Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Szpitale skazane na ryzyko

Treść

Jest problem z cytostatykami, lekami stosowanymi w chemioterapii chorych na nowotwory. Szpitale są skazane na masową produkcję wniosków o import docelowy. Kilkadziesiąt czy kilkaset fiolek, ampułek wystarcza na krótko. A pozyskane w drodze bezprzetargowej leki są nawet kilkanaście razy droższe

Przed miesiącem, kiedy jeden z zachodnich producentów cytostatyków przerwał dostawy, sytuacja była dramatyczna. Deficyt dotyczył co najmniej kilkunastu leków, w tym m.in. doxorubicyny - leku stosowanego w leczeniu nowotworów piersi, płuc i chłoniaków. Dla wielu chorych zabrakło leków, trzeba było opóźnić terapie. W większości przypadków, po pożyczeniu od innych ośrodków, leki ostatecznie podano, ale bez gwarancji, że opóźnienie nie wpłynie na przebieg leczenia. Resort zdrowia zapewniał, że kłopoty są przejściowe. I tak jest do dzisiaj, bo problemy wciąż nie zostały rozwiązane. Szpitale sprowadzają leki w trybie nadzwyczajnym, a onkolodzy nie mają pewności, na ile wystarczą. Sprawę opóźnienia w dostępie do stosownego leczenia chorych na nowotwory bada Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Doniesienie na resort zdrowia złożyła też Polska Koalicja Organizacji Pacjentów Onkologicznych. Pytanie tylko, co zmieni to w sytuacji pacjentów. Resort zdrowia twierdzi, że nadal są realizowane wnioski na import docelowy, a sytuacja z ubiegłego miesiąca wróciła do normy. Tymczasem w niektórych miejscach leków wciąż brakuje. Zakupy odbywają się na razie głównie w ramach wspomnianego importu docelowego. Jak podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Jan Gawełko, szef Podkarpackiego Centrum Onkologii przy Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Rzeszowie, dostawy leków do Polski w dalszym ciągu nie zabezpieczają zapotrzebowania w zadowalającym stopniu. - Od wielu tygodni drogą zaopatrzenia jest nie tyle realizacja umów przetargowych, ile składanie kolejnych wniosków o import docelowy. Są to ilości po kilkadziesiąt czy kilkaset fiolek, ampułek, co wystarczy na jakiś czas i wkrótce trzeba będzie napisać kolejny wniosek - mówi dr Jan Gawełko. To długa biurokratyczna procedura wymagająca każdorazowo zgody Ministerstwa Zdrowia, do czego dochodzi jeszcze czas oczekiwania na dostawę. Lekarze onkolodzy od dłuższego czasu średnio dwa razy w tygodniu analizują stany szpitalnej apteki oraz raporty o zapotrzebowaniu oddziałów dziennej i stacjonarnej chemioterapii. Wszystko po to, aby zapewnić ciągłość leczenia, a tym samym skuteczność. Kolejnym problemem jest to, że za każdym razem leki zamawiane docelowo są coraz droższe, a NFZ nie rekompensuje poniesionych kosztów. - Jako strona, która zabiega o zakup leków, jesteśmy zmuszeni zapłacić taką cenę, jaką się nam oferuje. Po prostu nie mamy innego wyjścia - wyjaśnia dr Gawełko. Zdarza się, że kupowane na drodze bezprzetargowej w ramach importu docelowego leki są kilka, a nawet kilkanaście razy droższe. Tymczasem w NFZ trwają prace, które mają ocenić skalę problemu i wypracowanie rozwiązań, na które czekają szpitale. Nie ma na razie rozporządzenia, które regulowałoby te kwestie i obowiązywałoby z mocą prawną od początku kwietnia. To sprawia, że szpitale, składając kolejne wnioski o import docelowy leków, ryzykują duże pieniądze, nie mając pewności, czy zostaną im one zwrócone. To ryzyko daje jednak szansę chorym, którzy kontynuując leczenie, czują się bezpieczniejsi. - Nie oglądając się na koszty, wydajemy pieniądze, żeby leczyć chorych, ale powstaje problem, jak zjeść tę żabę. Coś w tej sytuacji powinno być zrobione - uważa dr Jan Gawełko. W ośrodkach onkologicznych na Podkarpaciu zapas większości cytostatyków wystarczy na kilka tygodni. Od lipca wejdzie w życie kolejna lista leków refundowanych. Jeżeli będzie przygotowana podobnie jak poprzednie, pacjenci znów będą drżeli o swoje życie i zdrowie, a szpitale ponosząc dodatkowe koszty, będą usiłowały zapewnić dostawy leków na czas. Jednak czy tak ma wyglądać droga leczenia pacjentów? Winą za brak odpowiedniego leczenia i za powstały bałagan z lekami cytostatycznymi próbowano obarczyć lekarzy, ale jak podkreśla Zdzisław Szramik, przewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, odpowiedzialności nie ponoszą lekarze, lecz niewydolny i źle zarządzany system opieki zdrowotnej w Polsce. - Mamy do czynienia z systemem centralnie sterowanym, gdzie o wszystkim decydują Ministerstwo Zdrowia i NFZ, a jak coś im nie wyjdzie, to szukają winnych. Na tym polega filozofia tego bandyckiego systemu. Lekarze nie zajmują się zamawianiem leków i zapewnieniem ciągłości dostępu do nich. Naszym zadaniem jest leczenie pacjentów i na tym się skupiamy - uważa Zdzisław Szramik.

Mariusz Kamieniecki


Nasz Dziennik Czwartek, 17 maja 2012, Nr 114 (4349)

Autor: au