Spekulowali, zamiast eksportować
Treść
Z dr. Cezarym Mechem, doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego, rozmawia  Małgorzata Goss
Profesor Leszek Balcerowicz mówi teraz, że  przyczyną kryzysu finansowego była "zbyt łatwa polityka monetarna, a także  zaniechanie elementarnego nadzoru". Można by rzec - rychło w czas. Pan tę  diagnozę postawił przed blisko rokiem, w czasie gdy Balcerowicz utrzymywał, że  globalnego kryzysu nie będzie. W ostatnich dniach sprawdziła się też, niestety,  Pańska prognoza, że brak działań wyprzedzających po stronie rządu sprawi, iż o  pomoc rządową zaczną szturmować ramię w ramię pracodawcy wraz ze związkami  zawodowymi...
- Zamiast uprzedzać zdarzenia, rząd reaguje dopiero wtedy,  gdy wybucha problem. Gazety na pierwszych stronach rozpisują się o kryzysie,  ale... w Rosji. Piszą, że "w Rosji nadciąga burza", gdyż "produkcja w  listopadzie była o 8,7 proc. niższa niż przed rokiem i aż o 10,8 proc. niższa  niż w październiku". A przecież u nas spadek produkcji przemysłowej był jeszcze  głębszy, gdyż w listopadzie spadła ona o 8,9 proc. w porównaniu z poprzednim  rokiem i o 13,1 proc. w porównaniu z październikiem. Dziwi to nagłaśnianie  protestów rosyjskich importerów, których dotknęły działania antykryzysowe  wspierające produkcję krajową, podczas gdy w Polsce brak postulowanych działań  antykryzysowych doprowadzi nas niechybnie do recesji w przyszłym roku i spadku  PKB. Co zaś do spowolnienia na Dalekim Wschodzie, to nasze rozważania  potwierdziły ostatnie statystyki. Dane za październik mówią, że w Chinach aż o 7  proc. zmalało zapotrzebowanie na energię elektryczną, po raz pierwszy od wielu  lat odnotowano lekki spadek chińskiego eksportu, i aż o 14 proc. spadł import do  Chin, prowadząc w efekcie do załamania światowych cen surowców. Gospodarka  światowa pozostaje w stanie dużego rozchwiania, a przecież dno kryzysu jeszcze  przed nami. Procesy dostosowawcze przebiegają chaotycznie, a to z kolei rzutuje  na duże wahania cen na rynkach.
Eksperci zwracają uwagę, że taki  falujący rynek sprzyja grze na instrumentach pochodnych.
- Niepewna  sytuacja gospodarcza na świecie powoduje, że jest niezmiernie trudno prawidłowo  wycenić ceny akcji, obligacji czy kursy wymiany walut. Amplituda wahań cen jest  znacznie większa niż zwykle. W takich warunkach szczególnej wartości nabierają  instrumenty pochodne oparte na zmienności aktywów, a więc instrumenty typu call  i put. Oferta tych instrumentów sprowadza się do tego, że ktoś gwarantuje cenę  sprzedaży lub kupna akcji lub waluty w przyszłości, nie wiedząc, jaki będzie  wtedy kurs. W normalnej sytuacji wyceny aktywów zmieniają się stopniowo. W  warunkach rozchwianego rynku prawdopodobieństwo, że cena osiągnie wartość  znacznie odbiegającą w dół lub w górę od aktualnej, staje się znacznie większe.  Sprzedając lub kupując te instrumenty, należy więc bardzo uważnie je wyceniać.  Jeśli coś jest aktualnie warte 100 zł, a my gwarantujemy, że za trzy miesiące  sprzedamy to za 150 zł, to musimy pamiętać, że jeśli wtedy wartość tych aktywów  wyniesie nie 150, ale 250 zł, to my będziemy musieli wyłożyć po 100 zł na każdej  zagwarantowanej jednostce.
W latach 80. spekulacja instrumentami  pochodnymi nie była jeszcze zjawiskiem masowym. Dlaczego teraz stała się tak  powszechna?
- Po pierwsze, weszliśmy w fazę, gdy jesteśmy już w stanie  wyceniać te skomplikowane instrumenty. Po drugie, są one bardzo przydatne w  sferze realnej gospodarki, np. jako bodziec motywacyjny dla menedżerów firmy,  albo sposób na zmniejszenie ryzyka przez przedsiębiorstwa. Oczywiście jeśli ten,  kto zarządza inwestycjami, nie jest ich właścicielem, to tego typu działania  powinny być poddane silnemu nadzorowi, np. w funduszach inwestycyjnych,  emerytalnych.
Fundusze emerytalne kupowały instrumenty typu  call-put?
- Na szczęście nie, ale do niedawna toczyła się prawdziwa  batalia, żeby tak było. Przygotowano już nawet zarządzenie, które pozwalało im  inwestować w opcje - instrumenty, których emeryci jako właściciele pieniędzy  zupełnie nie rozumieli. Ostatecznie udało nam się to zarządzenie wycofać dzięki  minister Teresie Lubińskiej, która kierowała wówczas resortem finansów [w  gabinecie Marcinkiewicza, dr Mech był wtedy wiceministrem finansów - przyp.  red.]. Mogą natomiast sprzedawać te instrumenty banki, a inwestują w nie przede  wszystkim fundusze hedgingowe. Ostatnie doniesienia zza oceanu na temat afery  Madoffa, który zdefraudował w takim funduszu 50 mld USD, pokazują, jak ryzykowne  są te instrumenty i jak trudno poddają się regulacjom nadzorczym.
Jak  wykorzystuje się opcje do motywowania menedżerów?
- Ludzie zarządzający  cudzym majątkiem przeważnie działają w swoim własnym interesie, co trafnie  zauważył już parę wieków temu Adam Smith. A zatem właściciel przedsiębiorstwa,  jeśli chce, aby wartość jego firmy wzrastała, musi połączyć swój sukces z  sukcesem menedżerów. Dobrym sposobem na to jest zagwarantowanie im w kontraktach  opcji na akcje. Menedżerowie mogą wykupić określoną pulę akcji po gwarantowanej  cenie, o ile cena rynkowa akcji firmy przekroczy określony pułap, znacznie  przekraczający normalny przewidywany wzrost. Menedżerowie są wówczas  zainteresowani, aby akcje firmy stały jak najwyżej, ponieważ w ramach opcji mogą  je kupić po cenie niższej od rynkowej. W rezultacie obie strony - właściciel i  menedżerowie - są zadowoleni.
W jaki sposób zakup opcji pozwala  przedsiębiorstwom zmniejszyć ryzyko? 
- Jeśli przedsiębiorstwo występuje  w przetargu na sprzedaż lub usługę, to nie ma pewności, że ten przetarg wygra,  ale wie, iż jeśli wygra, to będzie musiało spełnić warunki przedstawione w  ofercie przetargowej. Tymczasem warunki na rynku mogą się w międzyczasie zmienić  w zakresie cen surowców, kursu walut itp. Aby więc przedsiębiorstwo mogło  zrealizować projekt przedstawiony w ofercie, musi zabezpieczyć swój rachunek  ekonomiczny na wypadek wzrostu kosztów. Temu właśnie służy zakup  opcji.
Zakup opcji jest więc sposobem na ustabilizowanie warunków  ekonomicznych?
- Tak. Przedsiębiorstwa postępują racjonalnie,  zabezpieczając w ten sposób kontrakty. Jeśli by tego nie robiły, to musiałyby  wkalkulować ryzyko w cenę oferty przetargowej, czyli na wszelki wypadek żądać  ceny znacznie wyższej. Kupując opcje, ograniczają swoje ryzyko i cenę oferty.  Jeśli przegrają przetarg - mogą po prostu sprzedać opcje z zyskiem lub stratą.  
Dlaczego określa się te instrumenty mianem instrumentów  zlewarowanych? 
- Ponieważ nie trzeba wykładać całego kapitału, kupić  udziału w przedsiębiorstwie, aby zyskiwać na zmianach cen giełdowych. Gra się na  jego zniżkę lub zwyżkę. Cała teoria dotycząca wyceny opcji call-put składa się z  wyceny trzech elementów - call, put i długu, a więc rentowności instrumentów  dłużnych. Nie trzeba posiadać dużych kwot, aby spekulować, dlatego właśnie  spekulacja jest tak popularna. Mówi się nawet, że mamy dziś "casino kapitalizm".  Jeśli ktoś stawia w tym kasynie własne pieniądze - w porządku. Gorzej, jeśli  cudze. Cudzymi pieniędzmi zawsze łatwiej się ryzykuje, bo wiadomo, że kto inny  będzie spłacał długi. Czasem do ryzykownych dla przedsiębiorstwa decyzji  pracownik bywa zachęcany prowizją. Tymczasem instrumenty pochodne mają to do  siebie, że mogą generować olbrzymie straty. Przy tak wielkich jak obecnie  wahaniach na rynku osoby dokonujące takich operacji są w stanie doprowadzić do  bankructwa ogromne instytucje. Media donosiły np. o miliardowych stratach banków  spowodowanych przez nieautoryzowane działania pracowników. Dlatego bardzo ważny  jest efektywny nadzór nad nimi.
Już od dawna Pan powtarza, że błędna  polityka pieniężna sprawia, iż w Polsce spekulują wszyscy. Dlaczego?
-  Wieloletnie utrzymywanie wysokich stóp procentowych przy jednoczesnym wzroście  kursu złotego zachęcało do spekulacji i przysłowiowego Kowalskiego, i  przedsiębiorstwa, i państwo, nie wspominając o zagranicznych funduszach  inwestycyjnych. Niestety, mało kto zdaje sobie sprawę, że w finansach obowiązuje  twarde prawo: jeśli stopy procentowe w jakimś kraju są wyższe niż w otoczeniu,  to terminowy kurs tej waluty będzie niższy. Gdyby było inaczej - to byłaby to  maszynka do robienia pieniędzy - wystarczyłoby pożyczyć pieniądze za granicą na  niższy procent, zainwestować w Polsce i zyskiwać podwójnie na różnicy stóp  procentowych i na kursie wymiany, a na dodatek nie ponosić przy tym ryzyka,  kupując instrumenty zabezpieczające.
Profesor Leszek Balcerowicz i  jego zwolennicy przez całe lata utrzymywali w Polsce wysoki parytet stóp  procentowych w relacji do otoczenia, a mimo to następowała aprecjacja złotówki.  
- Z teorii parytetu stóp procentowych wynika, że wyższe stopy oznaczają  oczekiwanie, iż dojdzie do osłabienia danej waluty, i nikt, żadna instytucja,  nie jest w stanie sprzedać instrumentu terminowego, który zakładałby wzmocnienie  waluty, bo wtedy można byłoby osiągać zysk bez ryzyka w tzw. arbitrażu. W Polsce  niestety funkcjonował pogląd, że jeśli dana gospodarka jest słabsza, na niższym  poziomie rozwoju, o niższych cenach w porównaniu z zagranicą, to w procesie  doganiania następują procesy aprecjacyjne. Uznawano, iż ta sytuacja będzie  trwała. To przekonanie było utwierdzane oczekiwaniem, że w pewnym momencie  znajdziemy się w strefie euro, a więc polska waluta zostanie po prostu powiązana  z euro na wyższym poziomie kursu. Krótko mówiąc - było przyzwolenie na  spekulację. Wszyscy na tym teoretycznie zyskiwali: państwo, przedsiębiorstwa,  obywatele, kosztem eksportu i podatników. Państwo wypuszczało obligacje za  granicą na niższy niż w kraju procent, a później spłacało jeszcze niższe raty,  bo złotówka się umocniła. Koszty obsługi długu emitowanego za granicą były  niższe w przeliczeniu na złote niż w razie emisji obligacji w walucie krajowej.  Przedsiębiorstwa też mogły zarobić, wypuszczając swoje długi w walucie  zagranicznej, chociaż prowadziły operacje krajowe. Zyskiwali na tym także  przysłowiowi Kowalscy. Panowało przekonanie, że "jeśli tani kredyt mieszkaniowy,  to tylko we frankach szwajcarskich". Mało kto zdawał sobie sprawę, że w świetle  teorii finansów kredyt w obcej walucie niesie za sobą poważne ryzyko. Zyskiwały  wreszcie instytucje finansowe dzięki wzmożonej akcji kredytowej. Ale przyszedł  moment, gdy trend się odwrócił i złoty zaczął słabnąć. W efekcie zadłużenie  państwa, przedsiębiorstw i obywateli wyrażone w złotówkach w wyniku deprecjacji  znacznie wzrosło. Zadłużenie z tytułu walutowych kredytów hipotecznych  przekracza 100 mld zł, w efekcie nawet nieznaczne osłabienie waluty znacząco  powiększa poziom ich zadłużenia. Wywołało to niezadowolenie społeczne, które  zwróciło się w kierunku instytucji państwowych oskarżanych o to, że nie  potrafiły podtrzymać kursu złotego. Tymczasem one nie są w stanie przeciwstawić  się twardym prawom finansów. Raczej należałoby postawić pytanie, dlaczego do  takiej sytuacji doprowadzono?
Osłabienie złotego jest bardzo korzystne  z punktu widzenia eksporterów.
- Teoretycznie tak. Tyle że niektórzy  eksporterzy nie zarabiali na eksporcie, tylko na spekulacji. Oni także  zauważyli, że to prosty sposób na zagwarantowanie sobie zysków i uniezależnienie  od wahań kursu walutowego... Kupowali więc opcje walutowe, grając na zwyżkę  złotego. Mogli dzięki temu sprzedać naszą walutę po wyższej cenie, a więc  uzyskać za kontrakt większą ilość złotówek. W rozliczeniu sami sprzedawali opcje  przeciwne - na zniżkę złotego. Jeśli aktualna cena eksportu była nieopłacalna,  to kupowali od banków opcje put gwarantujące więcej złotówek za obcą walutę. W  forwardzie [prostej transakcji zabezpieczającej kontrakty walutowe - przyp.  red.] kurs wymiany złotego jest tylko nieznacznie wyższy od aktualnego,  natomiast przy zakupie opcji można ustalić, że cena będzie znacząco wyższa,  czyli będzie generowała zysk niezależnie od tego, czy przedsiębiorstwo  faktycznie produkuje efektywnie, czy też nie... Tego typu opcje są jednak drogie  i dlatego aby je sfinansować, przedsiębiorstwa same sprzedawały opcje walutowe  typu call, w których same zobowiązywały się do pokrycia różnicy między ceną  gwarantowaną a rynkową waluty w przypadku znacznego osłabienia złotego.  Przedsiębiorstwa spekulowały na wzrost wartości złotego, a koszt zakupu jednego  instrumentu pokrywały dochodami ze sprzedaży drugiego. Ale opcje dlatego mają  swoją cenę, że od czasu do czasu przewidywane w nich zdarzenia losowe  rzeczywiście następują. Tak naprawdę przedsiębiorstwa nie zabezpieczały swojego  eksportu, tylko spekulowały, nie znając się na dodatek na tym, jak prawidłowo  wyceniać instrumenty pochodne.
Najprawdopodobniej nie spostrzegły, że  zawirowanie na rynkach światowych spowoduje znacznie większe niż dotychczas  wahania kursów, przez co opcje, które wystawiają, mają w rzeczywistości dużo  wyższą wartość niż poprzednio. Sprawa wyszła na jaw, gdy okazało się, że ze  spekulacji opcjami wynikły dla eksporterów potężne straty. Paradoksalnie więc w  naszych warunkach osłabienie złotego nie pomogło eksporterom, tylko zaszkodziło.  To ewenement w skali światowej, że eksporterzy narzekają na obniżenie kursu  waluty. Dla banku opcja put na poziomie zbliżonym do aktualnego kursu wymiany  nie jest kosztowna, ponieważ nawet jeśli istnieje trend aprecjacyjny, to  instytucje finansowe mogą się zabezpieczyć poprzez forwardy, tj. instrumenty  rynku dłużnego. Ale sprzedawanie przez przedsiębiorstwa opcji call - przy dużej  zmienności kursów i tak dużym deficycie płatniczym kraju - było niebezpieczne.  Na dodatek nie wiemy, czy czasem ta olbrzymia sieć sprzedaży, utworzona przez  banki, nie powodowała, iż wykształciła się pewna specjalizacja polska dotycząca  instrumentów pochodnych na walucie. Możliwe, że banki, które sprzedawały te  instrumenty, były tylko pośrednikami podmiotu, który te instrumenty wystawiał i  który miał bardzo dużą wiedzę dotyczącą globalnego rynku, jego zmienności i  zagrożeń. 
Czyżby zagrażał atak spekulacyjny na Polskę?
- Może  się tak zdarzyć, że potężne pod względem środków fundusze hedgingowe wchodzą w  transakcje z instrumentami pochodnymi, a z drugiej strony same usiłują  oddziaływać na rynek, aby zmaksymalizować swoje zyski. Przeprowadzają olbrzymie  operacje finansowe. Dlatego tak istotne są informacje o poziomie koncentracji na  rynku instrumentów pochodnych po stronie tych, którzy je wystawiają. Jeśli ten  rynek byłby konkurencyjny, to owszem, niedobrze, że przedsiębiorstwa spekulują,  ale nie ma zagrożenia, iż opcje będą nieprawidłowo wycenione. W razie dużej  koncentracji takie niebezpieczeństwo istnieje. Te zjawiska muszą być  monitorowane przez nadzór finansowy. Musi też funkcjonować nadzór właścicielski  nad przedsiębiorstwami. 
A nie funkcjonuje?
- Jeśli  przedsiębiorstwa powołane do produkcji żyją ze spekulacji, to nie wykonują tego,  do czego zostały powołane. Jeśli ktoś ma smykałkę do hazardu, to w porządku, ale  nie na koszt innych, nawet swojej rodziny. Nie byłoby problemu, gdyby chodziło o  instrumenty zabezpieczające faktyczny eksport, tzw. forwardy, które się kupuje w  takiej wysokości, na jaką opiewa eksport, i nawet jeśli złotówka uległaby  znaczącemu osłabieniu, to i tak przedsiębiorstwo dostałoby tyle pieniędzy, ile  sobie w biznesplanie założyło. Umawiamy się, że dzisiaj dolar jest po 3 zł, ale  za dwa miesiące kupimy go po 3 zł i 3 gr, wydając na to kwotę 1 mln USD. Wiemy  zatem z góry, że dostaniemy 3 mln 30 tys. złotych. Tyle i kropka. Skorzystanie z  forwardu gwarantuje przychód przedsiębiorstwa i nie przynosi mu strat. Od opcji  forwardy różnią się więc tym, że są sztywne, tj. określają, ile przedsiębiorstwo  dostarczy waluty i ile za to dostanie złotówek. W wypadku opcji natomiast - gra  się na zmiany kursu, a te mogą być potężne. Można je kupować i wtedy koszt  wkalkulować w cenę, ale sprzedawanie produktu, którego się nie wytwarza, to już  czysta gra w kasynie. Wartość aktywów na giełdzie może wzrosnąć lub zmaleć  kilkakrotnie. Jeśli komuś zagwarantujemy, że sprzedamy jakieś aktywa po 100 zł,  a ich wartość się zwiększy dziesięciokrotnie, to poniesiemy olbrzymie straty.  Tym bardziej jeśli dokonujemy transakcji wielokrotnie przekraczających wolumen  eksportu.
Czy w opcje wchodziły też samorządy? 
- Efekt  spekulacyjny wywołuje emitowanie przez nie obligacji za granicą, jeśli źródłem  spłaty są dochody krajowe. To jest spekulacja na wzmocnienie złotego. Jeśli  przeciwnie - złotówka się osłabi, to samorząd będzie musiał płacić wyższe raty.  Gdyby można było zagwarantować stałe umacnianie się złotówki przy wyższych  stopach, to można byłoby zarabiać bez ryzyka. A to jest niemożliwe i szkodliwe  dla polskiego eksportu. Zadłużenie zagraniczne kraju wynosi już 180 mld euro.  Rolowanie tego zadłużenia wymaga nabywania środków walutowych. Trudności w  pozyskaniu tych środków destabilizują sytuację państwa. 
Jak  zadłużenie wynikające z opcji będzie wpływało na przedsiębiorstwa?
-  Będzie oddziaływało na ich wyniki, wycenę akcji, możliwości zaciągania przez nie  zobowiązań i możliwości działania gospodarczego. Poważnie nadszarpnie także  reputację firm, gdy wyjdzie na jaw, że nie ma w nich nadzoru. Kredytodawcy  inaczej będą do nich podchodzili. Nie można dziwić się instytucjom finansowym,  jeśli nie dadzą im kredytów. Wszak trudno mieć zaufanie do takich zarządów.  Przestrzegałbym przed zrzucaniem winy za tę sytuację na "spekulantów". Wina leży  po stronie tych, którzy odpowiadają za nadzór nad tymi przedsiębiorstwami i za  to, że doszło do powołania niekompetentnych osób do zarządów. 
Czy  powszechna spekulacja w Polsce posiada też aspekt polityczny?
- Owszem,  ponieważ podnoszą się głosy, że gdybyśmy byli w strefie euro - nie byłoby  problemu. Nieodpowiedzialne działania wypychające polskie zadłużenie za granicę  i powodujące osłabianie polskiego eksportu odbijają się obecnie w postaci  osłabienia złotówki. Straty na zobowiązaniach walutowych są wykorzystywane jako  argumenty za wejściem Polski do strefy euro. Tymczasem ja twierdzę, że wejście  do euro nie zlikwiduje problemu spekulacji, bo Kowalski może spekulować w innej  walucie, a przedsiębiorstwa - ponosić kolosalne straty na instrumentach  pochodnych. Powinniśmy natomiast zadbać o właściwą obsadę stanowisk w firmach.  To, co dzieje się obecnie w tych przedsiębiorstwach, tzn. zastępowanie eksportu  spekulacjami giełdowymi - jest niszczące dla polskiej  gospodarki.
Dziękuję za rozmowę.
Cezary Mech jest doktorem finansów, absolwentem  Szkoły Głównej Handlowej i prestiżowego programu doktorskiego IESE w Barcelonie.  W przeszłości pełnił m.in. funkcje zastępcy szefa Kancelarii Sejmu, prezesa  Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi, był też wiceministrem finansów w  rządzie K. Marcinkiewicza, współautorem programu gospodarczego PiS z 2005 roku.  
Poglądy wyrażone w niniejszym wywiadzie wyrażają osobiste stanowisko  rozmówcy i nie odzwierciedlają stanowiska instytucji, z którą jest on związany  zawodowo.
"Nasz Dziennik" 2008-12-29
Autor: wa
