników na takie postępowanie? Nad czym duma i pracuje (?) cała armia urzędników? - pyta krakowianka.

Grażyna Tworek informuje Halinę Michalec, iż jako strona może ona "w ciągu 7 dni zapoznać się z kompletem akt sprawy". Zapewne więc postępowanie związane z pozwoleniem na budowę czegoś, co już dawno stoi (i - w przypadku stacji - fantastycznie zarabia) jeszcze trochę potrwa...

9 marca krakowski WSA wydał kolejny (teoretycznie) korzystny dla Haliny wyrok. Dotyczy on wniosku o wydanie warunków zagospodarowania terenu (tzw. wuzetki), z jakim Michalec wystąpiła przed laty do UMK, pragnąc wybudować na własnej działce cokolwiek. Prezydent Majchrowski postępowanie w tej sprawie wówczas umorzył, co sparaliżowało planowane inwestycje czyżynianki; i - zbiegiem okoliczności - utorowało drogę do budów Carrefoura. "Rozstrzygnięcie to musi być ocenione jako niezgodne z prawem" - orzekł teraz sąd, opisując dziwne posunięcia urzędników, które do tego doprowadziły.

Spóźniony, czyli przedwczesny

Z pierwszymi wyrokami w ręku i spodziewając się kolejnych, na początku 2007 r. Halina Michalec pozwała Skarb Państwa o odszkodowanie za szkody wyrządzone jej przez PINB. Domaga się ponad 88 tys. zł. PINB wynajął do obrony znaną krakowską kancelarię prawną. Ta w odpowiedzi na pozew przekonuje, że nawet, jeśli wystąpiła szkoda, o której mówi Michalec - to się przedawniła. Sprawa dotyczy bowiem rzekomych zaniedbań PINB z końca 2003 r. Pozew jest więc, zdaniem pełnomocników inspektoratu, spóźniony. Równocześnie jest on jednak, ich zdaniem, przedwczesny.

Wprowadzone w połowie 2004 r. do kodeksu cywilnego przepisy, mówiące o odpowiedzialności Skarbu Państwa za szkody wyrządzone przez urzędników, wymagają od obywatela m.in. "wykazania związku przyczynowo-skutkowego między szkodą a działaniem funkcjonariusza". W PINB uważają, że tutaj takiego związku nie ma: "W niniejszej sprawie nie zachodzi przesłanka zaniechania funkcjonariusza, a tym bardziej bezprawnego zaniechania". Takie zaniechanie można urzędnikom udowodnić na drodze postępowania administracyjnego (skargi na bezczynność). Zdaniem PINB Halina Michalec "nie wyczerpała przewidzianej ustawą procedury". Dlatego pozew jest przedwczesny.

"Na marginesie" PINB informuje Sąd Okręgowy, że "prowadzi postępowanie w sprawie robót remontowych prowadzonych przez powódkę w 1994 r. bez wymaganej decyzji pozwolenia na budowę". Halina mówi, że wymieniła wtedy m.in. okna i odgrzybiła ściany. Ówczesne przepisy nie wymagały pozwolenia. Jej zdaniem wyciągnięcie tej sprawy to "szukanie haków".

- Doprowadzono do tego, że czuję się we własnym kraju jak zaszczute zwierzę - podsumowuje z goryczą. - Straciłam wiarę w prawo, etykę urzędników, architektów, prawników, biegłych itp. Rządzi pieniądz! Boję się każdego dnia, każdego listu, od trzynastu lat tracę czas i pieniądze na obronę swej własności, a właściwie - na udowadnianie urzędnikom, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Sądy po latach przyznają mi rację, stwierdzając oczywistą prawdę.

I co z tego?

ZBIGNIEW BARTUŚ , "Dziennik Polski" 2007-05-21

Autor: ea