Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Symboliczne wsparcie

Treść

Obietnica 1 mld USD na wzmocnienie wojskowej infrastruktury we wschodniej Europie to gest, który raczej Moskwy nie przestraszy (FOT. M. BORAWSKI)
Z posłem Witoldem Waszczykowskim z sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, byłym wiceszefem MSZ, rozmawia Maciej Walaszczyk
Dla kogo wizyta Baracka Obamy w Polsce była ważniejsza: dla Amerykanów czy Polski i krajów naszego regionu? Mówi się o likwidacji resetu, a więc przełom czy tylko dyplomatyczna rutyna?

– Wizyta amerykańskiego prezydenta zawsze ma znaczenie, natomiast nie jest to wizyta o charakterze przełomowym. To raczej gest o charakterze symbolicznym, ponieważ Obama uczestniczył w obchodach 25-lecia przełomu roku 1989, który rozpoczął się w Polsce. Mam nadzieję, że te obchody zostaną przez polski rząd wykorzystane do przypominania polskich zasług w demontażu systemu komunistycznego. Jak wiadomo, w świecie przebiło się obalenie muru berlińskiego, natomiast polska droga do demokracji jest zapomniana. I w tym temacie ta wizyta może mieć znaczenie, jeśli będzie dobrze wykorzystana propagandowo o wkładzie Polski w obaleniu systemu komunistycznego.
A sprawy najważniejsze, a więc bezpieczeństwo i obronność?
– Oczywiście najważniejsze jest to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. To wszystko zbiegło się w czasie i my sąsiadujemy z ofiarą agresji i agresorem. Było więc widoczne oczekiwanie, że ze strony Obamy wyjdzie jakaś recepta, jak zakończyć ten konflikt i jak wzmocnić bezpieczeństwo regionu i państw Europy Środkowo-Wschodniej, które graniczą z coraz mniej demokratyczną Rosją. I tutaj takiej recepty nie otrzymaliśmy. Padła jedynie zapowiedź, że jeśli Kongres pozwoli, to USA wesprą obronność regionu, a więc od krajów bałtyckich po Bułgarię kwotą 1 mld dolarów. Jest to gest, który raczej Putina nie przestraszy.
Mówi się, że Amerykanie mają utrzymać rotacyjną obronność personelu w Polsce, m.in. samolotów F-16, okręty wojenne mają patrolować Bałtyk.
– Ja tego nie słyszałem i są to tylko medialne spekulacje. To, czy na Bałtyku lub Morzu Czarnym pojawi się jeden czy drugi okręt, jest tylko domysłem, natomiast takiej klarownej deklaracji bezpieczeństwa od Obamy nie usłyszeliśmy.
Twierdzi Pan, że sygnał wysłany do Moskwy nie mógł zrobić wrażenia na Kremlu. Co Amerykanie mieli uczynić, żeby tak się stało?
– Po pierwsze, oczekiwaliśmy jasnego sprecyzowania tego, co oznacza artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego. I tego nie uzyskaliśmy. Zgodnie z nim, jeśli dany kraj sojuszniczy zostanie zaatakowany, to inne państwa przyjdą mu z pomocą wojskową, a nie tylko polityczną. To właśnie zakłada ten artykuł. Po drugie, część z naszych sojuszników z NATO ciągle zakłada, że Europa Środkowa ma inny i odrębny status bezpieczeństwa od Europy Zachodniej. Podkreśla się w dalszym ciągu aktualność politycznych zobowiązań złożonych przed laty w Moskwie, że na naszym terytorium nie będą stacjonowały NATO-wskie jednostki obronne czy broń nuklearna. Oczekiwaliśmy wreszcie wyjaśnienia tego stanu rzeczy lub wyrównania wszystkich wynikających z tych zobowiązań nierówności m.in. poprzez deklarację ulokowania na naszym terytorium NATO-wskich instalacji wojskowych i różnego rodzaju broni potrzebnych do obrony naszego terytorium. Tego także się nie doczekaliśmy.
To co właściwie chciał osiągnąć amerykański prezydent?
– Była to wizyta wpisująca się w obchody rocznicowe, a sytuacja istniejąca na Ukrainie od dwóch miesięcy spowodowała konieczność odniesienia się do niej. Widać, że Barack Obama nie był przygotowany do tego, by się do niej odnieść, bo jak już mówiłem – jedynym ekwiwalentem takiej jasnej deklaracji była propozycja wsparcia wojskowego naszego regionu i to przy założeniu, że zgodzi się na to Kongres. Musimy tę sumę widzieć w kontekście ponad 663 mld dolarów, jakie Stany wydają na swoją obronność. Więc ten miliard jest nieznaczną sumą, choćby w porównaniu do corocznego zasilania armii egipskiej przez USA kwotą 1,5 mld dolarów lub środków, jakie miały być zaangażowane w budowę instalacji tarczy antyrakietowej w Redzikowie, gdzie na samą budowę planowano wydać 500 mln dolarów. Dlatego 1 mld dolarów dla wszystkich państw regionu to kwota – kolokwialnie mówiąc – wystarczająca „na waciki”, w rzeczywistości suma wystarczająca na kilka spektakularnych akcji, np. wizyt okrętów wojennych czy samolotów, czy dywizjonu rakiet Patriot bez wyposażenia bojowego. Z punktu widzenia militarnego na nikim nie zrobi to wrażenia.
Może Amerykanie lobbują, żeby Polska w ramach modernizacji sił zbrojnych zdecydowała się na zakup ich sprzętu wojskowego, np. przeciwrakietowego, samolotów, śmigłowców.
– Ja nie miałbym nic przeciwko temu, a Polska powinna to wówczas wykorzystać i jasno wskazać, że owszem, możemy to czy tamto kupić, ale pod warunkiem, że będziecie w Polsce stacjonować z jednostką wojskową, która będzie istotnie wpływała na poziom bezpieczeństwa. Czegoś takiego jednak nie usłyszeliśmy oprócz wspomnianego ewentualnego miliarda dolarów, stąd też – jak to odczytuję – pojawiła się reakcja prezydenta Komorowskiego na zasadzie: będziemy się musieli bronić sami, podnosząc budżet wojskowy do poziomu 2 PKB rocznie. Dla mnie to jest logiczne następstwo po tym, jak okazało się, że prezydent Obama nie przyjechał do Polski z żadną ofertą i pomysłem zwiększenia bezpieczeństwa regionu. Taką odpowiedzią jest dzisiaj tylko zadbanie o własne bezpieczeństwo poprzez zwiększenie wydatków na obronę.
Dziękuję za rozmowę.
Maciej Walaszczyk

Nasz Dziennik, 7 czerwca 2014

Autor: mj