Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sowieckie marsze śmierci

Treść

Pod patronatem „Naszego Dziennika”

Fragment książki Piotra Szubarczyka „Czerwona apokalipsa”.

Powszechnie znane jest w Polsce określenie marsze śmierci, odnoszące się do ewakuacji na zachód więźniów niemieckich obozów koncentracyjnych, położonych na terenie okupowanej Polski i wschodnich Niemiec, wobec nadciągającej armii sowieckiej – na przykład ewakuacji KL Stutthof na początku 1945 roku. Tym „ewakuacjom” towarzyszyły liczne zbrodnie na więźniach, którzy nie mieli sił iść dalej.

Znane są, dzięki amerykańskiej kinematografii, równie zbrodnicze japońskie marsze śmierci, na przykład bataański marsz śmierci (Bataan Death March) – przemarsz w warunkach ekstremalnych amerykańskich i filipińskich jeńców wojennych do japońskiego obozu koncentracyjnego w O’Donnell (1942), podobnie sandakański marsz śmierci – podczas wojny na Pacyfiku.

Relacje o niemieckich i japońskich marszach śmierci bledną jednak przy relacjach dotyczących sowieckich zbrodni na więźniach politycznych, po niemieckim ataku w czerwcu 1941 roku.

Stosy ciał

We Lwowie były cztery więzienia, po 17 września 1939 r. zajęte przez sowietów i zapełnione wkrótce przez więźniów politycznych, głównie Polaków. Jedno znajdowało się w dawnym więzieniu wojskowym przy ulicy Zamarstynowskiej, dwa inne mieściły się w byłych budynkach policyjnych przy ulicach Jachowicza i Łąckiego. Czwarte, chyba najbardziej znane, znajdowało się przy ulicy Kazimierzowskiej i mieściło się w renesansowym gmachu z początków XVII w., dawnej siedzibie żeńskiego zakonu św. Brygidy. Po likwidacji zakonu w roku 1784 gmach został zamieniony na więzienie, stąd jego zwyczajowa nazwa Brygidki.

„22 czerwca 1941 r. nad sterroryzowane przez NKWD miasto nadleciały bombowce. Spadające bomby oznajmiły mieszkańcom, że Niemcy zaatakowały Sowiety. Jeszcze tego samego dnia oddziały NKWD i milicji, wraz z rodzinami, zaczęły w panice opuszczać Lwów” – pisze Waldemar Kowalski.

Następnego dnia „w Brygidkach, opuszczonych wieczorem 23 czerwca przez funkcjonariuszy NKWD, więźniowie zaczęli się dobijać do drzwi cel, gdy nikt ich nie otwierał dla wyniesienia przepełnionych ’paraszy’ (kiblów)” – relacjonuje wydarzenia Jerzy Węgierski. „Nad ranem, zaniepokojeni, dojrzeli przez szpary między deskami ’kozyrów’ (blind), że na ’wyszkach’ (kogutkach – wieżach strażniczych) nie ma strażników. W jednej z cel wyrwali deski z podłogi i używając ich jako taranu wyłamali drzwi, w innej wylali ’parasz’ na podłogę, rozbili ją i obręczami wyłamali drzwi. Potem otworzyli inne cele. Tłum więźniów zebrał się na podwórzu więzienia, ale nie mogli oni sforsować zewnętrznych bram. Część tylko zdołała znaleźć wyjście i wydostała się z więzienia – przez wyważoną z zewnątrz bramę i przez dach”.

Niestety, zbrodnicza załoga więzienia po okresie paniki wróciła na teren więzienia: „Z dwu stron otworzyła ogień z karabinów maszynowych do zgromadzonych więźniów. Niektórzy uciekający zginęli już na ulicy. Ci, których nie dosięgły na podwórzu kule, powrócili do swoich cel, do współwięźniów, którzy bali się przedtem opuścić więzienie. Cele zamknięto, więźniom kazano ułożyć się na podłodze, nie pozwalając się podnosić, następnie zaczęto wywoływać po trzech, czterech i rozstrzeliwać przy warkocie zapuszczonych silników samochodowych. Zwalniano z więzienia jedynie więźniów kryminalnych. Pozostający jeszcze w więzieniu przy życiu więźniowie nie dostawali już odtąd jedzenia. Tak trwało przez wszystkie dni aż do soboty. W sobotę zapadła w więzieniu cisza. Z jednej z ocalałych cel na piętrze zobaczono odjeżdżających samochodami funkcjonariuszy NKWD. Zdołano jakoś otworzyć klapę ’karmuszki’ – otworu we drzwiach, przez który podawano do celi jedzenie – i jakiś chudy więzień przedostał się tędy na korytarz. Otworzył drzwi swej celi i celi naprzeciwko, gdzie jeszcze pozostali żywi więźniowie. Zaczęli ostrożnie schodzić na dół. Dostali się do kuchni, gdzie w kotłach była jeszcze gorąca zupa. Potem uwolnili jeszcze zamknięte w jednej z cel siedzące tam przerażone, półnagie kobiety. Spod jakichś drzwi spływał na korytarz strumyk krwi. Gdy drzwi otwarto, oczom ukazały się ułożone w stosy ciała pomordowanych więźniów. Krew płynęła spod bramy więziennej ulicą Byka i spływała do ścieku podwórzowego po drugiej stronie ulicy, gdzie był skład żelaza. Spośród kilku tysięcy więźniów trzymanych w Brygidkach ocalało – poza tymi, którym udało się zbiec wcześniej – zaledwie około stu mężczyzn z dwu cel i garstka kobiet”.

Żywcem zamurowani

Po ucieczce zbrodniarzy do więzienia ruszyli mieszkańcy Lwowa, by szukać uwięzionych tu swoich bliskich. Wcześniej się bali, gdyż słyszeli dochodzące stąd strzały. „Ich najgorsze przeczucia potwierdziły się. Zastali stosy trupów. Część z nich, leżących już od kilku dni w upale, rozkładała się. Potworny odór wyczuwalny był przez wiele kolejnych dni na odległość kilkuset metrów […]. Ta rzeź dała satysfakcję jedynie Niemcom. Przyjeżdżali całymi grupami, robili zdjęcia i kręcili filmy. Bez problemów dopuszczali mieszkańców do identyfikacji zwłok. W sobie tylko właściwy sposób starali się też w tym pomóc. Skierowano do więzienia zatrzymanych w łapankach Żydów. Poranionym, w poszarpanej odzieży, niejednokrotnie zmasakrowanym i skatowanym nakazano wynoszenie i układanie ciał w rzędach. Część trupów, dla ułatwienia utrudnionej na skutek obrażeń i rozkładu identyfikacji, przed ułożeniem nakazano umyć. Obnażona mieszkańcom przez Niemców prawda o zbrodni sowietów pokazała, że więźniów nie tylko rozstrzeliwano. Okazało się, że wiele cel zamurowano z ludźmi tak stłoczonymi, że umarli stojąc. Nie brakowało też ciał, przy których już pobieżne oględziny wskazywały na to, że przed śmiercią więźniowie byli poddawani wymyślnym torturom”.

Z kilku tysięcy więźniów ocalało około stu. Nie można było policzyć wszystkich ofiar, gdyż część ciał spłonęła na skutek pożaru wznieconego przez NKWD. Szacuje się zamordowanych na blisko pięć tysięcy.

Nie było to jedyne więzienie, gdzie NKWD dokonało w tym okresie masowych mordów na więźniach. Podobne dantejskie sceny rozgrywały się także w innych lwowskich więzieniach. Przy Zamarstynowskiej zginęło około 3 tysięcy więźniów, przy Łąckiego 4 tysiące.

Władysław Broniewski, „poeta rewolucyjny”, przebywał w więzieniu na Zamarstynowie od stycznia 1940 roku. Miał szczęście, bo po czterech miesiącach trafił na Łubiankę w Moskwie i nie przeżył tragedii lwowskiej. Mimo to, pod wrażeniem wrogości, jaką okazywało NKWD Polakom, napisał kilka antysowieckich wierszy, odtworzonych z pamięci po lipcu 1941 r., gdy trafił do armii generała Andersa.

Kolaboranci na sztandarach gender

W tym samym czasie, kiedy Broniewski układał swoje „nielegalne” wiersze w zamarstynowskim więzieniu, rozkwitała legalna antypolska kolaboracja z wrogiem. Jej symbolicznym przykładem był plugawy wiersz Elżbiety Szemplińskiej pod znamiennym tytułem „Prawdziwa ojczyzna”, opublikowany w gadzinowym polskojęzycznym „Czerwonym Sztandarze” we Lwowie 13 grudnia 1939 roku. Wcześniej Szemplińska podpisała 19 listopada 1939 r. oświadczenie pisarzy polskich, dziękujących Armii Czerwonej za „wyzwolenie” i za przyłączenie Lwowa do zachodniej Ukrainy. Niestety, Szemplińska była w tym czasie poza zasięgiem sądów specjalnych AK…

 

Prawdziwa ojczyzna

Dawno, jeszcze byłam dzieckiem,

napisałam w szkolnym zeszycie,

na święto niepodległości:

„zamieniliśmy zabór niemiecki na polski”…

I zsiniał ze złości, i grzmiał nauczyciel.

 

A potem, kiedy knebel cenzury dławił gardła,

kiedy policja w nocy budziła kolbami (…)

my pełni dumy i wzgardy,

my pełni wściekłości i rozpaczy,

myśmy myśleli:

w naszej prawdziwej ojczyźnie – inaczej

– w ojczyźnie gdzie sierp i młot.

Po wojnie autorka, członkini PPR i PZPR, była „ambasadorem” Polski komunistycznej w Luksemburgu. Była zamieszana w tym czasie w rabunek części polskiego skarbu z FON… Współcześnie jej „twórczość”, jako „interesującej poetki i prozaiczki”, oraz „niezwykła biografia” są przedmiotem badań gender studies w Gdańsku.

Nasz Dziennik, 18 września 2014

Autor: mj