Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Sądziłem, że po CASIE nic gorszego już się nie stanie

Treść

Nie słyszałem - a z pilotami rozmawiam często - by ktoś źle mówił o dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeju Błasiku - z ks. płk. Józefem Srogoszem, byłym dziekanem Wojsk Lotniczych, przyjacielem gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął w katastrofie rządowego Tu-154M niedaleko Katynia, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Pochodzi Ksiądz z Poddębic, z tej samej miejscowości, co generał Błasik. Znaliście się w czasach dzieciństwa i młodzieńczych?
- Nie. Pochodziliśmy z tej samej ziemi poddębickiej, ale nie wiedzieliśmy o sobie. Po pierwsze - Andrzej był nieco młodszy ode mnie, o siedem lat, po drugie - uczęszczał do liceum lotniczego w Dęblinie, więc w wieku 15 lat wyprowadził się z Poddębic. Ja najpierw uczyłem się w Liceum im. Marii Konopnickiej w Poddębicach, a potem wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego we Włocławku. O Andrzeju dowiedziałem się dopiero od płk. Stanisława Targosza, późniejszego dowódcy Sił Powietrznych, gdy przyszedłem do Garnizonu Poznań. Był wówczas zastępcą dowódcy 4. Korpusu Lotniczego w Poznaniu. Powiedział mi, że jest tu człowiek pochodzący z ziemi poddębickiej, wspaniały pilot, rokujący wielkie nadzieje. W wojsku mówią na takich: przyszłościowy oficer, przyszłościowy pilot. Pułkownik Targosz wypowiadał się o Andrzeju w samych superlatywach, zresztą gdy sam został później generałem i dowódcą Sił Powietrznych, miał o nim takie samo zdanie.
Kiedy poznał Ksiądz gen. Błasika?
- Spotkaliśmy się z Andrzejem w 2002 roku, gdy został dowódcą 31. Bazy Lotniczej w Krzesinach. Była to dla niego sytuacja bardzo szczególna, ponieważ miał rok na to, by przygotować bazę do NATO Air Meet w roku 2003. Baza znajdowała się w sytuacji dosyć trudnej, bo nie była wówczas przygotowana do tego, żeby takie ćwiczenia w niej się odbyły. Andrzejowi udało się jednak i w ciągu roku tę bazę tak przygotował, że wszyscy uczestnicy NATO Air Meet byli bardzo zadowoleni. Doprowadził również do tego, że na Cytadeli Poznańskiej odbyło się nabożeństwo ekumeniczne dla wszystkich uczestników tych ćwiczeń pochodzących z różnych państw NATO. Akurat wtedy przypadała druga rocznica zamachu na WTC w Stanach Zjednoczonych. Była więc modlitwa o pokój i za ofiary tego ataku terrorystycznego.
To znaczy, że wiara dla generała miała szczególne znaczenie?
- Oczywiście. Pod względem religijnym Andrzej był człowiekiem ukształtowanym bardzo pozytywnie. Wiadomo, że oficerowie są różni pod tym względem, jedni bardziej, drudzy mniej pobożni. Jego pobożność nie podlegała jednak krytyce, można powiedzieć, że była taka normalna, zdrowa. Gdy Andrzej został dowódcą 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu, wszystkie uroczystości patriotyczno-religijne, które organizował, zawsze były z akcentem liturgicznym, czyli z Mszą Świętą. Nie wstydził się również przystępować do Komunii Świętej, co raczej nie jest wśród oficerów rzeczą nagminną. Oficerowie bowiem jeżeli nawet są wierzący, to podczas uroczystości patriotyczno-religijnych nie zawsze przystępują do Komunii Świętej. Dodałbym jeszcze, że Andrzej był człowiekiem pokornym.
Co Ksiądz ma na myśli?
- Zwykle w wojsku jest tak, że dowódcą garnizonu powinien być żołnierz, który ma najwyższy stopień, jest wtedy tzw. pierwszym żołnierzem garnizonu. Tak się jednak stało, że Andrzej, będąc generałem, nie był dowódcą garnizonu. Podczas wszelkich uroczystości nie przyjmował meldunku on, tylko inny pułkownik, a generał stał wśród zaproszonych gości i znosił to bardzo pokornie. Byłem także świadkiem jego wielkiej życzliwości dla ludzi, których nie znał. Gdy został dowódcą Sił Powietrznych, współorganizował Światowy Zjazd Lotników Polskich. Zaprosił wtedy do swojego gabinetu płk. pilota Jerzego Mencla, którego nie znał, łączyło ich tylko wspólne miejsce urodzenia. Pan Mencel również pochodził z ziemi poddębickiej, słynnej szczególnie w okresie międzywojennym ze wspaniałych pilotów i nawigatorów. Andrzej długo z nim rozmawiał, z ciekawością słuchał, co ten miał mu do powiedzenia, na koniec serdecznie się z nim pożegnał i wręczył mu pamiątkowy kordzik. Pan Mencel, który w czasie II wojny światowej walczył w słynnych dywizjonach 308, 309 i 317, w tej chwili mieszka w Anglii, ma 93 lata. Do dziś spotkanie z generałem Błasikiem wspomina ze łzami w oczach, bo - jak podkreśla - osobiście przyjął go dowódca Sił Powietrznych. Dla mnie, jako człowieka patrzącego z boku, ich spotkanie było również wielkim przeżyciem, bo widziałem życzliwość jednego pokolenia pilotów dla drugiego, doświadczonego wojną. Szybko znaleźli wspólny język, bo Andrzeja - pilota III Rzeczypospolitej, i płk. Mencla - pilota II Rzeczypospolitej - łączyła miłość do Ojczyzny.
Często miał Ksiądz okazję do spotkań z generałem Błasikiem?
- Te spotkania odbywały się systematycznie, bo - jak powiadam - Andrzej był najpierw w Poznaniu dowódcą bazy w Krzesinach, później dowódcą 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego, dzisiaj 2. Skrzydła Lotnictwa Taktycznego. Spotykaliśmy się często na gruncie urzędowym, ale również towarzysko, prywatnie, także rodzinnie, bo mieszkał wtedy w Poznaniu z rodziną. Spotykaliśmy się więc w każdym wymiarze i na każdej płaszczyźnie. Gdy został dowódcą Sił Powietrznych, te spotkania nie mogły być już tak częste, bo przeprowadził się do Warszawy, zapraszał mnie jednak na każdą uroczystość. Gdy bywałem w Dowództwie Sił Powietrznych na różnego rodzaju spotkaniach, zwykle kończyły się one w gabinecie u niego, gdzie długo rozmawialiśmy na różne tematy. Zawsze szczególnym tematem dla Andrzeja było lotnictwo i wszystko to, co się z nim wiązało. On żył tym tematem. Piloci, lotnictwo, Siły Powietrzne, mundur - poza rodziną - były dla niego najważniejsze. Może nawet jedno i drugie należałoby położyć na jednej szali. Umiłował szczególnie szachownicę, sztandar lotniczy, lotniczą gapę, samolot, kochał swoich pilotów.
Kiedy widział się Ksiądz z generałem Błasikiem po raz ostatni?
- Przed Wielkanocą. Odbywało się wtedy w Dowództwie Sił Powietrznych spotkanie w szerokim gronie tych, którzy tworzą wspólnotę lotniczą. Jak zwykle udałem się po nim do gabinetu Andrzeja, gdzie rozmawiałem z nim i jego żoną Ewą. Było już stosunkowo późno, zaproponowali więc - jak zwykli to czynić - że mnie odwiozą do mojej kwatery w Warszawie. Zgodziłem się. Stała się jednak rzecz dziwna, bo kierowca, który nigdy wcześniej nie mylił trasy i najpierw mnie odwoził, a później zawoził państwa Błasików do ich domu, pojechał bezpośrednio pod blok, w którym mieszkał Andrzej. Ewa poszła do mieszkania, a my z Andrzejem długo jeszcze rozmawialiśmy w aucie.
To była służbowa czy prywatna rozmowa?
- Rozmowa dotyczyła różnych tematów, również osobistych. Wróciliśmy wtedy jednak także do tematu katastrofy CASY. Wtedy również podnoszono wątek alkoholu i posądzano gen. Andrzeja Andrzejewskiego, że po pijanemu przejął stery CASY, co okazało się później nieprawdą. Po katastrofie smoleńskiej, jak wiemy, podobne zarzuty kierowano pod adresem gen. Błasika. Andrzej powiedział mi wtedy jednak, że gdyby dowiedział się, że którykolwiek z dowódców, nawet generałów, próbował przejmować stery, to karałby surowo. Przez wiele lat pełniłem w Dowództwie Sił Powietrznych funkcję dziekana. Różni w tym czasie byli dowódcy, różne mieli osobowości, wszyscy w moich oczach uchodzili za profesjonalistów. Andrzej jednak był osobą bardzo spokojną, zrównoważoną, powiedziałbym nawet, że biło z niego pewne dostojeństwo. Generał Błasik realizował te zadania, które Siły Powietrzne przed nim postawiły, i wydaje mi się, że realizował je dobrze. Poza tym dało się zauważyć, że piloci go lubili.
Obraz, który Ksiądz kreśli, diametralnie odbiega od wizerunku generała stworzonego na potrzeby mediów, z silnymi elementami cech gwałtownika czy wręcz furiata.
- Czegoś takiego, jak konfliktowość, nie zauważyłem u generała Błasika. Nie słyszałem też - a mam częste kontakty z pilotami - żeby ktoś źle mówił o dowódcy Sił Powietrznych, akcentował, że był konfliktowy, doprowadzał do kryzysowych sytuacji w relacjach z innymi ludźmi. A przecież zwykle ludzie, którzy związani są bardziej czy mniej z danym przełożonym, mówią o nim dobrze albo źle. Powtarzam: nigdy nic złego na temat Andrzeja nie słyszałam. Niepoprawnym optymistą byłby jednak każdy dowódca, nie tylko Sił Powietrznych, gdyby sądził, że ma wyłącznie przyjaciół. Jak to powiedział jeden z wielkich tego świata: "Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził". Z pewnością będzie więc można spotkać jednego czy drugiego człowieka, także pilota, który powie, że generał Błasik nie odpowiadał mu z jakichś względów.
Jak Ksiądz ocenia upublicznienie przez Rosjan informacji, jakoby generał był pijany, miał 0,6 promila alkoholu etylowego we krwi?
- Uważam, że ta informacja, którą puścili w świat Rosjanie, jest absolutną bzdurą. Po pierwsze, jak już mówiłem, wspominając katastrofę CASY - problem obwiniania uczestników lotu o to, że byli pod wpływem alkoholu, istnieje nie od dzisiaj. Po drugie, nie sądzę, by przy tak ważnych uroczystościach jak ta, która miała się odbyć w Katyniu, pito alkohol. W przypadku Andrzeja pomijam już wątek religijny, szczególną misję, z którą udawał się do Katynia, choć jest to bardzo ważne. Nie byłem nigdy na pokładzie samolotu z prezydentem Rzeczypospolitej, ale brałem udział w różnych uroczystościach z wysoko postawionymi osobami i wiem, że w trakcie takich lotów nikt nie podaje alkoholu. Poza tym uczestnicy tego lotu byli przecież ludźmi wielkiego formatu. Leciał prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, prezydent na uchodźstwie, leciały osoby, które były dostojnikami państwowymi, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych. Wszyscy mieli świadomość, z jak ważną misją się udają, że uroczystości 70. rocznicy zbrodni katyńskiej to szczególnie ważne wydarzenie, więc absurdem jest mówienie o jakimś alkoholu na pokładzie. Zastanawiające jest, dlaczego ta informacja została przekazana mediom, skoro gen. Błasik nie był w składzie załogi. Rodzi się pytanie, komu czy czemu miało to służyć. Nie chcę wdawać się tu w żadną politykę, uważam jednak, że lotnisko w Smoleńsku, przy tak fatalnych warunkach pogodowych, jakie panowały na nim 10 kwietnia 2010 roku, powinno być bezdyskusyjnie zamknięte. Wtedy nie byłoby mowy o jakimkolwiek lądowaniu.
Pamięta Ksiądz, w jakich okolicznościach dowiedział się o katastrofie Tu-154M?
- W pociągu z Warszawy do Poznania. W przeddzień, czyli w piątek, 9 kwietnia, jeden z naszych kolegów kapelanów obchodził 25-lecie swojego kapłaństwa. Odbyła się duża uroczystość w katedrze polowej Wojska Polskiego w Warszawie, której przewodniczył tragicznie zmarły biskup polowy Tadeusz Płoski. Wzięło w niej udział około 60 kapłanów i wiele innych zaproszonych osób. Ja również w niej uczestniczyłem. Następnego dnia wsiadłem do pociągu i wracałem do Poznania. W trakcie podróży zadzwonił do mnie kolega, który miał też być na tej uroczystości, ale nie mógł z różnych względów. Prosił, bym mu opowiedział, jak wypadła. W pewnym momencie przerwał mi i powiedział: "Słuchaj, na żółtym pasku w telewizji ukazała się informacja, że zapalił się samolot prezydencki, ale został ugaszony". Byłem wtedy akurat w Warsie, a ludzie tam siedzący mieli laptopy, szybko je włączyli i zaczęliśmy poznawać najświeższe informacje ze Smoleńska. W końcu przez głośniki w pociągu podano już pełną informację, że doszło do katastrofy samolotu prezydenckiego, w której zginęli wszyscy pasażerowie. Wtedy wybuchł w tym pociągu jeden wielki szloch. Wydawało mi się, że jestem twardy, lecz sam nie mogłem powstrzymać potoku łez. Miałem bowiem świadomość, że w tym samolocie zginęło wielu moich przyjaciół.
Kogo ma Ksiądz na myśli?
- Wiedziałem, że oprócz Andrzeja w tym samolocie leciał m.in. ks. bp Tadeusz Płoski i jego sekretarz ks. płk Jan Osiński. Z księdzem Janem rozmawiałem jeszcze po uroczystości w katedrze 9 kwietnia. Pytałem go, o której jest wylot, poprosiłem również o ksero kazania, które ks. bp Płoski miał wygłosić w Katyniu. Wiedziałem, że leciał też pan minister Janusz Krupski, z którym kontaktowałem się jako wikariusz biskupi do spraw weteranów i kombatantów, dowódca Garnizonu Warszawa gen. Kazimierz Gilarski, szef Sztabu Generalnego gen. Franciszek Gągor czy dowódca Wojsk Lądowych gen. Tadeusz Buk. To ludzie, z którymi spotykałem się dosyć często, którzy byli szczególnie bliscy mojemu sercu. Śmierć tak naprawdę pokazuje swoje ostrze dopiero wtedy, kiedy odchodzi ktoś bliski, dlatego ja bardzo osobiście przeżyłem tę katastrofę. Wydawało mi się, że po katastrofie CASY, którą też przeżyłem w sposób szczególny, już nic straszniejszego zdarzyć się nie może. Okazało się, że może. Byliśmy przyzwyczajeni do tego, że samoloty spadają, ale nie zdarzało się, by dotyczyło to samolotu prezydenckiego. To dla wszystkich był szok. Od razu, kiedy przyjechałem do Poznania, poszedłem odprawić Mszę św. za ofiary katastrofy, potem brałem udział w poszczególnych pogrzebach, mówiłem m.in. homilię na pogrzebie Andrzeja.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2011-04-18

Autor: jc