Reforma kanonu czy reforma szkoły?
Treść
Z prof. dr. hab. Bogusławem Dopartem, kierownikiem Katedry Historii Literatury Oświecenia i Romantyzmu na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Justyna Wiszniewska
Od pewnego czasu jesteśmy świadkami toczącej się w mediach burzliwej dyskusji na temat projektu rozporządzenia Ministerstwa Edukacji Narodowej dotyczącego zmian w obowiązującym dotychczas kanonie lektur szkolnych. Jak Pan Profesor postrzega tę debatę?
- Sprawa spadła jak grom z jasnego nieba. W mediach kwestia zaistniała jako próba generalnej, a jednocześnie autorskiej rewizji obowiązującej listy lektur przez ministra Romana Giertycha. Jak mi się wydaje, w powszechnym mniemaniu komentatorów idea tej rewizji miałaby się streszczać w haśle: "Bez Gombrowicza, za to Sienkiewicz w nieumiarkowanych ilościach". Owszem, Gombrowicza nie ma, Sienkiewicz figuruje na liście z tytułami "Krzyżacy", "Potop" i "Quo vadis". Ale w projekcie mamy np. trzy dzieła Żeromskiego, jeszcze więcej Mickiewicza, dwa utwory Prusa... Nie powiedziałbym więc, że proza autora "Trylogii" występuje tu w jakiejś uderzającej nadreprezentacji. Wywołując wojenkę między "Potopem" a "Ferdydurke", sprytnie podchwycono temat, który od niepamiętnych czasów bębni w uszach tzw. opiniotwórczej inteligencji. Tradycjonalizm podnosi głowę, siły postępu muszą dać mu opór. Słowem: opozycja Sienkiewicz - Gombrowicz doskonale nadaje się na znak wywoławczy zasadniczego konfliktu orientacji duchowych czy nawet opcji ideologicznych w naszej kulturze. Próbuje się wywołać w czytelniku, słuchaczu i widzu przeświadczenie, że racje postępu i nowoczesności znalazły się w opresji, a neoendecki urząd rozprawia się poprzez dyktat polityczny z tym, z czym identyfikuje się liberalna inteligencja.
Autorem, którego obecność w proponowanym kanonie lektur stała się tematem wielu komentarzy i kontrowersji, jest m.in. Jan Dobraczyński...
- Nie jest to postać z wyżyn literatury polskiej. Autor poczytny, lecz bardzo daleki od wybitności. Trzy teksty Jana Dobraczyńskiego na liście lektur to cenny prezent dla tych wszystkich, którzy chcieliby przypisywać ministrowi Giertychowi intencje ideologiczne.
Jednak w procesie tworzenia kanonu lektur nie sposób uniknąć jakichś preferencji i wydaje się, że nie tyle ich obecność jest problematyczna, ile kryteria, według których należałoby dokonać tego niewątpliwie trudnego wyboru, tak aby był on zadowalający, ale też możliwy do zrealizowania przez nauczyciela we współczesnej polskiej szkole...
- Rzeczywiście, należy sobie zdawać sprawę, że kanonu lektur nie sposób rozważać w oderwaniu od realiów organizacyjno-programowych współczesnej szkoły. A w niej nie ma miejsca na cierpliwą, powolną lekturę arcydzieł z uwzględnieniem środków interpretacji, które kształtowały się w naszej cywilizacji przez dwa i pół tysiąca lat. To starożytność śródziemnomorska zainicjowała rozwój filologii, poetyki, retoryki, estetyki czy wreszcie hermeneutyki. Nowożytność wniosła myślenie historyczne oraz swoiste ujęcia związków między literaturą a światem i życiem ludzkim. Ten wielowiekowy kapitał obcowania z literaturą dziś gwałtownie topnieje. Inna sprawa. W obecnym trójstopniowym ustroju szkoły marnuje się mnóstwo czasu w związku z panującym chaosem programowym. Systematyczne kształcenie humanistyczne oparte na chronologicznym układzie treści, historycznej ciągłości zagadnień kulturalnych i obrazów świata zastąpiono jakąś spiralą czasu. Na trzech obecnie poziomach kształcenia do pewnych spraw wraca się po kilka razy, inne, nieraz znacznie ważniejsze, wegetują na marginesach. Pokazuje to dyskutowana lista lektur. Na liście gimnazjalnej i licealnej dublują się nazwiska, a nawet tytuły, zarazem zakres poznawania literackiej tradycji okazuje się bardzo ciasny. Ustrój dzisiejszej szkoły z całą pewnością obniżył gruntowność kształcenia humanistycznego.
Czy zatem można zaryzykować stwierdzenie, że trudno będzie przygotować dobry kanon lektur bez reformy obecnego ustroju edukacyjnego polskiej szkoły, jak i stosowanych w niej metod kształcenia humanistycznego?
- Niestety, tak. Za bardzo niebezpieczny uważam w tym względzie panujący w programach prezentyzm, nastawienie na teraźniejszość. Dawne teksty, tak głęboko zakorzenione we własnej, niepowtarzalnej sytuacji kulturowej, próbuje się postrzegać wyłącznie przez pryzmat doświadczenia współczesnego, aktualnego. Uczniowie nie podróżują już do wielu światów przeszłości. Zostają pozbawieni środków rozumienia historycznego, które wykształciło się w kulturze, by darzyć człowieka mądrością i współtworzyć gwarancje jego wolności. Co więcej, prezentyzm to także subiektywizm, sposób czytania skojarzeniowy, wrażeniowy: "to mi się tak kojarzy", "ja tak na to patrzę", "tak to odczuwam".
Nie mniej istotną cechą programu jest fragmentaryzacja lektur. Dzieła rozpadają się na strzępy, funkcjonują w przypadkowych nieraz kawałkach. Wiąże się je w dowolne ciągi na podstawie peryferyjnych motywów czy drugorzędnych cech artystycznych - co jeszcze bardziej uniemożliwia ich pełne zrozumienie. Fragmentaryzacja jest groźna. Paraliżuje zdolność nie tylko myślenia syntetycznego, ale i abstrakcyjnego w ogóle.
Dalej, w dzisiejszej szkole panuje szeroka tolerancja dla nawyków percepcyjnych i poznawczych ucznia ukształtowanych przez kulturę masową i media. Nastawienie na zabawę i rozrywkę wypiera skupienie. Pobudzenie, naskórkowość reakcji i ubóstwo języka wchodzą na tereny opuszczone przez refleksyjność i perfekcjonizm. Szkoła czyni daleko idące ustępstwa wobec cywilizacji obrazkowej przede wszystkim na lekcjach polskiego. Lekturę z jej niepowtarzalnym doświadczeniem językowym, myślowym, estetycznym zastępują ekranizacje, streszczenia, ściągi.
Czy więc tego chcemy, czy nie problematyka kanonu lektur szkolnych wymusza na nas podjęcie bardziej fundamentalnej dyskusji na temat polskiej szkoły w ogóle, gdyż problem ten jest wciąż nierozwiązany...
- Potrzeba szerokiej, ogólnospołecznej debaty nad celami kształcenia polskiej szkoły. Nad tym, co chcemy osiągnąć w kształtowaniu umysłów i charakterów młodych Polaków. Zdaje się, że nieopatrznie pozostawiliśmy te kwestie urzędom i wąskim grupom eksperckim. W ciągu ostatnich dwudziestu lat dokonano wielu modyfikacji programu i ustroju szkolnego, a wszystko toczyło się jakby za kurtyną. Niejednokrotnie słyszałem nauczycieli uskarżających się, że nie liczono się z opinią tego środowiska. A inne kręgi społeczne bodaj nawet nie zamierzały się angażować. Czy można się teraz dziwić histerii z powodu listy lektur? Jak mieliśmy dojrzeć do poważnej dyskusji?
Zatem aby sprawiedliwości stało się zadość, proszę, aby Pan Profesor skomentował propozycję MEN dotyczącą kanonu lektur szkolnych. Zacznijmy może od tego, co według Pana w omawianym projekcie jest słuszne i zasługuje na uwagę?
- Co szczególnie godne uznania, w projekcie ministerialnym należne miejsce zajmuje tradycja romantyczno-inteligencka, od Mickiewicza przez Słowackiego, Sienkiewicza i Prusa, Wyspiańskiego i Żeromskiego, Dąbrowską i Nałkowską do twórczości pokolenia wolnej Rzeczypospolitej, m.in. w osobach Jana Pawła II, Baczyńskiego, Herberta, Szymborskiej. To literatura fundamentalnych pytań i wielkich sporów; literatura wartości zarazem narodowych i uniwersalnych, dobra wspólnego i służby społecznej; literatura spraw ludzkich usytuowanych w świecie obiektywnym, sprawdzalnym. To jest nurt niezmiernie bogaty artystycznie, światopoglądowo dalece niejednorodny, równie reprezentatywny w świetle naszej tożsamości narodowej, jak w perspektywie naszych związków europejskich. I co ważne, bez odniesień do dziedzictwa romantyczno-inteligenckiego nie można zrozumieć drugiej ważnej linii naszej literatury z ostatnich stu lat, linii, nazwijmy to umownie, modernistycznej, reprezentowanej m.in. przez Leśmiana, Irzykowskiego, awangardę poetycką i powieściową, Miłosza, Różewicza, Mrożka...
Na liście lektur obydwie te tradycje nie są idealnie reprezentowane. Pośród romantyków i realistów rolę kopciuszka przypisano wielkiemu Norwidowi. Ten autor najwyższego formatu zasługiwałby na udział lekturowy w postaci liryków, "Fortepianu Szopena" lub fragmentu "Promethidiona", "Czarnych kwiatów" lub "Bransoletki". Sceny z "Nie-Boskiej komedii" Krasińskiego powinny się stać lekturą obligatoryjną. Choć zawodowo zajmuję się wiekiem XIX, tu niewiele chciałbym poprawić. Może za to upomniałbym się o staropolszczyznę, o barok sarmacki i wirtuozowski, o Potockiego i Jana Andrzeja Morsztyna. Linia modernistyczna natomiast, przyznaję, wypada w projekcie kiepsko. Jeśli jest Dobraczyński, a nie ma Przybosia, Czechowicza, Gombrowicza i Schulza, to znaczy, że doszło do istotnego zaburzenia proporcji. Uczyć poezji współczesnej bez Przybosia, to jakby pisać dzieje egzystencjalnej liryki religijnej bez Jerzego Lieberta. On też jest wielkim nieobecnym.
Zdaniem Pana Profesora, zabrakło jednak na liście lektur Gombrowicza?
- W umysłowej popkulturze Gombrowicz został niewątpliwie strywializowany i zdeideologizowany. Wpisany w taką infantylną PRL-owską wizję literatury, w której najważniejsi są rozmaici demaskatorzy wspólnych wartości, rewizjoniści mitów, przedrzeźniacze, zabawni groteskowicze. Mówiąc po gombrowiczowsku: pupa i gęba, antywieszczem był! Wizerunek szydercy romantyzmu - to najbardziej jałowa koncepcja Gombrowicza. To jest pisarstwo wysokich wymagań filozoficznych i komplikacji egzystencjalnych, więc jeśli da się je przyrządzić ad usum Delphini, to proszę bardzo. Bez gombrowiczowskiego świadectwa nowoczesności, także świadectwa emigranckiego, naprawdę trudno nam zrozumieć wiek XX. Zresztą on, ostatnio też Schulz, mają naprawdę znaczące miejsce w literaturze powszechnej. No tak, brakuje nam różnych nazwisk, brakuje też wielu tytułów z zakresu uprzywilejowanych przez polską tradycję form literackich - jak nowela, czy dokumentalnych - jak dziennik, esej, list, reportaż.
Jak Pan Profesor zapatruje się na fakt umieszczenia w spisie lektur "Cesarza" Ryszarda Kapuścińskiego przy jednoczesnym braku twórczości chociażby Melchiora Wańkowicza czy Krzysztofa Kąkolewskiego? Sprawa tym bardziej nabiera znaczenia w sytuacji, gdy niedawno odnaleziono w IPN teczkę, której zawartość świadczy o współpracy Kapuścińskiego z wywiadem PRL.
- Wańkowicz, o tak, bardzo go brakuje. Wszystko za nim przemawia: narracja, polszczyzna, kresowa fantazja, szeroki oddech tego pisarstwa. Chylę też czoła przed prozą faktograficzną Herberta. "Cesarz" Kapuścińskiego to rzecz bardzo dobrze napisana, lecz egzotyczna i chyba nieco zdezaktualizowana. Co do spraw biograficznych, o których pani nadmieniła, zdecydowanie uważam, że mają one poważne znaczenie.
A jak, Pana zdaniem, w proponowanym kanonie przedstawia się wybór dzieł z zakresu literatury powszechnej?
- Zdumiewa mnie peryferyjna obecność Dantego. Fragment "Boskiej Komedii" dopiero w szkole ponadgimnazjalnej, i to w rozszerzonym zakresie kształcenia. "Boska Komedia" to przecież fundamentalny tekst cywilizacji chrześcijańskiej, mikrokosmos kultury europejskiej na przełomie średniowiecza i renesansu. Ma ona również ogromne znaczenie dla literatury polskiej, by wspomnieć tylko o "dantejskości" Mickiewicza, Krasińskiego, Norwida. Jak zauważono, brak na liście "Cierpień młodego Wertera" Goethego, dodam, nie ma też "Giaura" Byrona (w przekładzie samego Mickiewicza). Problem jak wyżej: luki w klasyce europejskiej, przy czym chodzi o dzieła bardzo istotne dla literatury polskiej. Jak bez nich objaśniać "werteryzm" czy "bajronizm"? Jest na liście lektur angielski realista Dickens, a nie ma Balzaka; decyzja, moim zdaniem, sporna. Zupełnie nie ma literatury amerykańskiej. Gdyby chociaż Faulkner - ten może ostatni powieściopisarz w wielkim stylu... A wracając do XX-wiecznej Europy, jakże nie upomnieć się o "Proces" Franza Kafki. Żal mi też "Dżumy" Alberta Camusa; to, jak wiemy, nie jest budująca proza religijna, ale mówi coś bardzo istotnego o drogach i bezdrożach duchowych XX wieku.
Do wydłużającej się, jak widać, listy życzeń można również dołączyć nieobecność w proponowanym kanonie powieści Josepha Conrada...
- Brak na liście "Lorda Jima" budzi bodaj największe zdumienie. Ktoś z angielskich pisarzy powiedział, że Conrada czyta się, jakby był tłumaczonym pisarzem obcojęzycznym. Nie wątpię, że ten polski patriota dokonał nieporównywalnej uniwersalizacji naszego etosu na terenie prozy europejskiej. Przypomnę, on był synem pisarza z generacji norwidowskiej, zesłańca Apollona Korzeniowskiego. I przypomnę jeszcze, że Conrad uosabia pisarstwo etyczne, powinnościowe, toteż w okresie stalinowskiego podboju kultury usiłowano go wymazać ze świadomości zbiorowej.
Czy jednak mimo wszystko pozostaje jakaś optymistyczna alternatywa?
- Jedynym rozwiązaniem jest spokojna, wyważona dyskusja, choć fabryki histerii długo jeszcze będą pracować na pełnych obrotach. Może przy okazji dotrze do szerokich kręgów waga spraw edukacyjnych. Ufam też w racjonalne podejście do sprawy ze strony elity. Nie brakuje w życiu intelektualnym Polski osób dalekich od stronniczości, które reprezentują godzien szacunku system wartości i czują się odpowiedzialne za całość tradycji i kultury narodowej. Więcej, czują się dumne, że jest to tradycja znakomicie służąca wspólnocie Polaków, a zarazem bogata w wartości uniwersalne.
Dziękuję za rozmowę, "Nasz Dziennik" 2007-06-13
Autor: ea