Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Rząd widzi kryzys tylko za granicą

Treść

Z dr. Cezarym Mechem, doradcą prezesa Narodowego Banku Polskiego, rozmawia Małgorzata Goss Na szczycie G20 w Waszyngtonie przedstawiciele 20 najbardziej liczących się państw świata rozmawiali o nowym ułożeniu stosunków gospodarczo-finansowych w gospodarce globalnej. Co było najistotniejsze w tym wydarzeniu? - Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na nowy trend w polityce światowej, który polega na tym, że czynione są starania, aby włączyć do współdecydowania i skłonić do podjęcia współodpowiedzialności za losy świata nowo wyrosłe kolosy gospodarcze, które dotychczas nie uczestniczyły w takich gremiach - chodzi oczywiście o Indie i Chiny. To właśnie wzrost ich potęgi legł u podłoża obecnych zawirowań na rynkach, więc trudno sobie wyobrazić debatę o wyjściu z kryzysu bez ich udziału. Po drugie, nie sposób nie zauważyć, że my, jako jedyny duży kraj europejski, nie uczestniczymy w rozmowach G20. Nie zostaliśmy zaproszeni. Została natomiast zaproszona Argentyna, kraj po przejściach i o zdecydowanie niższym potencjale. To wielka porażka Polski. Podczas niedawnego pobytu w Hiszpanii miałem okazję obserwować ogromne zainteresowanie tamtejszych mediów udziałem Hiszpanii w spotkaniu G20. Dyskutowano, co hiszpański rząd powinien tam zaprezentować i jak działać w obronie interesów kraju. U nas media dyskutują o szczycie i o tym, że nas tam nie było - ale po fakcie. To znamienne. Wcześniej w debacie publicznej w ogóle nie podnoszono, jak to jest istotne, aby znaleźć się w gronie państw decydujących o kluczowych rozwiązaniach globalnych. Szczyt G20 to odpowiedź na globalne spowolnienie i recesję. Napływają informacje o kryzysie w Stanach Zjednoczonych, w Europie, w Japonii. Wszystko wskazuje, że proces "rozłączania" gospodarek nie powiódł się i spowolnienie wkracza także do krajów wschodzących. Dane z października mówią, iż produkcja stali w Chinach spadła o 17 proc. w stosunku do roku poprzedniego. Potwierdza to nasze przewidywania z początku sierpnia, że kluczowe projekty inwestycyjne w Chinach będą dopinane na olimpiadę, a potem nastąpi spowolnienie. Wydawało się wtedy, że spowolnienie potrwa jeden kwartał, bo ograniczenia produkcji związane z zanieczyszczeniem środowiska w okolicach obiektów olimpijskich dotknęły terenów, gdzie wytwarzane jest 25 proc. chińskiego PKB, jednak okazało się, iż następują procesy gwałtownego spowolnienia w sektorach eksportowych. Miałem okazję obserwować, jak kryzys finansowy przekształca się w kryzys gospodarczy w Hiszpanii. Nastąpiło tam zmniejszenie o 40 proc. zapotrzebowania na nowe auta, bardzo silny spadek produkcji samochodów, a następnie zamykanie linii produkcyjnych. W samej tylko Barcelonie Seat i Nissan ogłosiły redukcję zatrudnienia o ponad 3,5 tys. pracowników. Tam toczy się poważna dyskusja na ten temat, a my udajemy, że nas te problemy nie dotyczą. Do niedawna królowała opinia, iż Polska jest wyspą stabilności na oceanie kryzysu światowego. Mimo że ostatnio ci sami komentatorzy przyznają, iż kryzys nas nie minie, to debata na zasadnicze sprawy pozostaje na marginesie, wypierana przez tematy trzeciorzędne. Brak jest zarówno debaty, jak i działania na rzecz złagodzenia skutków kryzysu. Ba, forsowane są decyzje, które mogą wpływ kryzysu na Polskę zdecydowanie pogłębić. Wszystkie rządy koncentrują się na tym, aby ograniczyć wpływ kryzysu na gospodarkę realną. Dlaczego nasz rząd zachowuje się inaczej? - Wynika to ze swoistej percepcji zjawiska, jakim jest kryzys światowy. Przyjmuje się, że skoro "kryzys jest światowy", to znaczy, iż jest zjawiskiem zewnętrznym, globalnym, na które nie mamy żadnego wpływu. Wygodne alibi. Przewidywałem to w jednej z poprzednich naszych rozmów. Zwalamy straty na kryzys i manko mamy rozliczone? - Obawiam się, że będziemy obserwowali kolejne odsłony tej strategii. Cokolwiek przydarzy się złego - winien będzie "kryzys za granicą". Zagraniczny inwestor zamknie jakiś zakład - kryzys za granicą, deficyt handlowy - kryzys za granicą, itd. Totalna bezradność i czynniki niezależne. Nikt nie będzie się zastanawiał, dlaczego zamknięty został właśnie zakład w Polsce, a nie gdzie indziej. I że należało temu przeciwdziałać, wywierać presję na inwestorów, zanalizować umowy prywatyzacyjne, przyjrzeć się, czy nie korzystano z pomocy publicznej... Rząd posiada narzędzia, aby taką presję wywierać? - Jeśli nie ma, to powinien o nie już dawno wystąpić do Sejmu. To samo dotyczy nadzoru finansowego. Dlaczego nie jesteśmy informowani, że instytucjom publicznym potrzeba dodatkowych narzędzi? Na Zachodzie konieczne decyzje podejmuje się w ciągu weekendu. U nas brak inicjatywy po stronie właściwych organów będzie najprawdopodobniej zastępowany zrzucaniem winy na innych. A to będą przeszkadzały związki zawodowe, a to przeciwnicy euro, opozycja, a możliwe, że i pan prezydent. Gdyby nie oni wszyscy, to Polska byłaby krajem szczęśliwości, a nie krajem walczącym z efektem światowego kryzysu i dwudziestoletnich zaniedbań. Na szczycie G20 mówiono m.in. o koniczności obniżenia stóp procentowych, żeby wspomóc gospodarkę realną... Czy Rada Polityki Pieniężnej nie powinna się nad tym zastanowić? - O ile przez ostatnie lata wielokrotnie przestrzegałem przed sytuacją, w której wysokie stopy procentowe doprowadzą do wypchnięcia zadłużenia za granicę kosztem zdolności eksportowych, to obecnie uważam, że sytuacja jest na tyle poważna, iż niezbędne jest skoordynowane działanie wszystkich organów państwa w celu przeciwdziałania załamaniu gospodarczemu, które się materializuje na naszych oczach. Zdiagnozowaliśmy poprzednio, że mamy niekorzystny bilans płatniczy, ponieważ od lat byliśmy zasilani finansowo z zewnątrz, a z drugiej strony - w gospodarce dominują zagraniczni inwestorzy strategiczni. Gdybyśmy byli krajem finansowo zasilanym wewnętrznie - sytuacja byłaby prosta: w dobie kryzysu należałoby prowadzić bardziej ekspansywną politykę fiskalną (tj. zwiększyć wydatki budżetowe), a z drugiej strony - ekspansywną politykę monetarną (niskie stopy procentowe). Nasza sytuacja jest jednak nietypowa, ponieważ jesteśmy uzależnieni (jak narkoman) od pozyskiwania kapitału z zagranicy, a z drugiej strony - mamy inwestorów zagranicznych, którzy odpowiadają za znaczną część aktywności gospodarczej w Polsce. Kryzys radykalnie ogranicza dopływ kapitału z zewnątrz. Musimy zatem dążyć do przyspieszenia pozyskania jak największej ilości środków z UE. Chodzi o to, aby w miejsce zasilania walutowego gospodarki ze strony zagranicznych instytucji finansowych, które się kurczy, wejść z publicznymi wydatkami z funduszy unijnych. Ekspansja związana z publicznymi wydatkami nie będzie w tych warunkach oddziaływała negatywnie w postaci mnożenia pieniądza i nadmiernego spadku kursu wymiany, ponieważ za tę ekspansję dostaniemy środki w postaci euro. A więc przyspieszenie pozyskania funduszy UE jest sprawą kluczową. Niestety, okazuje się, że środki UE pozostawione do naszej dyspozycji nie są wykorzystywane. We wrześniu wykorzystaliśmy symboliczne kwoty, zaś w październiku okazało się, że jesteśmy płatnikiem netto do budżetu Unii. Działamy więc odwrotnie niż należy, podczas gdy powinniśmy za wszelką cenę przyspieszyć operacje pozyskiwania funduszy. Wspomniał Pan, że rząd podejmuje pewne działania, które mogą pogłębić kryzys. O jakie działania chodzi? - Skurczył się rynek europejski, skurczył się rynek światowy, redukowane są moce produkcyjne. U nas kluczowa część eksportu pochodzi od inwestorów strategicznych. Podtrzymanie przez nich produkcji w Polsce to dla nas być albo nie być. Jeśli ograniczą eksport, to pozyskiwanie walut będzie utrudnione, nie mówiąc już o tym, że ludzie stracą pracę i nie będą mieli pieniędzy, a co za tym idzie - nie będzie również popytu na inną krajową produkcję. Dlatego powinna być na bieżąco monitorowana działalność inwestorów strategicznych, aby się nie okazało, że będą oni zamykali właśnie zakłady w Polsce, a nie gdzie indziej. Jeśli dodać do tego, że inwestorzy znajdują się pod ogromną presją wszystkich innych rządów, aby podtrzymali produkcję w tamtych krajach - to bilans może się okazać dla nas zdecydowanie niekorzystny. Niestety, w tych warunkach nadal na siłę jest kontynuowana sprzedaż polskich przedsiębiorstw inwestorom strategicznym. Jeśli na rynkach finansowych ceny akcji osiągają kolejne minima, to sprzedaż krajowych podmiotów wraz z rynkiem odbywać się musi po bardzo niskiej cenie. Aktualna prywatyzacja sektora energetycznego i sprzedaż Enei to posunięcie całkowicie błędne. Faktycznie jest to tania sprzedaż udziałów w rynku. Zamiast tego rodzaju wątpliwych transakcji państwo powinno samo wejść z inwestycjami w sektorze energetycznym, zwłaszcza że państwowa własność energetyki pozwala ograniczyć ryzyko związane z redukcją gazów cieplarnianych. W tym wypadku sprywatyzowano majątek w kryzysie, gdy ceny w relacji do zysku są tak niskie, że zwrot inwestycji następuje w kilka lat. Tutaj nikt nie buduje od podstaw fabryki, nie wykłada miliardów na własne ryzyko, aby powiększyć moce produkcyjne. Tu przychodzi na gotowe i zgarnia zyski. To tak, jakby sprzedać drzwi, przez które musimy wejść do domu, aby mieszkać. Taka prywatyzacja byłaby dla nabywcy dużym zyskiem, ale dla tych, którzy muszą z tych drzwi korzystać - ogromną stratą. Wkrótce okaże się, iż mamy deficyt energii, i dowiemy się, ile naprawdę trzeba wyłożyć, żeby uzyskać potrzebne moce. Będąc właścicielem i "kasjerem" od pobierania opłat - moglibyśmy sami decydować o ich wykorzystaniu. Opierając się na podmiotach państwowych, olbrzymie wydatki na energetykę, które nas czekają, można byłoby racjonalnie przeprowadzić, pobudzając koniunkturę w dobie kryzysu i zachęcając do inwestycji produkcyjnych w Polsce w oparciu o przewagę konkurencyjną w postaci taniej energii opartej na węglu brunatnym. Pozostawienie energetyki w rękach Skarbu Państwa zapobiegłoby wzrostowi cen energii? - Przede wszystkim rząd jako właściciel energetyki może bardziej zdecydowanie przedstawiać naszą sytuację w negocjacjach dotyczących emisji CO2, bo w razie niekorzystnych rozstrzygnięć - sam ponosiłby konsekwencje. Państwo jako właściciel może podejmować ryzyko dotyczące inwestycji w energetyce opartej o olbrzymie zasoby węgla, których prywatne podmioty nie podejmą ze względu na niepewność dotyczącą kosztów kar za emisję CO2, jak i olbrzymich kapitałów niezbędnych do przeprowadzenia inwestycji. Wycofywanie się państwa z energetyki powoduje, że w sytuacji, gdy cały świat dąży do wykorzystania własnych surowców energetycznych, tak aby ograniczyć swoje uzależnienie od dostawców paliw, jedynym krajem, który posiada duże złoża węgla i planuje ograniczenie jego wydobycia, będzie Polska. W efekcie w 2022 r. wystąpi drastyczny spadek wydobycia węgla i produkcji energii elektrycznej. My działamy na opak, wbrew racjonalności ekonomicznej. W innych dziedzinach gospodarki dzieje się podobnie? - Można to prześledzić na przykładzie rynku kapitałowego, gdzie ostatnio doszło do działań legislacyjnych ewidentnie niekorzystnych dla państwa, za to zdecydowanie korzystnych dla dużych grup interesu. W celu przeforsowania tych rozwiązań przyjęto tzw. metodę wrzutki, która polega na tym, że "wrzuca się" szkodliwe przepisy do aktów legislacyjnych zawierających niezbędne, korzystne dla społeczeństwa uregulowania, po to, aby odium za ich podpisanie lub niepodpisanie spadło na prezydenta. Pierwszy przykład: gwarancje bankowe - podwyższenie kwoty gwarantowanych wypłat do 50 tys. euro, a więc rzecz bardzo korzystna dla deponentów. Ale w tym samym pakiecie umieszczony został przepis, że NBP nie będzie miał dotychczasowego poziomu reprezentacji w Bankowym Funduszu Gwarancyjnym, czyli straci na niego wpływ. Dlaczego jest to rozwiązanie niewłaściwe? - Ponieważ NBP jest płatnikiem ostatniej instancji. Ciąży na nim zobowiązanie, więc powinien mieć wpływ na zarządzanie BFG. Zmianę wprowadzono "metodą wrzutki": gdyby prezydent nie podpisał ustawy - to ryzykowałby tym samym, że nasze depozyty w dobie kryzysu będą słabiej chronione. Następna sprawa - pakiet ustaw kapitałowych. Są tam uregulowania korzystne z punktu widzenia przejrzystości rynku kapitałowego, są także rozwiązania konieczne z uwagi na dyrektywę UE, ale są i "wrzutki" korzystne dla grup interesu. Należy do nich m.in. przepis, mówiący, że NBP musi się wycofać z Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych, a także przepisy umożliwiające prywatyzację Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie. Ponieważ propozycje te wzbudziły kontrowersje, prezydent skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, co dało ten efekt, że nie tylko zaskarżone przepisy, ale także te korzystne i konieczne uregulowania nie mogą wejść w życie. Dlaczego prywatyzacja giełdy byłaby szkodliwa? - Ponieważ GPW jest elementem infrastruktury rynku kapitałowego - jest jak te drzwi, z których musimy korzystać. Ponadto na GPW przeprowadzanych jest bardzo dużo transakcji publicznych (bo za takie należy uznać transakcje OFE), których nie należy obciążać dywidendą na rzecz prywatnych właścicieli. Giełda posiada wystarczającą wiedzę, kapitały, stara się nawet przejąć inne giełdy, więc ani technicznie, ani organizacyjnie jej prywatyzacja nie jest potrzebna. Co zaś do próby zmuszenia NBP do wycofania się z KDPW, to nasuwa się pytanie: czy podmiotom prywatnym kiedykolwiek nakazano ustawowo wycofać się z jakiejś instytucji? Nawet w warunkach kryzysu, gdy nieraz trzeba działać zdecydowanie w interesie publicznym, nawet przeciwko akcjonariuszom, nikomu nie przychodzi do głowy, aby zmuszać podmioty prywatne do odsprzedaży udziałów. Dlaczego zatem postępuje się tak w stosunku do NBP? I dlaczego wysuwa się tak kontrowersyjne propozycje w pakiecie, zamiast je oddzielić od przepisów oczywistych i koniecznych, które natychmiast zostałyby podpisane przez prezydenta? Szczególnie silny lobbing towarzyszył pracom nad wypłatą świadczeń emerytalnych z II filaru ubezpieczeń. Jak Pan ocenia tę ustawę? - To w mojej ocenie ewidentny przykład działania na rzecz grup interesu. Wiadomo, że od 1 stycznia 2009 r. musi się rozpocząć wypłata świadczeń z nowego systemu dla pierwszych kobiet, które przystąpiły do OFE w 1999 r. w wieku 50 lat. Przez pierwsze 5 lat świadczenia za środki zgromadzone w OFE będą otrzymywać tylko kobiety i będzie to niewielka grupa. Rząd zaproponował, by przez pierwsze 5 lat pobierały one emeryturę okresową wypłacaną przez OFE, a dopiero później emeryturę dożywotnią. Niestety, rozwiązania dotyczące emerytur okresowych umieszczono w jednej ustawie z częścią uregulowań dotyczących emerytur dożywotnich, które mają być wypłacane dopiero od 2014 r. (pozostała część regulacji dotyczących tych świadczeń zawarta jest w odrębnej ustawie o funduszach dożywotnich emerytur kapitałowych, nad którą obecnie prace kończy Sejm). Ponieważ przepisy o emeryturach okresowych muszą wejść w życie przed 1 stycznia 2009 r. - prace toczyły się pod presją czasu i w efekcie przeforsowywano rozwiązania niekorzystne dla przyszłych emerytów. A przecież wystarczyłoby uchwalić osobną ustawę o okresowych emeryturach kapitałowych, a potem spokojnie pracować nad ustawą o emeryturach dożywotnich, która mogłaby wejść w życie w 2014 r., poza przepisami dotyczącymi tworzenia instytucji wypłacających te świadczenia, które musiałyby wejść w życie trochę wcześniej, np. od 1 stycznia 2013 roku. Co w tych propozycjach jest niekorzystne dla ubezpieczonych? - Przede wszystkim brak tzw. zdefiniowanego świadczenia, tj. emerytury w wysokości kontraktowanej z góry i waloryzowanej następnie o inflację, by zachować niezmienną, realną wartość świadczenia przez cały okres wypłaty. Wydawałoby się, że sprawa powinna być prosta i jasna. Już w 2002 r. w opracowaniu UNFE "Bezpieczeństwo dzięki emeryturze" zostało szczegółowo opisane, jak racjonalnie wypłacać świadczenia nabywane za środki zgromadzone w OFE. Składało się na to kilka elementów, przede wszystkim - świadczenie zdefiniowane, konkurencja między zakładami emerytalnymi wyłącznie wysokością oferowanej emerytury, co umożliwić miało ubezpieczonym racjonalny wybór zakładu emerytalnego i zredukować koszty akwizycji. Ten model, według wspomnianego opracowania, pozwoliłby uzyskać maksymalną wysokość emerytury ze zgromadzonego kapitału... - Mimo to przez ostatnie 6 lat odsuwano sprawę w czasie, a na koniec wybrano model najbardziej niekorzystny dla emerytów i te rozwiązania, które mają zacząć działać dopiero od 2014 r., wrzucono bez głębszej dyskusji do ustawy, bez której nie da się 1 stycznia 2009 r. wypłacić pierwszych emerytur z II filaru. Wreszcie już na samym końcu prac w ministerstwie pracy, bez żadnego uzasadnienia, dodano przepisy, zgodnie z którymi wypłatami mają zajmować się Powszechne Towarzystwa Emerytalne (PTE), które całkowicie nie są do tego przygotowane. To znów ta sama wypróbowana metoda, aby nie można było zawetować niekorzystnych rozwiązań. Produkt, który rząd zaproponował, jest kompletnie nieczytelny dla przeciętnego Kowalskiego. A ustawa faktycznie przesądza, że w praktyce to firmy zarządzające OFE będą wyłącznymi płatnikami emerytur. Nie będzie więc żadnego wyboru i żadnej konkurencji. Jaki model świadczenia został przyjęty w tym pakiecie ustaw? - Jako rozwiązanie docelowe rząd przyjął system "niezdefiniowanego świadczenia", a więc tak naprawdę nie będziemy wiedzieli, jakiej wysokości będzie nasza emerytura. Nie będziemy mogli skalkulować, który fundusz wypłaci nam najwyższe świadczenie, a raz wybranego zakładu nie będziemy mogli zmienić do końca życia. Niezdefiniowane świadczenie jest zawsze dużo niższe od zdefiniowanego, a jego pozorna atrakcyjność polega na łudzeniu emeryta szansą na przyszły wzrost, jeśli fundusz wypracuje zysk (na co świadczeniobiorca nie ma żadnego wpływu). W rzeczywistości wzrost, nawet jeśli nastąpi, nie osiągnie nigdy poziomu, jakie daje świadczenie o ustalonej z góry wysokości, waloryzowane inflacyjnie. Przy niezdefiniowanym świadczeniu nie ma waloryzacji, a udział w zysku funduszu może być zjedzony przez inflację. Wprowadzono do ustawy liczne przepisy dotyczące prowizji, udziału w zyskach i samego zysku, co dodatkowo komplikuje produkt, jakim jest emerytura dożywotnia. Skąd Kowalski ma wiedzieć, jakie będą przyszłe zyski zakładu i ile w efekcie będzie wynosił jego udział? A skoro tego nie wie, to nie posiada tym samym racjonalnych przesłanek, aby wybrać płatnika swojej emerytury. Wszystko to jest postawione na głowie. Emerytura dożywotnia powinna być produktem prostym, opartym na modelu świadczenia zdefiniowanego, którego wysokość jest z góry określona (czyli powinna to być emerytura waloryzowana inflacyjnie). Zakłady emerytalne powinny konkurować między sobą o emeryta wysokością oferowanej emerytury. Każdy z nich powinien Kowalskiemu, za pośrednictwem ZUS, przedstawić ofertę, jakiej wysokości świadczenie jest w stanie wypłacać z jego kapitału. Na tej podstawie Kowalski mógłby wybrać zakład, który oferuje mu najwyższą emeryturę, i świadczenie w tej wysokości, indeksowane inflacyjnie, byłoby mu potem wypłacane do końca życia. A jak uregulowano sprawy instytucjonalne? Jakie podmioty będą mogły pełnić rolę zakładów emerytalnych? - Rozwiązania prawne zaproponowane w ustawie też są nieadekwatne do działalności ubezpieczeniowej związanej z wypłatą emerytur dożywotnich i bardzo skomplikowane. Zgodnie z ustawą za wypłatę emerytur dożywotnich mają odpowiadać fundusze dożywotnich emerytur kapitałowych wyposażone w osobowość prawną. Zarządzać mają nimi zakłady emerytalne. Jednak w ustawie jest przepis, że fundusze dożywotnich emerytur kapitałowych mogą tworzyć także powszechne towarzystwa emerytalne. I w praktyce to one, a nie odrębne zakłady emerytalne, zagospodarują ten rynek, gdyż nikomu nie będzie się w takiej sytuacji opłacało konkurowanie z nimi za pomocą odrębnego zakładu emerytalnego. Dlaczego? Ponieważ ustanowiono wysoką barierę w postaci 75 mln, a potem 100 mln zł minimalnego kapitału, zwalniając w praktyce z tego wymogu PTE. Powszechne Towarzystwa Emerytalne będą mogły wejść do biznesu związanego z wypłatą świadczeń na bazie tego samego kapitału, który już posiadają w związku z zarządzaniem OFE. Uzyskają przez to taką przewagę konkurencyjną nad innymi, że nikomu innemu nie będzie się opłacało podjąć tej działalności. Wręcz przeciwnie, tego typu rozwiązanie może wiązać się z dodatkową presją na konsolidację między PTE. Ponadto, jeśli ryzyko związane z zarządzaniem OFE i występujące przy wypłacie świadczeń przez zakłady emerytalne oparte będzie na tym samym kapitale, oszczędzający w OFE zmuszeni będą ponosić jego koszty. Wygląda na to, że rząd nie wyciągnął żadnych wniosków ze światowego kryzysu... - Kryzys spowodowany był tym, że instytucje finansowe miały wpływ na wybór regulatorów i oddziaływały na regulacje prawne, przez co spowodowały taki zamęt, że teraz wszyscy się głowią, jak z tego wybrnąć. U nas nadal powiela się ten skompromitowany model działania. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że jesteśmy tak wspaniałomyślni dla silnych grup finansowych, a tak twardzi wobec milionów szarych obywateli? Że tym pierwszym daje się nienależne przywileje, a tym drugim ogranicza wysokość świadczeń emerytalnych, a nawet pozbawia praw nabytych w postaci wcześniejszych emerytur? Przecież jest oczywiste, iż składki na emerytury pomostowe powinni opłacać w pełnej wysokości pracodawcy (zarówno prywatni, jak i publiczni), a jeśli nie są w stanie, to powinni realokować środki na podwyższenie płac dla tej grupy osób lub zastąpić pracę, która niszczy człowieka, pracą zmechanizowaną. Brak sprawnego rządzenia może skończyć się tym, że kryzys mocniej uderzy w Polskę? - Oczywiście. Symptomy kryzysu finansowego już odczuwamy, kryzys gospodarczy odczujemy po nowym roku. Ale jeszcze groźniejszy jest kryzys emerytalny i zdrowotny, który dopadnie nas za kilka, kilkanaście lat. Przyszły rok będzie pierwszym, w którym relacje między liczbą pobierających świadczenia, a liczbą pracujących zaczną się pogarszać. W 2030 r. ilość osób w wieku poprodukcyjnym wzrośnie dwukrotnie, do ponad 30 procent. To spowoduje, że obciążenie generacji pracujących kosztami zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego będzie coraz poważniejsze. Młode pokolenie teoretycznie będzie dwukrotnie bardziej obciążone. A jest ono nastawione materialistycznie. Trudno liczyć, że gdy przyjdzie konieczność wyższego opodatkowania na rzecz starszego pokolenia - to podejście się zmieni. Raczej świadczenia emerytów zostaną ograniczone. Odpowiedzią na te zagrożenia powinno być wdrożenie już teraz polityki prorodzinnej i racjonalne uregulowanie systemu ubezpieczeń kapitałowych, tak aby emeryci rzeczywiście zostawali rentierami. Obecnie system ten natrafia na opór społeczny. Coraz częściej słychać opinie, że skoro zyski są po stronie instytucji finansowych, a nie tych, którzy gromadzą kapitały, to może w ogóle z tego zrezygnować. Tymczasem rezygnacja z ubezpieczeń kapitałowych nie jest rozwiązaniem, bo rzeczywistość demograficzna jest, jaka jest i system "pay as you go" (tzn. ZUS) nie uniesie wypłaty świadczeń. Należy natomiast zracjonalizować system w taki sposób, aby instytucje finansowe pełniły w nim rolę służebną. Jako remedium na wszelkie problemy rząd proponuje wejście Polski do strefy euro. Faza przygotowawcza ERM 2 ma się rozpocząć już w przyszłym roku. To dobry pomysł? - W środowym "Financial Times" główny ekonomista tego prestiżowego dziennika Martin Wolf zauważa, że w dobie światowego kryzysu i dużego osłabienia funta udział w strefie euro nie jest opłacalny dla Wielkiej Brytanii. Oświadcza wręcz, że jest "zachwycony", iż dzięki własnej walucie "rząd Wielkiej Brytanii nie będzie musiał powiedzieć ludziom, że potrzebna jest dekada stagnacji, aby zbić koszty do odpowiedniego poziomu, w celu utrzymania wymaganej konkurencyjności względem zagranicy". Wejście do strefy euro to nie tylko problemy monetarne na przyszłość, ale i konieczność ograniczenia deficytu budżetowego, a więc cięcia wydatków publicznych. Żeby spełnić warunki konwergencji, należy nie tylko utrzymać deficyt na poziomie 3 proc. PKB, ale dodatkowo redukować go o 0,5 proc. rocznie. Mamy kryzys. Wszystkie podręczniki ekonomii podają, że w warunkach recesji ekspansja fiskalna państwa powinna być zwiększana, a nie zmniejszana. Wychodzi więc na to, że chcemy pogłębić w Polsce procesy recesyjne. Zwłaszcza że i tak zapowiada się cięcia wydatków, ponieważ dochody budżetowe będą mniejsze od zakładanych. Nierozwiązane problemy narastają z roku na rok. Nie tworzy się prawidłowych struktur realokacji środków prywatnych i publicznych, nie tworzy się struktur pozwalających na generowanie wartości dodanej przez pracodawców, a z drugiej strony, wymogi fiskalne stają się coraz większe. W rezultacie z roku na rok będziemy świadkami coraz mocniej obcinanych świadczeń społecznych. Z powodu zapaści demograficznej państwo krok po kroku będzie wycofywało się z finansowania zdrowia, emerytur i kształcenia. I to w stałej konfrontacji społecznej. Niektórzy liczą na to, że instytucje zewnętrzne typu Komisja Europejska, Europejski Bank Centralny lepiej zadbają o interes polskiego społeczeństwa niż nasze władze. Na G20 rozmawiano m.in. o utworzeniu globalnego nadzoru finansowego... - Przed rozbiorami też niektórzy sądzili, że przyjdzie ktoś z zewnątrz i zrobi porządek. Ja jednak nie wierzę, iż inni lepiej zadbają o nasze interesy. Decyzje w naszych sprawach powinny spoczywać w naszych rękach. Często porównuję dzieje różnych narodów. Takie np. wyprawy Krzysztofa Kolumba i Vasco da Gamy. Impulsem było obalenie kalifatu i zakończenie rekonkwisty, a był to impuls tak silny, że w ciągu 20 lat otwarto drzwi na cały świat - Amerykę Północną i Południową, Afrykę, drogę do Indii i do Chin, nie mówiąc już o Molukach. To były epokowe odkrycia, a stateczki maleńkie i wyzwania w aspekcie finansowym niewspółmierne. U nas minie wkrótce 20 lat od wyzwolenia z komunizmu. I do tej pory nie jesteśmy w stanie otrząsnąć się z różnych zależności. W dwudziestoleciu międzywojennym - pomimo pozostałości po rozbiorach, wojnie i wielkim kryzysie, jak i niekorzystnych koncesjach, których początkowo udzielaliśmy - byliśmy w stanie się wyzwolić i prowadzić własną politykę. Mieliśmy znaczne osiągnięcia polityczne, wojskowe, ale i gospodarcze, wywalczyliśmy sobie stanowisko członka półstałego Ligii Narodów. A dziś? Nie zaproszono nas nawet na szczyt G20... To co będzie na wiosnę? Zwolnienia, zatory płatnicze? - Dla ludzi największym problemem będzie utrzymanie zatrudnienia. Warto przy tym pamiętać, że kryzys światowy nie sięgnął jeszcze dna. A jego wymiar wynika też z faktu, że zakwestionowane zostały obowiązujące schematy podejmowania decyzji gospodarczych. Nie jest to zatem kwestia jedynie przyszłego roku, lecz tego, jak długo kryzys będzie się pogłębiał i kiedy rozpocznie się wychodzenie z niego. W tych warunkach powinno się podejmować przedsięwzięcia wyprzedzające, o których wielokrotnie mówiliśmy. Należy skoncentrować się na prowadzeniu energicznych działań, zamiast szukać winnych dookoła i na dalekim świecie. Dziękuję za rozmowę. Cezary Mech jest doktorem finansów, absolwentem Szkoły Głównej Handlowej i prestiżowego programu doktorskiego IESE w Barcelonie. Pełnił m.in. funkcje: zastępcy szefa Kancelarii Sejmu, prezesa Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi, był też wiceministrem finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i współautorem programu gospodarczego Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku. Poglądy wyrażone w niniejszym wywiadzie wyrażają osobiste stanowisko rozmówcy i nie odzwierciedlają stanowiska instytucji, z którą jest on związany zawodowo. "Nasz Dziennik" 2008-11-24

Autor: wa