Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Trzeba wyciągać wnioski z porażek

Treść

Rozmowa z Bartoszem Kurkiem, siatkarzem reprezentacji Polski Coś nie mają szczęścia nasze siatkarskie drużyny do Pekinu. Blisko kwalifikacji byliście Wy, blisko były panie, ale olimpiada wciąż pozostaje niezrealizowanym marzeniem. Spodziewał się Pan, że droga okaże się tak trudna i wyboista? - Cóż, taka widać kolej rzeczy. Zarówno dziewczyny, jak i my graliśmy w bardzo trudnych turniejach, przegrywaliśmy ze znakomitymi rywalami, minimalnie. Teraz zostaje nam nerwowe oczekiwanie na kolejne turnieje kwalifikacyjne, ale nie wyobrażam sobie, abyśmy z nich nie awansowali. Co więcej, prezentujemy tak wysoki poziom, że powinniśmy myśleć nie tyle o kwalifikacji, ile o odegraniu na igrzyskach czołowej roli. Ale na razie wciąż musicie zdobyć paszporty do stolicy Chin, bez nich nie da się celów osiągnąć. Co się stało, że sztuka ta nie udała się w Izmirze i Halle? - Mogę mówić oczywiście o nas i najłatwiejsza - i być może najlepsza - odpowiedź brzmi: zabrakło nam szczęścia. Przegrywaliśmy w końcówkach, gdzie decydują nie tylko umiejętności, ale i psychika, mocne nerwy, czasem fart lub jego brak. To już jednak przeszłość, musimy się skupić na tym, co nas czeka. Po kompletnie nieudanych w Waszym wykonaniu mistrzostwach Europy panowało przygnębienie połączone z frustracją. Teraz, choć wciąż nie jesteście pewni gry w Pekinie, nastroje są zupełnie inne. W Izmirze udało się poukładać rozrzucone klocki? - Na naszą słabą grę w mistrzostwach złożyło się wiele spraw, wszystko zostało już wyjaśnione, dlatego nie warto rozdrapywać ran. Gra w Izmirze, choć lepsza, nie była doskonała, bo nie zaowocowała awansem, ale atmosfera w zespole się wyraźnie poprawiła. Po ME namacalnie przekonaliśmy się o starej prawdziwie, że osobno, samemu do niczego nie dojdziemy. To był zimny prysznic. Niektórzy mówili, że szybko powinniśmy o tym niepowodzeniu zapomnieć, ale to chyba nie byłaby dobra droga. Chodzi przecież o to, by wyciągnąć z niego konstruktywne wnioski, poprawić błędy, dalej trenować i grać jak najlepiej. Myślę, że tym szlakiem podążyliśmy. Zdobywając wicemistrzostwo świata, drużyna mocno podniosła sobie poprzeczkę, wzmogła presję. Teraz z każdym meczem musimy dawać z siebie jeszcze więcej, bo utrzymać pewien poziom jest trudniej, niż do niego dojść. Dlatego ta atmosfera jest taka ważna, na niej naprawdę można zbudować coś fajnego. Kwalifikacje były kolejnym ważnym krokiem w Pana reprezentacyjnej karierze. Czuje się już Pan pełnowartościowym kadrowiczem? - Fakt, ostatnio wystąpiłem w dwóch kluczowych imprezach, ale głównie dlatego, że kontuzje leczyło kilku innych zawodników. Znam swoje miejsce w szyku, do wszystkiego podchodzę z pokorą, wiem, że przede mną mnóstwo pracy. To wszystko nieco rzutuje na mój obraz pełnego kadrowicza. Gdybym na mistrzostwa czy kwalifikacje pojechał tylko dzięki świetnej grze, moglibyśmy rozmawiać inaczej. Na razie cieszę się z tych doświadczeń, które zabrałem, ale mam świadomość, że są ode mnie lepsi zawodnicy. Moim zadaniem jest do nich równać. Z drugiej strony został Pan rzucony na głęboką wodę i sobie poradził. To musi dawać satysfakcję. - Z tym "poradził" to bym nie przesadzał, bo z gry na mistrzostwach nie mogę być dumny. Acz turniej w Izmirze pokazał, że codzienna, zaangażowana praca na treningach w Kędzierzynie czy w kadrze daje jakieś efekty, czułem się nieźle i chyba troszkę pomogłem zespołowi. Zadebiutował Pan w I lidze w wieku 16 lat, szybko zyskując opinię wielkiego talentu i jednej z nadziei polskiej siatkówki. Kolejne etapy kariery przebiegały tak, jak sam Pan sobie wyobrażał? - Na razie wszystko idzie po mojej myśli. Myślałem, że przez kilka lat w Kędzierzynie będę przede wszystkim się uczył i zaliczał krótkie epizody na boisku, a tymczasem wywalczyłem miejsce w podstawowym składzie, trafiłem do kadry, zagrałem na dwóch ważnych turniejach. Powiem szczerze - nie spodziewałem się, że to się potoczy tak szybko. Jest Pan najmłodszym graczem w reprezentacji. Pewnie każde zgrupowanie, mecz jest okazją do rozwoju, zbierania nowych doświadczeń. - To prawda, koledzy przyjęli mnie bardzo dobrze, sporo mogę się od nich nauczyć. Dziś moja funkcja w zespole jest jeszcze niewielka, raczej stoję z boku, nie odgrywam wiodącej roli, ale jestem dumny, że dostaję swoją szansę. Jak będzie w przyszłości? Zobaczymy. Ja zrobię, co w mojej mocy, by grać jak najlepiej i stać się ważnym ogniwem narodowej drużyny. W klubie grywa Pan jako przyjmujący, w reprezentacji - atakujący. Jaka jest Pana ulubiona rola na boisku? - Wolę zdecydowanie przyjęcie z atakiem niż pozycję atakującego. Wydaje mi się, że nie mam charakteru typowego egzekutora, który kończy każdą piłkę. Tam trzeba posiadać stalowe nerwy, bardzo dużą pewność siebie i pewność wykonywania kolejnych czynności. Ale jestem do dyspozycji trenera i gram tam, gdzie mnie widzi. Nie tak dawno pojawił się temat ewentualnej zmiany trenera kadry Raula Lozano. Wyobraża Pan sobie, by do Pekinu mógł Was poprowadzić ktoś inny? - Nie jestem od komentowania tego typu wiadomości, nie ode mnie zależy los trenera. Myślę jednak, że gdyby ktoś dziś, na krótko przed walką o Pekin, zdecydował się na zmianę trenera, popełniłby błąd. I tyle. Z Raulem współpracuje mi się bardzo dobrze. Grupa, nad którą objął kiedyś dowództwo, idzie do przodu i warto na nią stawiać. Wicemistrzostwa świata nie zdobywa się przypadkowo. Co Panu najbardziej imponuje w Lozano? - Jego wiedza, zdecydowanie, stanowczość, ale też umiejętność przekazania swej siatkarskiej - i nie tylko - mądrości. Zakończmy miłym scenariuszem: jedziecie na igrzyska, co jest absolutnym priorytetem, i to nie na wycieczkę, ale by skutecznie walczyć o medal. Po to bowiem Lozano drużynę budował i buduje. - Na razie musimy się skupić na awansie, ale to prawda, co pan mówi. My nie możemy myśleć o czymś innym, sami czujemy, że stać nas na sukces, walkę o olimpijski medal. Mierzenie w podium to nie przesada, to racjonalna ocena naszego potencjału. Pewnie, zależy to od wielu czynników, spokoju w przygotowaniach, zdrowia, szczęścia, ale najwięcej leży w naszych rękach. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-02-05

Autor: wa