Uczeń może wszystko
Treść
Sześciu nauczycieli trafiło pod sąd oświatowy za niewyrażenie zgody  na obecność na lekcjach ucznia, który utrudniał im pracę. Komisji  dyscyplinarnej poskarżył się ojciec chłopaka, znany publicysta i  działacz polityczny. W szkole wybuchł potężny konflikt.
Co ma  zrobić nauczyciel z uczniem, który ma naganną ocenę z zachowania i  bardzo słabe oceny ze wszystkich niemal przedmiotów? Dawniej delikwent  musiałby powtarzać klasę lub zostałby wyrzucony ze szkoły, a i z jego  zdyscyplinowaniem nie byłoby kłopotów. Ale czasy się zmieniły i również  za sprawą pedagogów szkolna hierarchia została postawiona na głowie.  Uczniowie mają głównie swoje prawa, obowiązków już znacznie mniej. Tych  nauczycieli, którzy widzą to inaczej, mogą spotkać niemiłe konsekwencje.  Tym bardziej jeśli uczeń, którego należy zdyscyplinować, jest dzieckiem  wpływowej osoby. Jan Wóycicki, bo o niego chodzi, jest synem Kazimierza  Wóycickiego, publicysty, dziennikarza, wykładowcy z Uniwersytetu  Warszawskiego - specjalisty ds. stosunków polsko-niemieckich. Był  zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika "Więź" i bliskim  współpracownikiem Tadeusza Mazowieckiego.
Na początku lat  dziewięćdziesiątych Kazimierz Wóycicki był redaktorem naczelnym "Życia  Warszawy", a potem pełnił kierowniczą funkcję w "Wiadomościach" TVP.  Jego pierwsza żona Irena Wóycicka jest podsekretarzem stanu w Kancelarii  Prezydenta Bronisława Komorowskiego. Dyrekcja i nauczyciele  warszawskiego Gimnazjum im. Bolesława Prusa na Saskiej Kępie zarzucają  mężczyźnie, że wykorzystał swoje znajomości polityczne do postawienia  przed komisją dyscyplinarną kilku nauczycieli wraz z dyrektor szkoły. -  Śmieszą mnie te insynuacje, ja tylko działałem zgodnie z prawem, pisałem  wnioski i skargi, które - jak widać - zostały uwzględnione - tłumaczy  Wóycicki. Nauczyciele ripostują, że zostały one rozpatrzone pozytywnie  dzięki koneksjom w Platformie Obywatelskiej.
- Pan Wóycicki szczyci  się znajomością z Aleksandrem Hallem, prywatnie mężem Katarzyny Hall,  minister edukacji narodowej w rządzie Donalda Tuska - mówi dyrektor  gimnazjum Ewa Buta. Jedno jest pewne - w szkole wybuchł potężny  konflikt. Spór przegrali nauczyciele. Jak to się stało?
Syn  Kazimierza Wóycickiego, wówczas uczeń praskiego gimnazjum, wielokrotnie  sprawiał bardzo poważne problemy wychowawcze. Dziś już nie jest uczniem  tej szkoły.
- Z roku na rok mieliśmy z nim spore kłopoty. Przerywał i  przeszkadzał nauczycielom i uczniom w wypowiedziach, nie prowadził  zeszytów i notatek. No i miał coraz niższe oceny, których średnia  zaczęła spadać do poziomu 2,9 - tłumaczy Ewa Buta. W zawodzie pracuje  już 45 lat i w tym roku odejdzie na emeryturę. To, co wydarzyło się w  jej szkole, przeszło jej najśmielsze wyobrażenia. - Mam nagrodę  burmistrza, medal Komisji Edukacji Narodowej, odznaczenie prezydenta  Warszawy, moja szkoła cieszyła się naprawdę bardzo dobrą opinią -  podkreśla. Zdaniem ojca, syn miał naganną ocenę z zachowania, bo  nagminnie nie przynosił do szkoły mundurka. - W tej szkole rolę mundurka  pełni taki obrzydliwy T-shirt, który po kilku razach się spierał. Syn  go nie zakładał, w międzyczasie dostał tyle ocen nagannych, że  postanowiono mu wpisać ocenę naganną na koniec roku - tłumaczy Kazimierz  Wóycicki.
Nadszedł kolejny rok szkolny. Ale w trzeciej klasie  chłopak postanowił wystartować w wyborach do samorządu szkolnego, w  których - zgodnie z regulaminem szkoły - nie miał prawa kandydować uczeń  z zachowaniem nagannym. Poinformowała go o tym jego wychowawczyni.
-  Nie zgodziliśmy się na to, by startował z innymi uczniami - relacjonuje  nauczycielka. W tej sprawie interweniował jego ojciec. Według dyrektor  szkoły, przyjął do wiadomości fakt, że jeśli syn jest oceniony nagannie,  ma kłopoty w nauce, to nie może kandydować w szkolnych wyborach. -  "Jeśli tak, to poddaję się" - miał powiedzieć na odchodne - opowiada.  Zaraz potem złożył pisemną skargę na wychowawczynię. Została ona  zarejestrowana i rozpatrzona, a Jan został zaproszony na rozmowę,  podczas której dyrektor szkoły wytłumaczyła mu, że zgodnie ze szkolnym  regulaminem, a więc z powodu fatalnych wyników w nauce i nagannej oceny z  zachowania, jego aspiracje są wykluczone. Pisemnie potwierdził, że  został o tym w indywidualnej rozmowie poinformowany. Zdaniem ojca,  regulamin miał być niezgodny z obowiązującymi przepisami, co miały potem  wykazać oświatowe kontrole. Poza tym, w jego ocenie, syn był  niesprawiedliwie oceniany przez nauczycieli. - W tej szkole wyobrażenie o  nauce sprowadza się do obozu pracy. Nie ma tam elementu motywacji do  nauki - tłumaczy.
Dlatego chłopak, wbrew stanowisku nauczycieli,  wydał wyborczą ulotkę, w której m.in. proponował 10 złotych każdemu, kto  poprze jego kandydaturę. - Sporządził na niej specjalną instrukcję, w  której opisał, w jaki sposób uczniowie mają na niego głosować. -  Chodziło o to, by koledzy skreślali wszystkich innych kandydatów i  dopisali na końcu jego nazwisko - mówi dyrektor. Ale to nie wszystko.
Jako  pedagog oburzona jest tym, że uczeń najzwyczajniej w świecie próbował  ośmieszyć dyrekcję i nauczycieli, nie tylko wystartował w wyborach, ale  kolportował ulotkę, która ich obrażała. - Odgrażał się w niej, że zrobi z  nauczycielami i radą rodziców porządek, a na koniec napisał "Raz  sierpem, raz młotem czerwoną hołotę". To nas oburzyło - dodaje Ewa Buta.  Mówiąc to, nie kryje irytacji i podenerwowania. - Gdyby to było u niego  spontaniczne, to mogłabym to zrozumieć, ale stało się to już po naszej  rozmowie. A więc zrobił to z premedytacją - podkreśla. Część nauczycieli  jest członkami Związku Nauczycielstwa Polskiego. - To komunistyczna  sitwa - mówi Wóycicki. Trochę dziwnie w ustach współpracownika Tadeusza  Mazowieckiego brzmią tego typu frazy w 2011 roku, tym bardziej że po  stronie kolegów stanęła oświatowa "Solidarność". - Ta sprawa jest  skomplikowana, ale zasadniczo racja jest po stronie nauczycieli - mówi  Wanda Hofman, na ręce której wpłynęła prośba o interwencję w tej  sprawie.
Grupa nauczycieli, którzy poczuli się urażeni hasłem z  ulotki, powiadomiła prokuraturę za ich znieważenie jako funkcjonariuszy  publicznych. Ostatecznie sprawa trafiła do sądu rodzinnego. Wymiana  ciosów pomiędzy stronami była coraz mocniejsza. Nauczyciele w związku z  tym, że rodzina, z której pochodzi Jan, jest rozbita, poprosili o dozór  kuratora nad dzieckiem. Szkoła postanowiła przenieść ucznia do innej  klasy. - Chodziło o przeniesienie go do grupy, w której nie pociągnąłby  uczniów za sobą - tłumaczy dyrektor. 
Ojciec stanął w obronie syna,  zaczął się odgrażać, że szkoła robi z niego i jego dziecka patologiczną  rodzinę. - Jego matka krzyczała, że ojciec dziecka wykorzysta swoje  polityczne koneksje do tego, by sprawę odkręcić - mówi dyrektor. 
W  obronie dziecka Wóycicki napisał skargi do władz dzielnicy, władz miasta  i Mazowieckiego Kuratora Oświaty. Burmistrz dzielnicy zaczął naciskać  na dyrekcję szkoły, aby anulowała karę nałożoną na ucznia. W samej  szkole zaczęły pojawiać się liczne kontrole z kuratorium, a w mediację  zaangażował się wiceburmistrz dzielnicy. Zdaniem nauczycielek, władze  samorządowe i oświatowe nie przejawiały przy tym żadnego zainteresowania  przyczynami, z powodu których sprawa wybuchła. - Przede wszystkim  szukano błędów po stronie szkoły i haków na dyrektora i nauczycieli -  podkreślają. 
W końcu dyrektor przystała na propozycję zastępcy  burmistrza dzielnicy Praga Południe Jarosława Karcza, by uczeń został  przywrócony czasowo do klasy, z której został usunięty, ponieważ w  niedługim czasie miał zmienić szkołę, w znalezienie której również  zaangażował się burmistrz. Jak się okazało, był to błąd, bo znający  sprawę nauczyciele odmówili prowadzenia zajęć w klasie, do której został  przywrócony Jan Wójcicki. W związku z tym, na skutek interwencji ojca,  sześciu z nich, w tym dyrektor, trafiło pod sąd oświatowy, a więc pod  Komisję Dyscyplinarną dla Nauczycieli przy Wojewodzie Mazowieckim. To w  świecie pedagogicznym nieczęsto używana forma oceny pracy nauczycieli.  Komisja może umorzyć postępowanie, jak stało się to w przypadku jednej z  nauczycielek, albo orzec naganę z wpisem do akt. - Napisali do mnie  prośby o zgodę na nieprowadzenie zajęć, dopóki uczeń będzie przebywał w  klasie - tłumaczy dyrektor. Ostatnio jedna z nauczycielek zemdlała  podczas przesłuchania. Kobieta otrzymała zwolnienie lekarskie. Podobnie  jak dyrektor, która już od dwóch miesięcy z powodów zdrowotnych nie  przychodzi do pracy w szkole. Zdaniem ojca, nauczycielki celowo uciekają  na zwolnienia, by uniknąć konsekwencji.
Co ciekawe, po ostatniej  kontroli szkoła została sklasyfikowana jako jedna z najgorszych w  województwie mazowieckim. Choć w 2009 roku było zupełnie odwrotnie.
Maciej Walaszczyk
Nasz Dziennik 2011-04-27
Autor: jc