Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Przesuwając granicę bólu

Treść

Rozmowa z Aleksandrem Wierietielnym, trenerem Justyny Kowalczyk
Gdy rozmawialiśmy tuż po igrzyskach olimpijskich w Turynie, zapytałem Pana, co trzeba zrobić, by Justyna nadal rozwijała się jak do tej pory i wykorzystała drzemiący w niej ogromny potencjał. Pan odpowiedział krótko: "Nie róbcie z niej gwiazdy i dajcie w spokoju pracować". Dziś gwiazdą, i to pierwszej wielkości, już jest.
- I niech świeci jak najjaśniej i najdłużej. Podtrzymuję jednak to, co wówczas powiedziałem: Justyna lubi spokój i potrzebuje spokoju, dlatego unika zgiełku, hałasu, mediów. Niedługo wyjedziemy na zgrupowanie do Sierra Nevady, tam będzie mogła skoncentrować się na pracy, nikt jej nie przeszkodzi. Potem czekają nas zajęcia na Białorusi, w Estonii, do olimpijskiego sezonu przygotowywać się będziemy głównie za granicą. Oczywiście nie jest to spowodowane chęcią ucieczki, w kraju nie ma niestety odpowiednich tras, na których moglibyśmy realizować cały cykl treningowy.
Miniony sezon dotychczasowe spokojne życie Justyny wywrócił do góry nogami, postawił ją w nowej sytuacji. Ma to jakieś znaczenie?
- Nie. Justyna jest zbyt pokorną i twardo stąpającą po ziemi osobą, by sukcesy mogły ją zmienić. Jest odporna na gwiazdorstwo, nie chodzi z głową w chmurach i zadartym nosem, nie w jej stylu jest rozgłaszanie na prawo i lewo jak to jest ona wielka i jak wiele osiągnęła. Ma świadomość, że podniosła sobie poprzeczkę niesamowicie wysoko i wykonać kolejny krok do przodu będzie jej szalenie ciężko. Już teraz wszyscy oczekują co najmniej powtórki, snują fantastyczne olimpijskie scenariusze. Tymczasem nam trasy w Vancouver kompletnie nie odpowiadają! To jest sport, człowiek nie jest maszyną, nie można zaprogramować wyników. Dlatego nigdy niczego nie obiecujemy, przed mistrzostwami świata czy przed finałem Pucharu Świata nie deklarowaliśmy sukcesów, choć oczywiście w nie wierzyliśmy i mierzyliśmy. Niech o nas świadczą czyny, wielu było takich, którzy dużo i głośno mówili, a do niczego nie doszli. Zresztą jest takie mądre i piękne powiedzenie: skromność zdobi człowieka.
Przed sezonem oczywiście celowaliście w sukces, ale proszę szczerze przyznać, spodziewał się Pan, iż może być on tak doskonały, wyjątkowy, historyczny?
- Czy ja wiem, czy wspaniały i historyczny? Szczerze mówiąc, nie odczuwam, że dokonaliśmy czegoś wielkiego, historycznego, może to do mnie po prostu nie dociera. Trenowaliśmy normalnie, jak zawsze, robiliśmy swoje, to zaowocowało wynikami. Od kilku już lat wiedziałem dobrze, że Justyna jest fantastyczną zawodniczką, szalenie mocną, zdolną zdobywać medale największych imprez. Latem wykonywała pracę nieporównywalną z rywalkami, czekałem, czekaliśmy tylko na moment, kiedy jej talent eksploduje. Sezon po sezonie było lepiej, w minionym rewelacyjnie. Śmieję się nawet, że osiągnęła za dużo.
Co było cenniejsze - medale mistrzostw świata czy Kryształowa Kula?
- Trudno mi powiedzieć. Mistrzostwa świata wiadomo - najważniejsza impreza sezonu, wygrywając, pokazaliśmy, że potrafimy przygotowywać się na dany moment, na jedne konkretne zawody uzyskać szczyt formy. Kryształowa Kula była podsumowaniem całego sezonu, jak widać w jego przekroju, Justysia okazała się najlepsza, choć wcale nie stała najczęściej na najwyższym stopniu podium. Wszystkie te sukcesy cieszą, są dowodem, iż znaleźliśmy ścieżkę, za pomocą której możemy realizować swe cele.
Ma Pan swoje trenerskie motto?
- Nie. Wyznaję tylko zasadę "nie spieszyć się". W narciarstwie biegowym czy biatlonie nie można osiągnąć wyników w ciągu roku, dwóch. Tomasza Sikorę, podobnie jak teraz Justynę, trenowałem kilka długich, pełnych wyrzeczeń lat, nim zostali mistrzami świata. Do sukcesu dochodzi się spokojem i konsekwencją.
I pracą, a raczej harówką. Jak do niej przekonać młodego człowieka?
- Przekonać? To złe słowo, przekonywanie nic nie da. Przede wszystkim on sam musi chcieć, a jak chce, my musimy stworzyć mu odpowiednie warunki do pracy i w niej pomóc wszelkimi możliwymi sposobami. Przekonywanie jest dobre na krótką metę, po kilku miesiącach harówki może już nie skutkować.
Co decyduje o sukcesie w biegach, pomaga przechylać szalę na swoją stronę?
- Wszystko po trochu - siła, wytrzymałość, technika. Mistrz, prawdziwy mistrz marzący o sukcesach potrafi przemóc ból, którego nie mogą już wytrzymać inni. To jest klucz do sukcesu w biegach. Zawsze powtarzam Justysi, że jak na trasie poczuje się źle, wydaje jej się, że jest ciężko, ponad siły, już nie da rady, ma ciemno przed oczyma i myśli, że rusza się jak mucha w smole, musi pamiętać, że rywalki czują podobnie. Kto przetrzyma, pokona ten ból, przesunie jego granice, nie odpuści - wygra. Bo wie pan, czego najbardziej obawiają się zawodnicy przed startem? Właśnie bólu!
Gdzie tkwi przewaga Justyny nad rywalami?
- To bardzo inteligentna, mądra dziewczyna, doskonale wiedząca, czego chce. Latem pracuje tak mocno, iż niekiedy przychodzi do mnie prawie ze łzami i mówi: "Trenerze, nie dam już rady, nie wytrzymam". Jesienią wręcz się modli, by zaczął się sezon, który w porównaniu z okresem przygotowawczym jest relaksem, komfortem. Nigdy jednak nie odpuszcza, nie rezygnuje, nie poddaje się. Tu tkwi jej wyjątkowość, fenomen - nie boję się użyć tego słowa.
Trasy w Vancouver - zbyt płaskie, łatwe, nie przypadły wam do gustu, czy w związku z tym przygotowania do sezonu olimpijskiego zostały w jakiś sposób zmodyfikowane?
- Na pewno wdrożymy jakieś nowinki, ale wielkich zmian nie będzie. Nie ma sensu mieszać w czymś, co dobrze funkcjonuje i się sprawdza od lat.
Kiedy zatem i tak krótkie wakacje się skończą?
- Zaczynamy w połowie maja - wyjeżdżamy do Sierra Nevady w wysokie góry - od razu mocnymi, ciężkimi treningami. Ale i teraz Justyna nie ma wakacji, nie może sobie pozwolić na bezczynność. Każdego dnia biega, jeździ na rowerze. Po szalonej zimie, gdy jej serduszko niesamowicie mocno pompowało krew, nadal musi pracować na wyższych obrotach niż u normalnego człowieka.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-04-15

Autor: wa