Remont? Liczy się portret psychologiczny!
Treść
Czy remont Tu-154M w rosyjskiej Samarze nadzorowali polscy  inżynierowie? Czy jego przeprowadzenie nie budziło zastrzeżeń? O tym nie  poinformował moskiewski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy. Wiemy  natomiast, że dokładnie badany jest system szkoleń polskich pilotów i  ich odporność na stres.
Przetarg na remont dwóch rządowych  Tu-154M wygrało konsorcjum firm MAW Telecom i Polit-Elektronik, które  zleciły wykonanie prac zakładowi z Samary. W przetargu oferty wstępne  złożyły też Bumar oraz Metalexport-S, ale komisja uznała, że ich oferty  nie spełniają stawianych wymogów. Wcześniej rządowe tutki remontowane  były we Wnukowie przez rosyjski WARS400, specjalizujący się w tego typu  pracach oraz posiadający zaplecze ekspertów doświadczonych w obsłudze  zachodniej awioniki, która znajdowała się na pokładzie polskich  samolotów. Takiego doświadczenia nie ma zakład z Samary, który dotąd  zasłynął z rekordowo długiego - bo trwającego aż 6 lat - remontu  czeskiego tupolewa. Umowa została jednak podpisana i opiewała na kwotę  blisko 70 mln złotych. Rządowe samoloty miały zostać zmodyfikowane, ich  silniki wyremontowane, a resurs maszyn przedłużony na kolejne 5 lat.  Pierwsza maszyna (nr 101) trafiła do zakładów w Samarze w maju ub.r.,  powróciła dzień przed Wigilią. W styczniu br. na remont odleciał samolot  z numerem 102. Tu-154M o numerze 101 po powrocie z Rosji przeszedł  dokładne badania techniczne w 36. specpułku i został dopuszczony do  lotów z VIP-ami. Jak wskazywał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem"  Sławomir Kasjaniuk, redaktor portalu Lotniczapolska.pl, samolot, który  wrócił w ubiegłym roku, przeszedł generalny remont, łącznie z remontem  silników, przedłużeniem resursu technicznego i modyfikacją. Był to jego  trzeci remont generalny. - Samolot mógł więc ponownie wykonywać loty.  Zanim jednak zabrano na jego pokład VIP-ów, użytkownik samolotu, którym  jest 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, zgodnie ze swymi  procedurami - a są one dość restrykcyjne - po dokładnym sprawdzeniu  dopuścił samolot do użytku, w tym także do lotów z najwyższymi  przedstawicielami naszej władzy. Prezydent, premier i marszałkowie Sejmu  i Senatu RP to osoby, które nie mogą latać każdym samolotem. W  specpułku służą do ich transportu Tu-154 oraz Jaki-40 i - oprócz  śmigłowców W-3 oraz Bell - to są właśnie maszyny, którymi można  przewozić osoby pełniące w państwie najważniejsze funkcje - powiedział. 
Hipotezy  awarii powracają
Faktem jest, że Tu-154M po remoncie przeszedł  pomyślnie polskie badania techniczne. To jednak nie uchroniło go przed  awarią, która przydarzyła się już w styczniu br., kiedy rządowy samolot  transportował polskich ratowników powracających z misji na Haiti. Awaria  nie była poważna (szwankował system sterowania), a dzięki sprawności  załogi samolot powrócił do kraju z nie do końca sprawnym autopilotem  (działały dwa z trzech jego kanałów). Warto zaznaczyć, że według wykazu  dla zakładu w Samarze dotyczącego maszyny o numerze 101 oprócz bloku  autopilota wyremontowane miały być m.in. wysokościomierz,  prędkościomierz, blok sterowania czy wariometr. Epizod autopilota  powraca w kontekście kwietniowej katastrofy samolotu. Według informacji  przekazanych przez MAK piloci polegali na tym urządzeniu aż do chwili na  5,4 s przed uderzeniem w pierwszą przeszkodę - to wówczas mieli przejść  na sterowanie ręczne - dużo za późno, bo jak zauważają piloci,  autopilot w tym przypadku powinien być wyłączony na tzw. wysokości  decyzji. Czy zatem 10 kwietnia br. urządzenie mogło szwankować? Czy jego  awaria mogła sprowadzić samolot zbyt blisko ziemi? Według specjalistów  od nawigacji satelitarnej, powodem nie musiała być awaria, a jako  prawdopodobną wskazują tezę, że załoga mogła zostać "oszukana" dzięki  technice tzw. meaconingu - opisywanej już w "Naszym Dzienniku". Taki  scenariusz przedstawiali Marek Strassenburg-Kleciak, specjalista ds.  systemów trójwymiarowej nawigacji, i Hans Dodel, ekspert od systemów  nawigacji i wojny elektronicznej, autor książki "Satellitennavigation".  Wczoraj eksperci na portalu Niezależna.pl przyznali, że informacja o  tym, iż Tu-154 podchodził do lądowania prawie do końca na autopilocie, w  pełni potwierdza ich tezę. Jak podkreślili, okoliczności wypadku  wskazują, że sygnał GPS w rządowym samolocie był zakłócony. Jak uznali, w  podobny sposób można zmylić wskazania wysokościomierza radiowego.  "Gdyby dodać do tego przekazanie nieprawdziwej wartości ciśnienia  barometrycznego (Rosjanie nie poinformowali dotąd, jakie ciśnienie  podali dowódcy tupolewa), załoga samolotu była - nawet przy dużo lepszej  widoczności niż ta, która panowała w Smoleńsku - bez szans.  Charakterystyczne ukształtowanie terenu przed lotniskiem Smoleńsk  Siewiernyj - rozległa niecka - stanowiło dodatkową gwarancję powodzenia  ataku" - podaje portal. 
Istotna jest tu rola rosyjskiej kontroli  lotów - komisja nie podała szczegółów dotyczących parametrów  przekazanych załodze, a z relacji rosyjskich mediów można wnioskować, że  kontrolerzy, widząc niebezpieczny tor lotu tupolewa, zbyt późno  reagowali (jest to tłumaczone zbyt szybkim zniżaniem samolotu).
Sprawdzać  i jeszcze raz sprawdzać
Mimo zapewnień MAK o sprawności samolotu  do chwili zderzenia to sposób prowadzenia remontu i brak informacji na  ten temat ze strony komisji może rodzić pewne pytania. Nie wiemy, jak  prace rosyjskich specjalistów były prowadzone i kto je nadzorował -  oficjalne informacje na ten temat ma przekazać rzecznik Sił  Powietrznych. Na razie tylko z nieoficjalnych doniesień można  wnioskować, że w rosyjskich zakładach - przynajmniej w styczniu br. -  był obecny główny inżynier specpułku. W ocenie gen. bryg. Jana  Baranieckiego, byłego zastępcy dowódcy Wojsk Lotniczych Ochrony  Powietrznej, przy tego typu pracach zawsze należy stosować zasadę  ograniczonego zaufania. - Jako główny inżynier lotnictwa współpracowałem  z Rosjanami od początku lat 90., ale osobiście na tyle im nie  wierzyłem, że na tego typu remonty wysyłałem zawsze inżyniera i  technika, by patrzyli na to, co jest robione z samolotem. Zgłaszałem  także te sprawy w BOR, by przed rozpoczęciem eksploatacji dokonano  sprawdzeń, czy w maszynie nie ma zamontowanych jakichś dodatkowych  urządzeń. Dziś odnoszę wrażenie, że mamy pełne zaufanie do Rosjan -  ocenił. Jak dodał, był zwolennikiem wycofywania z użytku rosyjskiego  sprzętu, jednak nie miał w tym zakresie wsparcia wśród wojskowych.  Baraniecki, który ma doświadczenie w badaniu katastrof lotniczych,  pytany o sposób prowadzenia dochodzenia w sprawie Tu-154M uznał, że  podjęte na miejscu katastrofy działania pozostawiają wiele do życzenia -  począwszy od sposobu zabezpieczenia i udokumentowania miejsca tragedii.  W jego ocenie, jeśli działania śledczych w rzeczywistości były takie,  jak relacjonowały media, to było to zwykłe zacieranie śladów. Błędów  popełniono jednak więcej. Jego zdaniem, już samo zabezpieczenie wizyty  prezydenta RP nie było właściwe, a na lotnisku nie było nikogo ze  znaczących zarówno polskich, jak i rosyjskich urzędników. Jak przyznał,  mówienie o "prywatnym charakterze podróży" jest zupełnie niezrozumiałe w  przypadku jakiejkolwiek wizyty z udziałem głowy państwa. - Zdaje się,  że nie ma takiego państwa na świecie, które tak niedbale zorganizowałoby  przelot tak ważnej delegacji. Gdyby tam pojechał minister spraw  zagranicznych, gdyby ktoś witał na miejscu naszego prezydenta, gdyby  przyleciał tam, by przyjąć Polaków, chociażby rosyjski urzędnik w randze  wiceministra, to lotnisko z pewnością byłoby bez zastrzeżeń - ocenił.
Marcin  Austyn
Nasz                                                      Dziennik                 2010-05-21
Autor: jc