Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Strażnicy tropią "księży z Radia Maryja"

Treść

Miejsce zdarzenia: serce warszawskiej Starówki, plac pod kolumną Zygmunta. Czas: niedziela, samo południe. Osoby: znany historyk dr Józef Szaniawski promujący unikatowy album poświęcony 600. rocznicy bitwy pod Grunwaldem, duża grupa czytelników czekających na autograf, strażnicy miejscy, policja.
To miał być zwyczajny kolejny dzień promocji najnowszej publikacji dr. Szaniawskiego. Do autora, dysponującego wszelkimi niezbędnymi zezwoleniami na prowadzenie takiej działalności, ustawia się wężyk czytelników. Całe zdarzenie obserwują funkcjonariusze straży miejskiej. Po kilkudziesięciu minutach wkraczają do akcji. Pytają Szaniawskiego, czy jest "księdzem z Radia Maryja", i grożą sądem.
- Powodem interwencji było niez astosowanie się do obowiązujących przepisów ruchu drogowego. Osoba ta ma co prawda identyfikator pozwalający na wjazd na Starówkę, ale na konkretną ulicę, na której mieszka. Natomiast ten pan parkował w innym miejscu i dłużej niż dozwolone 3 minuty - twierdzi Monika Niżniak, rzecznik prasowy Straży Miejskiej m.st. Warszawy. - Strażnicy podjęli wobec niego interwencję ze względu na niedostosowanie się do znaku B39, czyli zakazu postoju - dodała.
Tymczasem jak zauważa dr Józef Szaniawski, auto, które tego dnia zaparkował na placu, jest samochodem służbowym, należącym do Polskiego Radia Chicago, posiadającym specjalną legitymację, która zezwala na wjazd i postój w każdym miejscu i obowiązuje na terenie całej Polski. - Kiedy pokazywałem strażnikowi wszystkie dokumenty zezwalające mi tego dnia na kolportaż książki i specjalne zaświadczenia uprawniające do postoju, ten w pierwszej kolejności zapytał mnie, czy jestem "księdzem z Radia Maryja"! - podkreśla Szaniawski. - To dało mi dużo do myślenia - dodaje. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" znany historyk i publicysta zauważa także, iż strażnikom "ewidentnie nie chodziło o samochód". Podobnego zdania jest także pan Karol G., który tego dnia był na promocji książki dr. Szaniawskiego. Jak relacjonuje, straż przez blisko 50 minut nie podchodziła do auta i nie zapytała siedzących w nim osób o właściciela ani też nie kazała odjechać. - Oni tylko stali i czekali, aż tłum się rozejdzie - mówi. - Na początku sądziliśmy, że strażnicy pilnują porządku w związku z dużą grupą ludzi zainteresowanych książkami pana profesora - dodaje pan Karol.
Początkowo strażników było dwóch, w ciągu następnych kilku minut dojechały dwa kolejne dwuosobowe patrole. - Posiłki dojeżdżały w miarę zmniejszania się grupy ludzi na placu - podkreśla rozmówca "Naszego Dziennika", który był naocznym świadkiem całego zdarzenia. - Kiedy wreszcie po kilkudziesięciu minutach podeszli do samochodu, to najpierw zażądali dokumentów, choć te były wystawione za przednią szybą i wcześniej je dokładnie czytali. Mało tego, nawet zrobili im zdjęcie - dodaje pan Karol. - Następnie - jak relacjonuje - zażądali od profesora dowodu osobistego. Ten jednak odmówił, podkreślając, że nie zna faktycznego powodu interwencji i zażądał przyjazdu policji. - Kiedy na miejsce dotarł patrol policyjny, jego załoga uznała, że nie widzi powodu do interwencji. Wcześniej też słyszałem, jak inny patrol policji pozwolił profesorowi odjechać. Tylko straż miejska na to nie zezwalała - dodaje nasz rozmówca.
Podobne relacje napływają do redakcji "Naszego Dziennika" od świadków zajścia. W jednym z e-maili nasza czytelniczka pani Małgorzata Żółcińska, która tego dnia była na placu pod kolumną Zygmunta, pisze: "Okazało się, że 600. rocznica bitwy pod Grunwaldem nie obyła się bez potyczki. Gdy autor składał już ostatnie autografy, na placu przed Zamkiem Królewskim pojawiły się zastępy straży miejskiej". "Spisali samochód pana profesora, nie bacząc na wyłożone w nim odpowiednie zezwolenia, a doczekawszy końca spotkania, uniemożliwili mu wejście do samochodu" - dodaje. "Zgromadzeni wokół profesora rodacy skandowali: 'Wstyd!', 'Hańba!'. Dopiero przybyli z odsieczą policjanci (komenda stołeczna policji sprawuje nadzór fachowy nad strażą miejską) zezwolili na odjazd. Strażnik miejski jeszcze zdążył oznajmić profesorowi Szaniawskiemu, że zostanie postawiony przed sąd rejonowy grodzki za naruszenie porządku" - pisze. "Oczywiście wywołało to oburzenie zebranych, którzy głośno wyrażali dezaprobatę wobec nękania przez służby miejskie zgromadzeń patriotycznych, podczas gdy zgromadzenia obce polskiej tradycji są faworyzowane" - czytamy dalej w relacji. Pani Małgorzata odniosła się też do sytuacji, kiedy zebrane na placu osoby zaczęły upominać strażników miejskich, by zamiast tworzyć sztuczne problemy, zaczęli zajmować się rozrzucanymi po całym mieście ulotkami domów publicznych, a także siejącymi zgorszenie paradami homoseksualistów. Odnosząc się zapewne do tej sytuacji, rzecznik prasowy Straży Miejskiej m.st. Warszawy nazwała w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" zachowanie zebranych jako "nieodpowiednie". Z tego też powodu - jak twierdzi - wezwane zostały posiłki. Zapytana, czy wobec tych osób straż miejska także podjęła interwencję, rzecznik odpowiedziała, że nie. - Strażnicy to są ludzie, i to normalni ludzie, i nie będą zaogniać sytuacji w momencie, gdy tłum jest negatywnie nastawiony - powiedziała. Z tego więc by wynikało, że całą swoją frustrację strażnicy wyładowali na dr. Szaniawskim.
Narracja szefostwa straży miejskiej kłóci się z relacjami osób, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", a które były świadkami zajścia, a także z relacją samego dr. Szaniawskiego. Wszyscy zgodnie podkreślają, że dwa kolejne patrole straży miejskiej przyjechały, jeszcze zanim straż zdecydowała się na interwencję. Nie mogły więc przyjeżdżać w związku z ewentualnym agresywnym zachowaniem zebranych, gdyż takowych być nie mogło. W tym czasie bowiem ludzie stali spokojnie w kolejce po autograf. Kiedy "Nasz Dziennik" starał się ustalić przyczyny tej rozbieżności, rzecznik prasowy straży od razu zarzuciła, że autor niniejszego artykułu "kłamie", nie był na miejscu, więc nie "może wiedzieć, jak to przebiegało". Na kolejne pytanie o to, na czyje wezwanie interweniowała straż, rzecznik podniesionym głosem oznajmiła, że straż miejska działała z własnej inicjatywy. Tymczasem jeden z funkcjonariuszy policji wyjaśnił dr. Szaniawskiemu, że straż przyjechała w związku ze "zgłoszeniem z placu Bankowego" (swoją siedzibę ma tam I Oddział Terenowy Straży Miejskiej m.st. Warszawy) i że przybyli strażnicy są właśnie z tego rejonu. Proszona o wyjaśnienie tej nieścisłości Monika Niżniak posunęła się nawet do oskarżenia dziennikarza "Naszego Dziennika" o tworzenie insynuacji, nie starając się ustalić źródła tej informacji. Dodała także, że jeżeli "osoba, wobec której podjęto interwencję, ma jakiekolwiek wątpliwości, będzie miała szansę wyjaśnienia tego w sądzie".
O komentarz do sprawy poprosiliśmy Komendę Stołeczną Policji. Jednak jak poinformowano nas w biurze rzecznika prasowego, pytania "Naszego Dziennika" skierowano do Stołecznego Stanowiska Kierowania, które na udzielenie odpowiedzi ma 2 tygodnie.
Marta Ziarnik
Nasz Dziennik 2010-07-21

Autor: jc