Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Rozwój czy euro

Treść

Premier Donald Tusk zaskoczył wszystkich (na czele z ministrem finansów) deklaracją o wprowadzeniu euro już za niecałe dwa i pół roku. Zaskoczył nie dlatego, że unia walutowa wymaga spełnienia wymogów ustalonych w traktacie z Maastricht, ale dlatego, że szybkie wprowadzenie wspólnej waluty w sytuacji wyraźnych różnic w poziomie rozwoju gospodarczego Polski i krajów euro spowolni nasz wzrost gospodarczy. Zwolennicy wprowadzenia wspólnej waluty przekonują, że jest to cel ambitny i choć czasu niewiele, możliwy do zrealizowania. Wskazują także na korzyści gospodarcze wynikające ze zmniejszenia kosztów transakcyjnych i odwołują się do stosunkowo szeroko podzielanej opinii o wygodzie posiadania wspólnej waluty w podróżach zagranicznych. Jednocześnie dowodzą, że już dziś nasza niezależność monetarna i ekonomiczna jest fikcją, a zatem należy jak najszybciej pozbyć się tego zbędnego atrybutu suwerenności, jakim jest złotówka. Oparciem dla tej polityki jest fatalne zjawisko niechęci do własnego państwa w części społeczeństwa, czego politycznym przejawem jest dążenie do najszybszego zastępowania narodowych instytucji - międzynarodowymi. Ale samodzielność narodowa ma na szczęście również, jak pokazują badania, szerokie oparcie w społeczeństwie. Mamy stosunkowo duże przywiązanie do narodowego pieniądza i obawy przed wzrostem cen w wypadku jego likwidacji. Deklaracja premiera Tuska o szybkim wyrzeczeniu się waluty narodowej ma charakter przede wszystkim polityczny, a nie ekonomiczny, ponieważ trudno znaleźć dziś sensowne argumenty gospodarcze na rzecz wspólnego pieniądza. Podział opinii publicznej w tej kwestii powoduje, iż PiS, największa partia opozycji, już dziś mówi o konieczności przeprowadzenia referendum w tej sprawie, w nadziei, że sprawa ta spolaryzuje opinię publiczną, co PiS pozwoli wydobyć się z obecnego kryzysu poparcia. Ale referendum to broń opinii publicznej przy braku dostatecznego poparcia dla interesu publicznego w instytucjach władzy. Nie wolno bez potrzeby sięgać po nią, rzucając na szalę istnienie gwarantowanych prawem i mających konieczne oparcie polityczne atrybutów suwerenności. Bo PiS już dziś może wystąpić w obronie polskiego pieniądza, po prostu jasno odmawiając - przynajmniej w tej kadencji Sejmu - poparcia dla zmiany Konstytucji w tej sprawie. Wyborcy dali PiS władzę kontroli zmian konstytucyjnych, bo sprzeciw bądź wstrzymanie się od głosu 154 posłów uniemożliwia jakiekolwiek zmiany konstytucyjne. Sprzeciw konstytucyjny może być czynny - jeżeli w parlamencie dochodzi do debaty. Ale może też być używany uprzedzająco, przez zapowiedź odmowy konstytucyjnych (bądź okołokonstytucyjnych - jak ratyfikacja traktatu) projektów rządu. Wystarczy zapowiedzieć, że w istniejących warunkach opozycja dysponująca władzą kontroli zmian konstytucyjnych (w tym wypadku PiS), poparcia tym propozycjom nie udzieli. Koniec, kropka, spokój! Może jednak chodzi o referendalną grę dobrem publicznym? PiS nie skorzystało z tej władzy, by choćby odroczyć na początku roku proces ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Abstrahując od fatalnego finiszu negocjacji od wiosny 2006 r. i zawarcia potem, w trakcie kampanii wyborczej, złego traktatu, mogło poczekać do wyjaśnienia stanowiska Wielkiej Brytanii, Czech i Irlandii. Gdyby odroczyło przyjęcie ustawy ratyfikacyjnej - nie musząc odrzucać traktatu, mogłoby po prostu stwierdzić dziś, że upadło i nie byłoby ratyfikacyjnej presji na prezydenta. I teraz znów - zamiast spokojnie i stanowczo użyć władzy kontroli zmian konstytucyjnych - PiS zaczyna spekulacje na temat rzucania w referendalną grę samodzielności walutowej Polski. Premier Donald Tusk tymczasem ogłosił rezygnację z polskiego pieniądza równie bezrefleksyjnie, jak rozpoczął proces ratyfikacji traktatu reformującego (czym znacznie ograniczył możliwość oddziaływania Polski na proces debaty o reformie UE) i jak poparł utworzenie albańskiego państwa w Kosowie. W obu wypadkach kierował się poprawnością unijną, której ani nie przysługuje atrybut nieomylności (vide Kosowo!), ani nie jest podzielana przez wszystkich. Wielka Brytania i Dania zadeklarowały, że pozostaną przy walucie narodowej. Szwecja i Czechy - że przyjmą euro, ale w przyszłości, na pewno nie teraz. Braki refleksji PO w swej polityce wzmacnia jednak brutalizacją debaty. Każdy pogląd zachęcający do samodzielności w polityce europejskiej, do namysłu w sprawach reformy instytucji albo okoliczności wprowadzania euro, jest kwalifikowany przez premiera jako "antyeuropejski". Ten epitet to wygodny wehikuł ucieczki przed poważną dyskusją nad szkodami rezygnacji z waluty narodowej. Wygody używania wspólnego pieniądza nikt nie kwestionuje, ale nad kosztami wygody należy się zastanowić. Jest i inny motyw tej werbalnej agresji PO. To "przykrywanie" politycznych intencji unii walutowej. Wspólna waluta nie ma służyć równomiernemu rozwojowi całej Europy, ale przeciwnie - podporządkowaniu jej projektowi wzmocnionej władzy Unii. Jak stwierdził Romano Prodi w wywiadzie dla "Financial Times" w kwietniu 1999 roku: "dwoma filarami państwa narodowego są miecz i waluta: właśnie obaliliśmy jeden z tych filarów". Co więcej, ten sam Prodi przyznał dwa lata później w wywiadzie dla CNN, iż "wprowadzenie euro nie ma znaczenia ekonomicznego. To posunięcie w pełni polityczne". Jeśli ktoś ma takie przekonania na temat przyszłości Europy i naszego kraju - niech je deklaruje otwarcie. Powinien jednak pamiętać, że do tej pory współpraca europejska była dziełem państw narodowych, a ich gospodarcza konkurencja jest - grosso modo - czynnikiem wzmacniającym Europę, bo nie państwa osłabiają integrację europejską, ale osłabianie państw będzie prowadzić do osłabienia Europy. Oczywiście, ten projekt polityczny ma dalsze konsekwencje ekonomiczne - poddanie polityki gospodarczej państw większej kontroli, na przykład w zakresie ujednolicenia podatków. Przywódcy Niemiec i Francji wielokrotnie deklarowali takie zamiary. A sensem ich wykonania może być tylko utrwalanie dzisiejszych dysproporcji rozwojowych w Europie, a nie solidarność, ich zmniejszanie i znoszenie. Dzięki polityce brytyjskiej w traktacie lizbońskim nie znalazły się bezpośrednie zapisy dotyczące polityki podatkowej, ale przyjęte mechanizmy decyzyjne nie tylko nie wykluczają takiej standardyzacji, czynią ją wręcz bardzo prawdopodobną; jak stwierdził Hans Eichel, były niemiecki minister finansów, "unia monetarna rozpadnie się, jeśli nie pójdziemy dalej wyznaczoną drogą. Jestem przekonany, że niedługo będziemy potrzebować wspólnego systemu podatkowego". Wprowadzenie wspólnej waluty na obszarze większości Europy nie stało się stymulatorem wzrostu gospodarczego i to pomimo korzyści wynikających z ekonomii dużej skali. Strefa euro coraz bardziej odstaje od tempa wzrostu innych kontynentów. Przeregulowana gospodarka euro jest zbyt skrępowana różnymi dyrektywami i ograniczeniami, by móc swobodnie konkurować z innymi obszarami gospodarczymi. Wśród tych krępujących regulacji niewątpliwie najbardziej dotkliwymi są te wynikające ze wspólnej waluty. Przy jednej polityce monetarnej nie da się elastycznie reagować na potrzeby i wyzwania tak różnych społeczeństw. Wspólna waluta jest jedną z zasadniczych przyczyn wyhamowania tak dynamicznej wcześnie gospodarki irlandzkiej. W tej sytuacji powstaje zasadnicze pytanie o cele polskiej polityki gospodarczej. Czy celem naszej polityki w ciągu najbliższych lat ma być jak najszybszy rozwój gospodarczy, zmniejszanie różnic między Polską a naszymi zachodnimi partnerami? Czy też celem ma być polityka automatycznego dostosowywania się do oczekiwań silniejszych gospodarczo państw Europy? To ten dylemat rozstrzygamy decyzją o zachowaniu bądź odrzuceniu polskiego pieniądza. Jeśli wybieramy szybki rozwój - powinniśmy zachować niezbędne instrumenty polityki rozwoju - własną politykę kursową i politykę stóp procentowych. Jest wreszcie aspekt społeczny. We wszystkich krajach, w których wprowadzono wspólną walutę, koszty utrzymania wyraźnie wzrosły. Zapłaciły rodziny, bo im większa rodzina - tym wzrost cen bardziej dotkliwy. To, co było odczuwalne dla społeczeństw posiadających silniejsze gospodarki, będzie bardziej odczuwalne dla nas. Mówił o tym premier Donald Tusk, obejmując władzę; zapewniał wtedy, że zrobi wszystko, by "proces przechodzenia na wspólną walutę był bezpieczny dla gospodarki i jak najbardziej korzystny dla zwykłych ludzi. Nie będziemy się trzymać żadnej doktryny. (...) Bezpieczeństwo zwykłych obywateli w tym procesie będzie dla nas przykazaniem numer jeden". Cóż takiego więc się stało, jakich to nieogłoszonych odkryć dokonali doradcy premiera na czele z ministrem Sławomirem Nowakiem, że już dziś, mimo niestabilnej sytuacji w gospodarce światowej, mamy rezygnować z zasadniczego atrybutu suwerenności i ważnego instrumentu kształtowania własnej gospodarki? Marek Jurek "Nasz Dziennik" 2008-09-22

Autor: wa