Uratował jej życie
Treść
W kawiarni "Klub 1949" w Nowej Hucie miało miejsce wczoraj niezwykłe spotkanie: Ewa Tarnawska, krakowska adwokatka, wręczyła bukiet kwiatów Franciszkowi Lisowskiemu, emerytowanemu robotnikowi nowohuckiego kombinatu, który 25 lat temu ocalił jej życie. Spotkanie odbyło się w obecności przedstawicieli "Dziennika Polskiego", dzięki któremu pani Ewa po 25 latach odszukała swego wybawiciela. 31 sierpnia 1982 roku, ok. godziny 14, Ewa Tarnawska - działaczka Porozumienia Prasowego "Solidarność Zwycięży" - po wyjściu z pracy pierwszej zmiany dołączyła do manifestacji, która uformowała się przed bramą Kombinatu Huty im. Lenina. - W okolicach skrzyżowania alei - wówczas Lenina - z ulicą Bulwarową pochód napotkał pierwszą zaporę ZOMO. Szłam w pierwszych jego szeregach i w jakiś sposób musiałam odznaczać się w tłumie otaczających mnie mężczyzn - wspomina Ewa Tarnawska. Biała bluzka i kolorowa, letnia spódnica zwróciły uwagę "chłopców od Kiszczaka". - W sekundzie otoczył mnie tłum tarcz, mundurów i tych przerażających przyłbic, zniekształcających ludzkie rysy. "Chłopcy" puścili w ruch pałki i walili we mnie, gdzie popadnie. Metodycznie, głównie w głowę. Zasłaniałam się rękami, ale po 2 czy 3 minutach powalili mnie na kolana i wtedy, już półprzytomną, ocucił mnie przeszywający ból wyrywanej z prawego barku ręki - opowiada pani Ewa. Okazało się, że mężczyzna, którego rysów twarzy nasza Czytelniczka nie zapamiętała, dosłownie wyrwał ją spośród grupy zomowców i przerzucił przez ogrodzenie pobliskiej szkoły. Tam Ewą zajęli się nieznani jej do dzisiaj ludzie; potem - narażając się na represje - zajęli się nią lekarze Szpitala Pediatrycznego w Prokocimiu, dzięki którym jest dzisiaj zdrową i sprawną kobietą. Przez te wszystkie lata pani Ewa - która wówczas była muzykiem (dzisiaj jest adwokatem) - starała się odszukać mężczyznę, który wyrwał ją spod zomowskich pał. Zwróciła się z tym do "Dziennika Polskiego", który jej niezwykłą historię opisał 29 sierpnia tego roku. Po tej publikacji zgłosił się do nas Franciszek Lisowski, emerytowany hutnik, były pracownik Walcowni Drobnej, którego skontaktowaliśmy z panią Ewą. Krótkie spotkanie, szybka wymiana zdań, przypomnienie faktów i wszystko stało się jasne: to Franciszek Lisowski ocalił Ewę Tarnawską od śmierci. Wczoraj, w obecności swego męża, córki pana Franciszka i jego wnuczek oraz przedstawicieli "Dziennika Polskiego" Ewa Tarnawska podziękowała mu za to, co dla niej uczynił. W ustaleniu faktów panu Franciszkowi pomogło zdjęcie opublikowane w naszej gazecie, na którym widać zmasakrowaną kobietę. - Takich obrazów się nie zapomina - mówił pan Franciszek. Zdjęcie zmasakrowanej Ewy Tarnawskiej przez 25 lat przechowywali księża sercanie, którzy wspierali porozumienie prasowe "Solidarność Zwycięży". Ks. Maciej Moskwa przekazał fotografię pani Ewie zimą tego roku. - Zauważyłem tę panią, jak szła na czele manifestacji, krzycząc: "demonstracja pokojowa, demonstracja pokojowa". Wyglądała jak Orzeł Polski na sztandarze; przypominała mi Emilię Plater. Kiedy zomowcy zaczęli pałować ludzi i rzucać petardy, zobaczyłem ją klęczącą jedną ręką opartą o ziemię, drugą opędzającą się od pał zomowskich. Chciała wstać, ale to było niemożliwe, bo razów było coraz więcej - opowiada pan Franciszek. - Złapałem ją za rękę i wyciągnąłem nieprzytomną spod tych pał; dostałem petardą w tył pleców, ale pomimo tego ciągnąłem ją na siłę pod bramę szkoły, bo wiedziałem, że toczy się gra o życie. Nagle podjechała suka i wyskoczył z niej podporucznik, ale ja już zdążyłem przerzucić kobietę przez bramę szkoły. Tam złapali ją jacyś ludzie, którzy się nią zajęli - wspomina Franciszek Lisowski. Okazuje się, że pan Franciszek uratował także studentów krakowskich uczelni, konkretnie 7 dziewcząt i 3 chłopców, którzy pojawili się w nowohuckim kombinacie, by wesprzeć hutników w ich walce z aparatem represji po ogłoszeniu stanu wojennego. W konsekwencji znaleźli się w tzw. piwnicy olejowej Walcowni Drobnej. - Warunki były tam koszmarne: smród, brud. Odciągnąłem właz i zobaczyłem młodych ludzi, w oczach których był lęk - opowiada pan Franciszek. Równocześnie zomowcy szli na halę. - Przekonałem robotnika, rozładowującego palety, by rzucił je im pod nogi; w tym czasie studenci wskoczyli do naszych wagonów wewnętrznych, potem, po wyjściu z tego wagonu, dobiegli do wagonów PKP, dzięki czemu zostali uratowani - wspomina pan Franciszek. Zapytany przez "DzP" o motywy swego działania, odparł: - Zawsze wiedziałem, że rannych trzeba ściągnąć z pola bitwy. DOROTA STEC-FUS "Dziennik Polski" 2007-10-31
Autor: wa