Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Rząd niskiego ratingu

Treść

Tuż po wyborach Donald Tusk zapowiadał powołanie nowego rządu dopiero po Nowym Roku, potem przesunął ten termin na 8 grudnia, by dość niespodziewanie zadeklarować, że budowa gabinetu zakończy się 18 listopada. Politycy Platformy Obywatelskiej twierdzą, że takie przyspieszenie ma związek z kryzysem finansowym w strefie euro i naciskiem naszych zachodnich partnerów na szybkie powstanie rządu w Warszawie. Poza tym Tuskowi szybciej i łatwiej, niż się spodziewał, udało się złamać Grzegorza Schetynę, więc ma spokój w partii i większą swobodę w budowaniu swojego drugiego gabinetu.

Senator Platformy, dobrze znający układy panujące w partii, twierdzi, że do szybszego powołania gabinetu namawiali skutecznie Donalda Tuska zachodni przywódcy. Podczas kilku bezpośrednich spotkań i rozmów telefonicznych mówili polskiemu premierowi, że nie powinien za długo zwlekać z tworzeniem rządu, gdyż kryzys w każdej chwili może się rozszerzyć na kolejne kraje unijne i Polska nie może pozostać z tymczasowym gabinetem. Także przykłady Grecji oraz Włoch, gdzie o przesileniu rządowym mówiono od kilku tygodni, przekonały Tuska, że rząd trzeba powołać jak najszybciej, aby zapewnić sobie wiarygodność.
- Istotne były tu zwłaszcza rozmowy premiera z kanclerz Niemiec Angelą Merkel, która namawiała go do bardziej energicznych działań. Tusk uznał, że będziemy bardziej wiarygodnym partnerem, jeśli szybko zostanie powołany rząd. Ponadto dla polityków zachodnich było niezrozumiałe, dlaczego Tusk tak się ociąga z tworzeniem rządu, skoro nie musi prowadzić żadnych trudnych rozmów koalicyjnych, a jego pozycja na krajowej scenie politycznej jest tak mocna, że szefowie innych rządów mogą tylko pomarzyć o rządzeniu w takim komforcie - twierdzi inny z naszych rozmówców, powołując się na informacje, jakie otrzymał od osób z najbliższego kręgu szefa rządu. Przyznaje on zarazem, nawet z pewnym żalem, że przypomina to sytuację z 2009 roku, gdy także na skutek namów Angeli Merkel Donald Tusk zrezygnował z ambicji prezydenckich.
Według nieoficjalnych informacji, do Tuska dotarły także pogłoski, że wkrótce może dojść do zawirowań na rynku finansowym, które uderzą w Polskę. Mamy już na to pierwszy dowód: obniżenie ratingu polskich banków przez agencję Moody´s. W dalszej perspektywie grożą nam kolejne perturbacje na rynku walutowym, osłabienie złotówki, spadki na warszawskiej giełdzie, wzrost bezrobocia. Dlatego jak najszybciej trzeba było powołać nowy rząd, aby mógł reagować na takie wyzwania. Eksperci ostrzegali też premiera, że im dłużej będzie się utrzymywał taki stan tymczasowości, tym bardziej realne staną się np. różne spekulacyjne ataki na złotówkę, co może zagrozić także stabilności naszych finansów - znaczne osłabienie złotówki oznacza zaś po prostu wysoki wzrost zadłużenia zagranicznego.

Schetyna zgnieciony
Jeden z posłów Platformy wyjaśnia, że maksymalne odsunięcie terminu powołania nowego rządu pod pretekstem polskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej miało tak naprawdę dać Donaldowi Tuskowi maksymalnie dużo czasu na rozprawienie się z byłym marszałkiem Sejmu i schetynowcami. Okazało się jednak, że przewodniczący PO poradził sobie z tym zadaniem szybciej, niż sam oczekiwał. - Przeważyły tu dwa czynniki: pierwszy to rozbicie, a przynajmniej osłabienie sojuszu prezydenta Bronisława Komorowskiego i Grzegorza Schetyny, a drugi to kryzys i secesja w Prawie i Sprawiedliwości - mówi nasz rozmówca. I tłumaczy, że skoro Jarosław Kaczyński tak szybko poradził sobie ze Zbigniewem Ziobrą, to Tusk dał jasno do zrozumienia swoim oponentom, że mógłby sobie pozwolić na jeszcze większą bezwzględność wobec wiceprzewodniczącego swojej partii. Ponadto szybko okazało się, że nie ma zagrożenia, iż Schetyna zagra va banque, ryzykując nawet wyrzucenie z partii, ponieważ niemożliwe stało się powołanie przez wyrzuconych z PiS i PO wspólnego ugrupowania, czego przez moment obawiał się Tusk i jego najbliżsi współpracownicy. - Ale przede wszystkim nasz obóz, grupa schetynowców, znacznie się skurczył. Grzegorza zaczęło omijać szerokim łukiem część posłów, którzy jeszcze niedawno uważali się za schetynowców. I marszałek widział, że mamy za mało szabel, aby coś ugrać w partii - mówi senator Platformy, który też nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem, aby nie prowokować premiera i jego otoczenia do kolejnych ataków na Schetynę i jego grupę.
Z kolei działacz PO z Warszawy relacjonuje nam jedną z narad partyjnych z udziałem prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Miały paść na niej słowa o tym, że Schetyna uciekł spod topora Tuska, bo okazał maksymalną uległość i podporządkowanie się przewodniczącemu partii. Nie dał się też sprowokować choćby do jednego słowa żalu, że jest lekceważony przez premiera, wręcz "czołgany" po ziemi, że minęło już tyle czasu od wyborów, a on wciąż nie wie, czy będzie w rządzie, czy zostanie w parlamencie. - Dajmy premierowi trochę czasu. Teraz najważniejsza jest praca nad programem nowego rządu - wielokrotnie deklarował Grzegorz Schetyna i zapewniał, że nie czuje się lekceważony czy pomijany przez Tuska. Podobno nie niepokoiły go też rozmowy, jakie odbywał z Tuskiem na temat swojej politycznej przyszłości. Schetyna cierpliwie czeka. Skoro więc teraz już nikt nie kwestionuje hegemonii premiera, może on spokojnie decydować o tym, jak będzie wyglądała rządowa układanka.

Premier się waha
- Ale przeciąganie powołania nowego rządu wynika też z braku zdecydowania premiera - twierdzi inny z posłów Platformy. Jego zdaniem, Donald Tusk ma ograniczoną ławkę kadrową, a w dodatku stara się tak ułożyć skład Rady Ministrów, aby uniknąć takich kompromitacji i wpadek, jakich byliśmy świadkami w poprzednim rządzie. Wręcz symbolami kompromitacji pierwszego rządu Tuska byli przede wszystkim minister infrastruktury Cezary Grabarczyk i minister obrony Bogdan Klich. Dlatego tak wiele nazwisk pojawiało się na rządowej giełdzie, bo Tusk po prostu się wahał. Od dawna było wiadomo, że na posady u boku Tuska mogą liczyć tylko nieliczni członkowie poprzedniego gabinetu z nadania PO, jak minister finansów Jacek Rostowski, szef dyplomacji Radosław Sikorski czy minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska. Nie do końca pewni pozostania w rządzie byli Barbara Kudrycka (minister nauki) czy Krzysztof Kwiatkowski (sprawiedliwość) i Tomasz Siemoniak (obrona). Ale już w przypadku innych ministerstw - sytuacja była otwarta.
- Premier nie ma jeszcze precyzyjnego programu dla rządu, nie wie, jakie zadanie postawić przed niektórymi ministrami, dlatego tak długo trwają rozważania, komu jakie powierzyć stanowisko - mówił nam niedawno jeden z posłów PO. Dlatego nawet w partii rządzącej nie słychać dużych oczekiwań w sprawie exposé Donalda Tuska. - Premier ma nauczkę i chyba nie złoży już tak wielu obietnic jak w 2007 roku. Potem tylko mu je wytykano, a i my musieliśmy się nasłuchać od wyborców wielu gorzkich słów. Donald jest ostrożny, więc i exposé będzie teraz ostrożne, bez fajerwerków - twierdzi jeden ze stołecznych działaczy PO, który jest przymierzany na wysokie stanowisko w jednym z ministerstw i dlatego zna nieco kulisy powstawania rządu i jego programu.

Potulne PSL
Ponadto Tusk był zajęty też rozgrywką z PSL. Waldemar Pawlak został zmuszony do zaakceptowania zmiany w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej, które opuści Jolanta Fedak, a jej miejsce zajmie Władysław Kosiniak-Kamysz, syn Andrzeja Kosiniaka-Kamysza, ministra zdrowia w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, osoby ciągle wpływowej w PSL. Fedak nie będzie już ministrem (na pociechę ma dostać stanowisko wiceministra, prawdopodobnie w resorcie gospodarki), ponieważ nie zgodził się na to Donald Tusk, i przyznają to nawet sami ludowcy. - Między premierem a minister Fedak nie było chemii - mówi lakonicznie Jan Bury, przyznając, że PSL uznało po prostu prawo premiera do dobierania sobie ministrów. Ale jak wynika z naszych informacji, Tusk sprzeciwił się kandydaturze Jolanty Fedak, dlatego że poprosił go o to minister Michał Boni, postać bardzo wpływowa w poprzednim i na pewno w nowym rządzie. Nie od dzisiaj wiadomo, że Fedak i Boni nie przepadają za sobą, że była między nimi momentami ostra rywalizacja, choćby w kwestii reformy emerytalnej, zmniejszenia składek płaconych do otwartych funduszy emerytalnych. Władysław Kosiniak-Kamysz, którego pozytywnie ocenia wielu ekspertów zajmujących się sprawami społecznymi, nie jest osobą tak ambitną jak Jolanta Fedak, a przez to ma stwarzać mniej problemów Boniemu i premierowi.
Niewątpliwie jedną z największych niespodzianek jest nieobecność w gronie kandydatów na ministrów Jana Krzysztofa Bieleckiego, szefa rady gospodarczej przy premierze. Oczekiwano, że Bielecki przestanie być szarą eminencją w otoczeniu Tuska i obejmie jakiś ważny resort. Ale sam zainteresowany szybko przeciął te spekulacje. - Nie będę ministrem tego rządu - powiedział Bielecki oficjalnie krótko po wyborach. Co nie oznacza, że jego rola nie wzrośnie. To prawdopodobnie Jan Krzysztof Bielecki ma odpowiadać za przeprowadzenie operacji repolonizacji niektórych banków, które są spółkami-córkami zachodnich instytucji finansowych. Bielecki był wszak długo prezesem Pekso SA i doskonale zna środowisko bankowców, może więc zostać wykorzystany do takiej roli. Nie wiadomo oczywiście, czy ta operacja się uda i czy rząd nie przejmie banków-wydmuszek pozbawionych najlepszych składników majątkowych, które zostaną zawczasu wyprowadzone za granicę, ale to już zupełnie inny problem. Z drugiej strony "Bielecki - nacjonalizator banków" - to jeszcze niedawno brzmiałoby jak oksymoron, przecież nie kto inny, jak były lider gdańskich liberałów całym sercem popierał prywatyzację gospodarki, w tym sektora bankowego. I to jego rząd na początku lat 90. poczynił pierwsze kroki w tym procesie. Teraz Bielecki miałby odwracać bieg procesów prywatyzacyjnych.
Krzysztof Losz

Nasz Dziennik  Czwartek, 17 listopada 2011, Nr 267 (4198)

Autor: au