Słowa tego nie opiszą
Treść
W akcji ratowniczej w Katowicach uczestniczyło ponad 200 małopolskich strażaków, m.in. z jednostek ratowniczo-gaśniczych w Krakowie, Myślenicach, Miechowie, Chrzanowie i Suchej Beskidzkiej. Jako pierwsi na Śląsk polecieli śmigłowcem ratownicy z Grupy Poszukiwawczo-Ratowniczej w Nowym Sączu (z czterema psami), a potem dołączyło do nich m.in. dziesięciu strażaków z OSP w Kętach (z trzema psami) oraz kadeci z krakowskiej Szkoły Aspirantów. Na miejsce katastrofy wysłano z Małopolski również samochody ratownictwa technicznego (3 ciężkie i 5 średnich) oraz 50-tonowy dźwig. (PSZ)
W akcji ratowniczej na terenie zawalonej hali w Katowicach uczestniczyło ponad 200 małopolskich strażaków, wśród nich strażacy i kadeci - słuchacze I i II roku - krakowskiej Szkoły Aspirantów Państwowej Straży Pożarnej.
Pierwsza zmiana - 27 ratowników - pojechała na Śląsk w sobotę przed godz. 20. Potem wyruszali następni (w sumie 80 osób): w niedzielę około godz. 2 w nocy, przed godz. 10 rano i o godz. 13. - Od godzin wieczornych w sobotę nasi strażacy i kadeci nieprzerwanie działali w miejscu katastrofy. Najgorzej mieli ci, którzy pojechali tam jako pierwsi. Przekazy medialne były różne i nikt nie wiedział, do czego jedzie i jak to wszystko wygląda - mówi st. kpt. Adam Siatka, zastępca dowódcy Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej przy Szkole Aspirantów PSP w Krakowie, który wraz z drugą zmianą kadetów dotarł do Katowic parę minut po godz. 3 w nocy.
- Wstępnie zostaliśmy przez kolegów przygotowani na to, co możemy zastać, sytuacja trochę nas jednak zaskoczyła. Widzieliśmy zwłoki, przechodziliśmy obok nich, bo wiadomo było, że w danym momencie nie ma nawet możliwości ich wydobyć - opowiada Adam Siatka. I dodaje, że najgorszy był poranek. - Nad ranem zostaliśmy wycofani z obiektu, gdyż miały tam być wprowadzone psy, żeby jeszcze raz przeszukać ruiny. Weszliśmy z powrotem już za dnia i wtedy dopiero zobaczyliśmy cały ogrom tragedii. W nocy nie wyglądało to tak źle jak w dzień. Nawet ci, którzy znali dobrze obiekt, mówili, że to jeden wielki horror.
"Koszmar" - takim słowem opisują tragedię w Katowicach kadeci z krakowskiej Szkoły Aspirantów, którzy uczestniczyli w akcji ratowniczej. - Pierwszy wyjazd i od razu coś takiego. Staram się nie myśleć o tym wszystkim - mówi Piotr Kostrzewa, słuchacz I roku. - Żadne słowa nie opiszą tego, co się tam działo. Wszędzie tylko wystające elementy stalowej konstrukcji, pełno śniegu, krew, latające wokół gołębie - wielkie pobojowisko. Przeszukiwaliśmy ruiny, ale nie udało nam się nikogo znaleźć.
St. kpt. Siatka podkreśla, że zapał kadetów był ogromny. - Gdyby mogli, to bez narzędzi, gołymi rękami usuwaliby gruz. Trzeba ich było mocno powstrzymywać przed pewnymi działaniami i przypominać, żeby zwracali uwagę na własne bezpieczeństwo. Zresztą nie widziałem tam żadnego ratownika, który by się oszczędzał - mówi Adam Siatka. - Była pełna mobilizacja, wszystko przebiegało płynnie. Także zaplecze logistyczne było świetnie przygotowane.
Wczoraj rano do Szkoły Aspirantów przyjechali psychologowie i pielęgniarka z Oddziału Psychoterapii Szpitala MSWiA w Krakowie, by służyć pomocą kadetom powracającym z Katowic. - Stres związany z zagrożeniem utraty życia jest specyficzny. Psychika sobie z nim nie radzi. Wydarzenie, które zagraża życiu jest wypierane ze świadomości, co przynosi złe konsekwencje - tłumaczy dr Andrzej Bożek, ordynator oddziału. - Naszą rolą jest dać ludziom szansę wyrzucenia tych przeżyć na zewnątrz, bo jeśli zejdą one głębiej do podświadomości (co jest normalnym mechanizmem obronnym), to mogą funkcjonować w psychice na zasadach zupełnie nieprzewidywalnych w różnych sytuacjach. Potem trzeba te przeżycia wydobywać z podświadomości bardzo długo; czasami w ogóle nie da się tego zrobić. (PSZ)
StaŁem koŁo Estrady...
53-letni Zbigniew Klich, hodowca gołębi z Krakowa, cudem uniknął w sobotę śmierci w Katowicach. - Byłem w hali wystaw, kiedy zawalił się dach. Gdybym stał trzy metry dalej, pewnie bym zginął. To cud, że żyję - mówi z przejęciem.
- Byłem w sobotę na targach w Katowicach od rana. W południe w hali wystawowej mogło być nawet 3 tysiące osób. Po godzinie 17 zwiedzających było już o wiele mniej, w hali zostało około 200 osób - relacjonuje. - Stałem koło estrady, niedaleko ściany, trwał jakiś występ, było głośno. Nagle usłyszałem straszny huk. Zaczął się walić dach. Zdążyłem uciec bliżej ściany, obok mnie było jakieś 20 osób, też uciekały pod ścianę. Po kilku sekundach wszystko już leżało, metalowe bele spadły dosłownie obok nas. Mnie przysypało pół metra śniegu. Gdybym stał bliżej środka hali - trzy metry dalej - zginąłbym na miejscu. W pobliżu nas, na środku nie było ludzi. Wygrzebałem się ze śniegu, byłem najbliżej drzwi ewakuacyjnych, zacząłem się z nimi szamotać. Były zamknięte, więc waliłem w szybę, ale chyba była pancerna. Ktoś poradził, żeby uderzyć w róg tej szyby i rzeczywiście wreszcie pękła. Po kolei wychodziliśmy przez małą kwaterę w drzwiach...
(MAS)
POWIEDZIAŁ: "ZYGMUNT"
Franciszek Marmuszewski, hodowca gołębi z podlimanowskiej Kamienicy, przeżył katastrofę w Katowicach. Sam bez obrażeń, próbował ratować innych. Wczoraj koło południa wrócił do domu. Nadal był w szoku.
Gołębiarze to wielka międzynarodowa rodzina. Franciszek Marmuszewski został poproszony przez niemieckich kolegów, by nie tylko przywiózł swoje fruwające okazy, ale także wystąpił w roli tłumacza.
- Prosił mnie o to między innymi Robert Klement, dobrze znany w świecie hodowców. Z tego, co wiem, wyszedł cało - opowiadał nam wczoraj Franciszek Marmuszewski.
Gdy dach zaczął się walić, siedział przy ladzie stoiska. - Strasznie huknęło. Ogromny podmuch poszedł po ladzie i klatkach z ptakami, leciało szkło. Upadłem na plecy, odruchowo zasłoniłem twarz. Podczołgałem się pod ladę. Słyszałem zewsząd krzyki i jęki: "Jezus, Maria, ratunku, ratujcie!". Zerwałem się, nie myśląc, co ze mną. Zobaczyłem przede mną mężczyznę. Leżał twarzą do ziemi. Był przywalony gruzem i metalowymi belkami. Wołał, żeby go ratować. Podbiegłem. Ale wołał coraz ciszej. Chciałem się dowiedzieć, jak się nazywa. Powiedział: "Zygmunt".
(WCH)
LOS JEDNEGO HODOWCY NIEZNANY
Na sobotnią wystawę gołębi pocztowych w Chorzowie udała się kilkunastoosobowa reprezentacja z okręgu tarnowskiego, wśród niej Sylwester Gala z Mokrzysk k. Brzeska.
- Ponieważ nasz kierowca miał wyjeżdżać do Austrii, z Chorzowa wyjechaliśmy w sobotę już około godz. 13. W tym czasie było w hali targowej najwięcej ludzi, tysiące, gdyby wtedy runął dach, ofiar byłoby kilkakrotnie więcej. O nieszczęściu dowiedziałem się już po powrocie, w domu. Najpierw pomyślałem o naszym koledze z Tarnowa, Karolu Wójciku...
Karol Wójcik to znany w kraju hodowca rasowych gołębi, sędzia klasy międzynarodowej, w Chorzowie był już od środy. Wczoraj w południe od jego kolegów dowiedzieliśmy się, że cały i zdrów znajduje się w drodze powrotnej do domu. W sobotę wyszedł z hali w Chorzowie na 12 minut przed zawaleniem się dachu...
Kiedy wczoraj rozmawialiśmy z hodowcami z okolic Tarnowa, twierdzili, że ich dwóch kolegów zostało w Chorzowie rannych, a los jednego jest na razie nieznany. (ZIOB)
"Dziennik Polski" 2006-01-30
Autor: ab