Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Tusk drwi z rodzin smoleńskich

Treść

Nerwowa atmosfera, pokrzykiwania i drwiny premiera, wymijające odpowiedzi - to obraz sobotniego spotkania szefa rządu Donalda Tuska z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej. Część rodzin w proteście przeciwko temu wyszła przed zakończeniem rozmów.
- To była strata czasu i próba ośmieszania rodzin - ocenia spotkanie z premierem Beata Gosiewska, wdowa po pośle PiS Przemysławie Gosiewskim. - Premier chciał wykpić nasze pytania, posądzał nas o obłudne insynuacje. Zachowanie premiera było niedopuszczalne, pokazał brak kultury - stwierdziła.
Po wyjściu uczestnicy mówili o "ostrej" atmosferze panującej podczas spotkania, a szczególnie nerwowo zrobiło się po pytaniu Ewy Kochanowskiej, wdowie po Januszu Kochanowskim, rzeczniku praw obywatelskich.
- W czasie wysłuchania publicznego w Brukseli, gdzie jedną z osób referujących była moja córka, po jej wystąpieniu europoseł, były prezydent Litwy Vytautas Landsbergis powiedział do niej: "Pani życie jest zagrożone, proszę uważać, jadąc samochodem". Zapytałam premiera, czy taka sytuacja jest możliwa. Wtedy usłyszałam, że moje pytanie jest bezczelne - relacjonowała dziennikarzom Kochanowska.
Według relacji innych uczestników, Tusk zaczął wówczas krzyczeć. - To były dwie, trzy minuty krzyku, wielka agresja i wzburzenie ze strony pana premiera, że on w ogóle na taką podłą insynuację nie będzie odpowiadał - relacjonuje Gosiewska. - Wtedy powiedziałam: "Panie premierze, czy pan jako szef polskiego rządu ma jakieś informacje, że my jako rodziny powinniśmy się obawiać o nasze bezpieczeństwo?". Zarówno Ewa Kochanowska, jak i ja oraz inne rodziny nie czujemy się bezpiecznie, spotykamy się m.in. z pogróżkami - podkreśla Gosiewska.
- Premier bardzo wzburzył się na wypowiedź pani Kochanowskiej i się temu nie dziwię. Ewa Kochanowska de facto zapytała go, czy ona może czuć się bezpieczna, gdy głośno mówi o katastrofie smoleńskiej, bo obawia się zamachu na swoje życie. Tak można jej wypowiedź skrócić, to znaczy pytała: "Panie premierze, czy pan wydał rozkaz zamordowania mnie i tych, którzy śmią zadawać głośne pytania o Smoleńsk?". To jest bezczelność, trudno to inaczej nazwać - powiedział rzecznik rządu Paweł Graś w niedzielę w Radiu Zet. Dodał, że trzeba w końcu "brednie i oskarżenia" wygłaszane w różnych miejscach pod adresem rządu i premiera nazywać po imieniu.
W proteście przeciwko takiemu potraktowaniu oraz ogólnikowym wypowiedziom udzielanym przez premiera kilka rodzin opuściło spotkanie. - Spotkanie przybiera zwykle formy konferencji prasowej, na których mówi się na okrągło i stara się ominąć niewygodne pytania. Jestem z tego bardzo niezadowolona, dotrwałam do tego momentu właściwie tylko przez lojalność wobec rodzin, które mnie o to prosiły, a które nie przyjechały na dzisiejsze spotkanie - powiedziała Kochanowska po wyjściu z kancelarii premiera.
- Formuła tego wyczerpała się po pierwszym spotkaniu. Odnieśliśmy wrażenie, że odpowiedzi nie są takie, jakich oczekiwaliśmy, stąd nie widzę dalszego sensu uczestniczenia w tym - stwierdziła Małgorzata Wassermann. - Nie odpowiadał na nasze merytoryczne pytania, nie uzyskałam żadnych odpowiedzi, nie było nawet mikrofonów - dodała. - To była kpina. Wyszłam ze spotkania w ramach protestu - podkreśliła Wassermann.
- Od początku nie widzę woli rządu, żeby merytorycznie wyjaśniać tę katastrofę, stwarza się medialne pozory, np. ze strony rosyjskiej, że przekazuje się nam tomy akt. Tymczasem nie ma podstawowych dokumentów, nie ma podstawowych badań. Także tutaj odpowiedzi są nie na temat, wymijające, ośmieszające - mówiła Gosiewska.
Podczas spotkania poruszano kwestie m.in. umiędzynarodowienia śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej oraz pomysłu ewentualnego powołania w Sejmie specjalnej komisji do zbadania jej okoliczności. W pierwszej kwestii premier poprosił o wskazanie trybu prawnego, w oparciu o który można by skorzystać z pomocy takiej komisji. Jak podkreśliła Kochanowska, umiędzynarodowienie śledztwa dobrze wpłynęłoby na oczyszczenie atmosfery i przybliżyłoby do prawdy o katastrofie.
Strona rządowa przyznała ponadto, że rzeczywiście nie wszystkie sekcje zwłok przeprowadzono pierwszego dnia, a wcześniejsze zapewnianie minister Ewy Kopacz określiła mianem "przejęzyczenia". Pojawiała się również informacja potwierdzająca zdecydowanie fakt, że lot tupolewa miał charakter wojskowy. Stwierdzono bowiem, że "była specjalna zgoda dyplomatyczna na przelot samolotu wojskowego".
Pełnomocnik kilku rodzin mecenas Bartosz Kownacki w pytaniach złożonych jeszcze na poprzednim spotkaniu dociekał, dlaczego nie było możliwości otwarcia trumien po przylocie do Polski. Premier odpowiedział w sobotę, że to kwestia przepisów sanitarnych. W kolejnym pytaniu adwokat stwierdził, że przepisy sanitarne nie dopuszczają także dłuższego przetrzymywania trumien poza domem pogrzebowym, co miało miejsce na warszawskim Torwarze. Zdegustowana tym pytaniem była Ewa Komorowska, na co premier stwierdził, że to są pytania pełnomocnika. - Miałem wrażenie, że jest to próba skonfliktowania rodzin z pełnomocnikami i rodzin między sobą - uważa mec. Kownacki. Adwokat wyjaśnia, że chodziło mu o wskazanie kwestii, że skoro na Torwarze naciągnięto prawo, to skąd takie restrykcje w kwestii otwarcia trumien.
Kownacki w czasie przerwy tłumaczył premierowi, że wypaczony został sens jego pytań. Rodziny dociekały również kwestii dokumentacji fotograficznej oględzin zwłok. Minister Tomasz Arabski skwitował to stwierdzeniem, że nie było takiego obowiązku prawnego i nikt takich deklaracji nie składał.
Zenon Baranowski
Nasz Dziennik 2010-12-13

Autor: jc