Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sport nauczył mnie pokory

Treść

Z Justyną Kowalczyk, mistrzynią świata oraz zdobywczynią Pucharu Świata w biegach narciarskich, rozmawia Piotr Skrobisz
Jak udały się Pani wakacje?
- To ja miałam jakieś wakacje? Przyznam szczerze, że nawet o tym nie wiem (śmiech). Ale już na poważnie - wakacji nie było, zdążyłam się do tego przyzwyczaić. Tak zwany wolny czas wykorzystałam na rehabilitację i regenerację po trudnym sezonie, nadrabianie zaległości naukowych. Chciałabym powiedzieć, że udało mi się odpocząć, ale nie mogę. Bez przerwy musiałam gdzieś jeździć, coś robić i to nie była najbardziej korzystna sytuacja. Dlatego naprawdę się cieszę, że "wakacje" dobiegły końca, zaczyna się okres przygotowawczy, wyjeżdżam na zgrupowanie.
Choć biegi narciarskie to dyscyplina zimowa, wiosna i lato są najważniejszymi okresami w roku, podczas których buduje się bazę i fundament na cały sezon. To także czas najcięższej, katorżniczej pracy.
- I pod tym względem nic się nie zmienia, zatem każdy dzień będzie wyglądał podobnie: pobudka o godz. 6.00, lekki rozruch przed śniadaniem, potem długi trening, obiad, drugi trening, kolacja i sen. Bieganie z kijkami po górach, jazda na rolkach, siłownia, basen etc., w zależności od tego, na jakim etapie jesteśmy i co chcemy osiągnąć. Żadne moje gadanie tego nie przybliży, zajęcia będą monotonne, wyczerpujące, ale nie ma wyjścia, chcąc zbudować wytrzymałość. Część treningów odbędzie się na wysokości ponad 3 tysięcy metrów n.p.m., niektórym ciężko tam oddychać, ja będę biegać sporo kilometrów. Trener szykuje dla mnie także bieg na 30 km cały czas pod górkę ze sporą różnicą wzniesień, zacznę na mniej więcej 500 metrach, skończę 2 tys. metrów wyżej. Ale od razu dodaję, że to nic nadzwyczajnego. Tak jest zawsze.
Rozumiem zatem, że przyzwyczaiła się już Pani do tych ekstremalnych obciążeń. Bywają jednak na pewno chwile, w których nie tylko dosłownie jest bardzo, ale to bardzo pod górkę. Co pomaga je przetrwać?
- Ja nie narzekam. Czasem sobie popłaczę, czasem padam bez sił, ale wiem, że tak musi być. Nikogo i niczego nie obwiniam, tylko w ten sposób jestem w stanie do czegoś dojść, osiągnąć wyniki na miarę oczekiwań i marzeń. Ciężka praca przynosi owoce, dlaczego zatem miałabym marudzić? Oczywiście jest trudno, nie przeczę, ale nawet się nad tym nie zastanawiam. Im bardziej człowiek rozkłada na czynniki pierwsze takie słowa jak motywacja, tym chętniej szuka możliwości "oszukania". Czasami "oszukiwać" próbuje sam organizm, wycieńczony wysiłkiem i trudno mu się dziwić. Ja mam bardzo prosty sposób na radzenie sobie z takimi sytuacjami: wychodzę z założenia, że mam do wykonania jakieś zadanie i jak każdy choć trochę ambitny człowiek idę do pracy, by zrobić swoje najlepiej, jak potrafię.
Trasa w Vancouver, na której w przyszłym roku toczyć się będzie walka o olimpijskie medale, nie przypadła Pani za bardzo do gustu. Za prosta, zbyt płaska - powtarzała Pani często. Wymusiło to jakieś zmiany w programie przygotowań?
- Zacznę od tego, że trasa nie jest szczytem moich marzeń, ale da się z nią żyć. Proszę pamiętać, że w minionym sezonie okazałam się najlepszą zawodniczką w przekroju wszystkich tras: i tych okrutnie wymagających, i tych stosunkowo łatwych. W Vancouver też byłam, też wygrałam, zresztą tam rozpoczęła się moja passa zwycięstw i stawania na podium. Czasami tak sobie myślę, że może to i dobrze, że w Kanadzie jest "niedobra" dla mnie trasa, bo dzięki temu zyskam nową, większą, lepszą motywację do jeszcze mocniejszej pracy. Pewnie, nie brakuje mi jej i teraz, ale przecież nigdy nie jest tak dobrze, aby lepiej być nie mogło. Być może, gdyby igrzyska odbywały się w mojej ukochanej estońskiej Otepää, to bym spoczęła na laurach i pomyślała, że skoro tak ją lubię i tak często tam wygrywałam, i jestem tak mocna na tamtejszych podbiegach, to nikt i nic nie będzie w stanie mnie pokonać. Być może - gdybam, bo tego nie wiem. Wiem tylko, że konfiguracja trasy w Vancouver stawia przede mną nowe wyzwania, a ja lubię wyzwania. Tym bardziej że mam co szlifować, a pracy się nie boję.
A jeśli chodzi o zmiany w przygotowaniach: tak, będą, lecz minimalne. Nie jestem osobą, która jak widzi coś nowego, pozornie lepszego, od razu musi to mieć, kupić, zdobyć. Przeciwnie, jestem raczej tradycjonalistką, ktoś mógłby nawet powiedzieć, że jestem "staroświecka" - zarówno w życiu, jak i w sporcie. Dlatego jak wiem, że coś jest dobre, przynosi owoce, jest efektywne, nie zamierzam z tego rezygnować. Także mój trener myśli podobnie, a dotychczasowa filozofia naszej pracy, sposób przygotowań się sprawdza. Na pewno położymy większy nacisk na zajęcia na prostych odcinkach.
Tam tkwi rezerwa, którą może Pani jeszcze wyzwolić?
- Między innymi tam. W biegach narciarskich trzeba pracować nad sobą nieustannie, kiedy zaniecha się doskonalenia pewnych elementów, wychodząc z założenia, iż są już doskonałe, perfekcyjne i nic z nimi już nie trzeba robić, szybko odczuwa się konsekwencje. Każde niedociągnięcie jest potem milion razy powtarzane, utrwala się, trzeba rozpoczynać od nowa. Co ja bym chciała zmienić? Technikę łyżwową na prostej. Nigdy mi nie brakowało szybkości, za to mam problemy z koordynacją ruchową, przez co przegrywam niekiedy końcówki. Przyznam szczerze, że w minionym sezonie uśmiałam się nieziemsko, czytając przeróżne analizy mojej techniki, pióra, dodam, "fachowców", którzy wytykali mi jej wady i niedoskonałości. Tak się składa, że często słabości - w ich mniemaniu - stanowiły i stanowią moją najmocniejszą broń i... nie mam zamiaru wyprowadzać ich z błędu. Niech sobie myślą, co myślą (śmiech).
W nowym olimpijskim sezonie będzie Pani miała do dyspozycji drugiego serwismana z najwyższej półki, specjalistę od stylu klasycznego. Jakie to może mieć znaczenie?
- Kolosalne, dzięki temu będziemy mieli większe prawdopodobieństwo znalezienia optymalnych rozwiązań, bo więcej osób zajmie się poszukiwaniami. W biegach kluczem do sukcesu jest nie tylko zawodnik, ale i odpowiednie smarowanie nart. Wygrywa ten, kto spośród około pięćdziesięciu możliwych wariantów wybierze ten idealny. Mój nowy współpracownik to człowiek z wielkim doświadczeniem, ze świetnym "nosem", zresztą już nieraz mi pomagał i to z dobrym skutkiem. Przy okazji jego zatrudnienie zwiększy komfort psychiczny mój i trenera, dotychczas "klasyk" spoczywał na jego barkach. Skorzystam na tym ja, skorzysta cała drużyna, skorzysta w końcu sam serwisman, bo przecież on także pracuje na swoje nazwisko i sławę.
W dzisiejszych biegach coraz więcej reprezentacji buduje zespół wokół jednego zawodnika. Legendarna Estonka Kristina Smigun miała do dyspozycji sześciu-siedmiu wysokiej klasy serwismenów, do tego kilku "testowaczy". No, ale ona w swoim kraju była i jest królową, sponsorzy walili do niej drzwiami i oknami, byle tylko być i wspomóc. Najlepsze Finki i Norweżki mają po jednym indywidualnym serwismanie, do tego w kadrze jest kilkunastu specjalistów od smarów. Poszukiwania to prawdziwa sztuka, wie o tym każdy. Nawet będąc w najlepszej, optymalnej, mistrzowskiej formie, nic nie osiągnę, gdy nie mam odpowiednio przygotowanych nart.
Po poprzednim sezonie, zdobyciu dwóch złotych krążków mistrzostw świata, Kryształowej Kuli, musi Pani odczuwać na sobie zdecydowanie większą presję, ciężar oczekiwań. On niekiedy potrafi solidnie przygnieść.
- Chciałabym być poza presją, ale to nie jest takie łatwe. Podczas swojej przygody ze sportem doświadczyłam już wielu pozytywnych i negatywnych reakcji kibiców, niektóre z nich bolały. Dlatego teraz staram się być ponad, odciąć się od opinii z zewnątrz. To jest moje życie, nawet jak coś psuję, robię nie tak, przegrywam, to najbardziej uderza to we mnie, ja z tego powodu płaczę. Nikt inny. Sport to tylko sport, jestem człowiekiem ze wszystkimi słabościami i mam prawo do gorszych dni.
"Królowa zimy", "Królowa śniegu", "Justyna Wielka" - który z tych przydomków najbardziej przypadł Pani do gustu?
- Wszystkie były miłe, zaszczytne, ale wiem, że łaska kibiców, a przede wszystkim dziennikarzy, na pstrym koniu jeździ.
Jak bardzo zmieniło się, a raczej wywróciło do góry nogami, Pani życie po mistrzostwach świata w Libercu?
- Nie mam wolnego czasu, w Polsce w ogóle nie mogę spokojnie potrenować. A to dla mnie sprawy szalenie istotne, lubię mieć głowę wolną, niezaprzątniętą, pracować w ciszy, samotności. Pod tym względem wszystko się wywróciło. Ale też skłamałabym, gdybym powiedziała, że sława i popularność tylko mi uwierają. Wzruszają mnie ludzie, którzy podchodzą i mówią, że płakali, jak wygrywałam, dzieciaki szturmujące mnie z prośbą o autograf. To naprawdę miłe i dla takich chwil warto osiągnąć i zrobić coś pięknego.
Krzaki przed domem w Kasinie Wielkiej, w których kryli się "szaleni" fotoreporterzy, nadal rosną?
- Rosną, rosną, dlaczego miałabym je wycinać? Przecież niczemu nie są winne, są dla mnie cenniejsze. Teraz szum wokół mnie się trochę uspokoił. Może gdybym poszła za falą popularności, skorzystała z propozycji występów w telewizyjnych programach, pokazywała się w kolorowych czasopismach, szaleństwo by trwało, ale nie chciałam tego. Kategorycznie odmawiałam wszystkim, dlatego teraz mam odrobinę luzu, spokoju.
Trudno było zachować w tym szaleństwie normalne, zdystansowane podejście do życia, sportu, samej siebie?
- Paradoksalnie nie. Pewnie już dziś mogłabym zawiesić narty na kołek, pokazywać się w telewizji, spijać śmietankę, budować swą sławę i popularność, oglądać siebie w co drugiej kolorowej gazecie. Mogłabym, ale po co? To nie jest moje życie, ja nie jestem taką osobą. Uwielbiam ludzi, ale uwielbiam też samotność, sport nauczył mnie pokory i szacunku. Jeszcze kilka lat temu gdyby ktoś usłyszał, że w światowej czołówce pojawi się narciarka z Polski, pewnie by się tylko uśmiechnął. Wydawało się to nierealne. Dziś coś osiągnęliśmy, a to znaczy, że musieliśmy szalenie ciężko harować. Od podstaw! Dlatego jestem pokorna, jesteśmy pokorni. W biegach nic nie przychodzi łatwo, w ciągu jednego sezonu na sukces pracuje się długimi latami, wyrzeczeniami, poświęceniami. Obserwuję też dziewczyny, z którymi rywalizuję, i widzę, że mimo wielkich sukcesów, zwycięstw, medali, cały czas są bardzo skromne, uśmiechnięte. Gdyby zaczęły nosić głowę ponad chmurami, szybko spadłyby na ziemię i boleśnie się potłukły. Wszystkie o tym doskonale wiemy.
Nadal traktuje Pani biegi jako swoją pasję?
- To kawał mojego życia. Pasja i zawód, czyli krótko mówiąc, jestem szczęściarą. I co ciekawe, wcale nie były miłością od pierwszego wejrzenia, nie zakochałam się w nich od razu, do szaleństwa, tylko dopiero po głębszym poznaniu. Dlatego to związek trwalszy, oparty na mocniejszym fundamencie. Poświęciłam im i poświęcam wiele, ale proszę mi wierzyć, codzienne wyprawy do dyskoteki, zabawy do upadłego nie są moim szczytem marzeń. Wolę zaszyć się gdzieś w głuszy, pobyć ze sobą i ciężko harować od rana do nocy. To uczy mnie wygrywać ze sobą, ze swoimi słabościami, a kto zna to uczucie, wie, iż nie da się go z niczym innym porównać. Moje życie się tak fajnie poukładało, że praktycznie we wszystkim mam wolną wolę. Kocham biegi, dzięki nim się realizuję. Miłe, prawda?
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-05-13

Autor: wa

Tagi: justyna kowalczyk