Przejdź do treści
Przejdź do stopki

To nie jest film, to jest tren

Treść

Rozmowa z ANDRZEJEM WAJDĄ, który z filmem "Katyń" gościł w Krakowie - Pana film pełni, jak się wydaje, bardziej rolę dokumentalną niż fabularną. Ma pokazać i przypomnieć o zbrodni katyńskiej. - By zobaczyć tak długi, dwuipółgodzinny film, nie można było poprzestać na warstwie dokumentalnej. Jeśli chce się poruszyć dużą widownię kinową, trzeba było nakręcić film tak, by opowiadał konkretną historię. Miałem dylemat, czy zrobić opowieść o jednej rodzinie, czy pokazać szersze spektrum bohaterów. Wybrałem tę drugą wersję, gdyż w tym wypadku na ekranie mogło się pojawić więcej autentycznych wydarzeń. Można było nimi obdzielić większą ilość postaci. - Które fragmenty były autentyczne? - Prawdziwa jest postać rosyjskiego oficera, który ratuje bohaterkę graną przez Maję Ostaszewską. Chciałem też pokazać moment przesłuchania generałowej. To też autentyczna scena, która wydarzyła się w Lublinie. Podobnie zniszczona tablica cmentarna, na której widniała prawdziwa, wskazująca na Rosjan data śmierci w Katyniu polskiego oficera. Ta tablica, którą wmurowano w grób na Śląsku, została celowo zniszczona, by zatuszować zbrodnię. Większość tego, co widzimy na ekranie, to autentyczne wydarzenia. Podobnie pamiętnik majora Solskiego, który stanowi osnowę fabuły. Tu właśnie zostały zapisane dramatyczne słowa: "Przyjeżdżamy, szósta godzina trzydzieści. Co z nami będzie?". To ostatnie zdanie. Później autor poniósł śmierć. - To dla Pana niezwykle osobisty film. Musiał Pan powstrzymywać emocje? - Do dziś pamiętam, gdy z matką przeczytaliśmy w gazecie niemieckiej o mordzie katyńskim. Pamiętam, jak znaleźliśmy tam nazwisko mojego ojca, ale z innym imieniem. Nie wiedzieliśmy, czy to on, czy nie. Nie wyłączałem emocji, gdyż nie robiłem filmu dla siebie, ale dla innych. Chciałem zrobić film, który zapełniłby sale kinowe. Odwołać się do młodej widowni, która nie widziała tamtych wydarzeń. Czym innym jest przecież historia pisana, a czym innym ukazana w obrazach. Dziękuję wszystkim moim współpracownikom za zaangażowanie w produkcję. Myślę, że ono emanuje z ekranu. - Pokazanie na ekranie tak wielkiej zbrodni, jednocześnie długo tuszowanej, nie jest tematem łatwym. - Zwłaszcza że ta zbrodnia dotyczy kilkudziesięciu tysięcy ludzi, jest mordem masowym. Był wymierzony przeciwko polskiej inteligencji. Zadziwia mnie synchronizacja tragicznych wydarzeń - z jednej strony Sowieci wymordowali kadrę oficerską, z drugiej naziści polskich profesorów. A wszystko było owiane tajemnicą. Oficerowie zostali przecież pogrzebani ze wszystkimi dokumentami, które pokazują, kiedy to się wydarzyło. Moim filmem chciałem też pokazać fakt kłamstwa katyńskiego. - W pamięć zapada szokująca sekwencja mordu na polskich oficerach. To była najtrudniejsza scena do realizacji? - Najtrudniejsze było to, że nie mieliśmy relacji na ten temat. Ci, którzy widzieli mord na własne oczy, nie przeżyli. Zachowały się jednak dokładne opisy z badań przy wydobywaniu ciał w roku 1943. Wiadomo było, jak zostały ułożone, że miały pętlę zaciskającą się na szyi i skrępowane ręce. W rowach leżały również bagaże, co pokazywało, iż kłamstwo towarzyszyło ofiarom do ostatniej chwili. Stwarzano pozory, że to nie jest podróż na śmierć. Pewnie dlatego udało się zamordować tak wiele osób. Nie było jednoznacznych przekazów, czy w willi NKWD w Katyniu mordowano oficerów. Ponieważ jednak podobną metodę stosowano w innych obozach, zabijano ludzi najpierw w piwnicach, a potem wywożono ciała, uznałem, że mogę to pokazać w swoim filmie. - Mówiąc o Katyniu, wspomina się Pana wczesne filmy, a zwłaszcza "Popiół i diament". - "Katyń" to w jakimś sensie post mortem - tu odwołuję się do teksu Andrzeja Mularczyka, podstawy scenariusza - polskiej szkoły filmowej. Mój najnowszy film niezbywalnie do niej należy. Już nie ma reżyserów tego prądu, wszyscy oddalili się od kina. Pożegnanie z polską szkołą spadło więc na mnie. - Zaangażował Pan gwiazdy, które grają często w rolach drugoplanowych. - Spotkanie z aktorami młodego pokolenia wspominam jako bardzo szczęśliwe. Byłem ciekawy, na ile ci ludzie, urodzeni już po wojnie, znajdą w sobie siłę i emocje, by przenieść się w tamte czasy. To było piękne i bardzo poruszające. Widziałem jak bardzo starali się zrozumieć, że kiedyś istniał inny świat. Szczególnie wspominam pracę z Mają Ostaszewską, która ma w sobie niezwykłe pokłady wrażliwości. - Jednym z bohaterów filmu jest Kraków. - Po pierwsze, chciałem pokazać też, jak Niemcy walczyli z polską inteligencją. Tu też pierwszy raz przyszły wszystkie materiały katyńskie. To jest też miasto inteligencji, więc echo Katynia było silniejsze, wiele osób stąd straciło bliskich. Poza tym byłem w Krakowie w czasie wojny i zaraz po niej, gdy studiowałem na Akademii Sztuk Pięknych. Dzisiejszy Kraków jest zamożny i zadbany. Pamiętam jednak to miasto zaraz po wojnie, było bardzo biedne. Pokazanie go w sposób wierny na ekranie wymagało od nas wielkiej pieczołowitości. Zarówno od strony operatorskiej, jak i efektów specjalnych. Długimi godzinami usuwaliśmy z dachów anteny telewizyjne i reklamy, by nic nie zniekształcało odbioru. - Pana film będzie walczył o Oscara. - Już jednego Oscara mam i bardzo cieszę się, że znajduje się on w Collegium Maius. Czy mógłbym liczyć na drugiego? Akademia składa się z dużej liczby osób. Największe szanse mają te filmy, które można zobaczyć na ekranach, bo wtedy członkowie Akademii mogą się z nimi łatwo spotkać. Teraz zależy to również od tego, jak film zostanie wypromowany w USA. - Mówi się, że Pana film to misterium ku czci zamordowanych. Zgadza się Pan z takim stwierdzeniem? - Witold Sobociński, z którym nakręciłem wiele filmów, obejrzał "Katyń" w Gdyni i powiedział do mnie: "to nie jest film, to jest tren". Rozmawiał: RAFAŁ STANOWSKI "Dziennik Polski" 2007-09-24

Autor: wa