Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Premier nie ufa nawet swojej "drużynie"

Treść

Z prof. Andrzejem Zybertowiczem, socjologiem, profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, doradcą prezydenta RP ds. bezpieczeństwa, rozmawia Mariusz Kamieniecki
W trzygodzinnym exposé premier obiecywał m.in. naprawę systemu emerytalnego, zmniejszenie bezrobocia, podniesienie poziomu życia Polaków i budowę "drugiej Irlandii". Czy jako socjolog odczuwa Pan poprawę w tych dziedzinach?
- Na te tematy powiedziano już wiele krytycznych wobec rządu Tuska uwag - także w mediach, które są jednoznacznie antypisowskie. Na przykład na łamach "Gazety Wyborczej" szef Fundacji Batorego Aleksander Smolar mówi: "PO to partia nowoczesnej części społeczeństwa bez jakiegokolwiek modernizacyjnego projektu". Proponuję, abyśmy zamiast przyłączania się do tego typu głosów, w rozmowie skupili naszą uwagę na nieco głębszych efektach dwóch lat rządów PO...
...a zatem, jak Pan ocenia te rządy?
- Po pierwsze, nie zostało spełnione przesłanie zaufania - tak silnie wyeksponowane w exposé Donalda Tuska w Sejmie. W świetle tego przesłania ironicznie wyglądają ruchy kadrowe premiera po ujawnieniu afery hazardowej - zesłanie do Sejmu grupy najbliższych współpracowników i późniejsze medialne wypowiedzi Grzegorza Schetyny i Bronisława Komorowskiego, że w polityce nie ma miejsca na przyjaźń, wreszcie słowa samego szefa rządu, że "chłopaki nie płaczą". Widać, że premier ma deficyt zaufania wobec swoich wieloletnich, najbliższych współpracowników. "Drużyna", której rządzenie Polską miało przynieść ogólny przyrost zaufania w życiu społecznym, dała pokaz wzajemnej podejrzliwości. Sam Tusk w wywiadzie dla "Polityki" tak mówi o naiwności: "Jest ona śmiertelnym grzechem w polityce". Przypomnijmy, ileż to lamentów poświęcono podejrzliwości, która rzekomo jest firmowym znakiem PiS.
Politycy PO za swój sukces uważają poprawę jakości debaty publicznej...
- Nic podobnego nie ma miejsca. Wprost przeciwnie, można zaobserwować szereg niekorzystnych zjawisk. Jednym z nich jest swoista abdykacja rozumu, rezygnacja części środowisk akademickich z reagowania, gdy łamane są podstawowe standardy poznawcze. Dobitnym i szkodliwym w swych konsekwencjach tego przykładem było schowanie przez świat nauki głowy w piasek, gdy rozpętano brutalny, niemerytoryczny atak na autorów książki o związkach Lecha Wałęsy z SB. Osoby, których zawodowym powołaniem jest posługiwanie się uczciwymi metodami analizy, standardami, wokół których ufundowana jest cywilizacja zachodnia, zapomniały o narzędziach poznawczych, których uczą na co dzień na wyższych uczelniach. Tę swoistą abdykację rozumu zilustruję chyba dość typowym przykładem: "Nie wierzę w uczciwe wybory pod rządami wszechpodsłuchujących służb PiS. Żeby zwyciężyć 'układ', Kaczyński jest gotów zrobić wszystko, niczym inkwizycja, dla której pokonanie czarownic stanowiło - w pewnym okresie - główną rację bytu" - taki oto pogląd przed wyborami w 2007 roku 4 września na łamach "Rzeczpospolitej" wyraziła prof. Magdalena Środa. Pani profesor chyba napisała to, w co szczerze wówczas wierzyła. Zresztą nie ona jedna. Profesor Środa uwierzyła, iż PiS stworzyło państwo policyjne, że rządy tej partii stanowią zagrożenie dla demokracji. Przed wyborami parlamentarnymi w roku 2007 podobnie sądziła niemała część wyborców. Po dwóch latach rządzenia PO nie udało się ówczesnej wiary podbudować faktami. Dowodów na zbrodnie Prawa i Sprawiedliwości brak.
Ale to także dzięki tej fałszywej wierze Platforma wygrała wybory...
- Podobnie jak dzięki nieprawdziwej informacji o sprzedaniu stoczni Katarczykom PO zyskała głosy w wyborach do europarlamentu w czerwcu bieżącego roku. Zatem dwa razy wygrała wybory dzięki wprowadzeniu opinii publicznej w błąd. Może to znaczyć, że mamy władzę ufundowaną na kłamstwie...?
Czym zatem kierują się wyborcy, stawiając na PO?
- Dotykamy tu psychiki tych osób, które uwierzyły w platformowe bzdury, powielane przy wsparciu licznych ludzi mediów, o rzekomych zbrodniczych rządach PiS. Gdyby wyborcy oszukani w 2007 roku dzisiaj spojrzeli prawdzie w oczy, gdyby uświadomili sobie, że swoje głosy zaoferowali politycznym i medialnym hochsztaplerom, to jak by się poczuli? Poczuliby się jak osoby "intelektualnie niepełnosprawne", które dały się nabrać cwaniakom. Ale przecież zdrowy psychicznie człowiek, w którego głowie działają mechanizmy obronne, nie chce sam siebie definiować jako frajera, jako naiwniaka, który dał się komuś zmanipulować. Młody człowiek, który - idąc na wybory pierwszy raz w życiu - zagłosował na PO, jak na swoją pierwszą polityczną miłość, nie chce przyznać się przed samym sobą do tego, że jego naiwność, jego szczere intencje zostały wykorzystane przez cwaniaków od propagandy. Co zatem robi, by ocalić wizerunek samego siebie jako kogoś na poziomie, jako osoby dobrej, etycznej (głosowałem/am na PO, by bronić demokracji przed zagrożeniami) i jednocześnie inteligentnej (poprawnie odczytuję mechanizmy polityki)? Co robi, by uniknąć tej sytuacji rażącego dysonansu poznawczego? Co robi, gdy coraz częściej i coraz bardziej czuje, że Platforma nie spełnia oczekiwań wyborców? Czy może odwraca się od PO? Nie! Uczynienie tego byłoby zbyt kosztowne dla psychiki takiej osoby, oznaczałoby przyjęcie do wiadomości nie tylko innej oceny świata polskiej polityki, ale także - a to już o wiele trudniejsze - przyjęcie negatywnego obrazu własnej osoby. Na szczęście jednak istnieje sposób ocalenia dobrej samooceny, sposób rozwiązania tego dysonansu poznawczego. Sposób logicznie poprawny, choć empirycznie naciągany.
Jaki to sposób?
- Ten sposób to przyjęcie jeszcze czarniejszego od dotychczasowego wizerunku Prawa i Sprawiedliwości. Trzeba jeszcze bardziej wyostrzyć swoje wyobrażenie PiS jako partii szkodliwej dla kraju. Trzeba przekonać samego siebie, że bracia Kaczyńscy są jeszcze straszniejsi, niż się to wydawało w 2007 roku, że w porównaniu z nimi największe nawet "obsuwy" Platformy, najbardziej chamskie zachowania Janusza Palikota to mniejsze zło. O wiele mniejsze niż Polska rządzona przez Kaczyńskich. Rozmawiając z niektórymi osobami ze świata inteligenckiego, odnoszę wrażenie, iż powyższy mechanizm widzę niemal w laboratoryjnej postaci.
Rząd i tak odtrąbił swój sukces. Premier sam wystawił sobie mocną "czwórkę"...
- W pewnym sensie jest cudownie. Działa przecież ten cudowny mechanizm psychologiczny, który naszkicowałem wcześniej. Platforma odsuwa Mariusza Kamińskiego, szefa niezależnej instytucji kontrolującej władzę. Nie można bowiem pozwolić na to, by służby rządziły Polską. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego podsłuchała dziennikarzy - wszystko było zgodne z prawem. Już na samym początku widać, jak traci twarz przewodniczący sejmowej hazardowej komisji śledczej poseł PO Mirosław Sekuła, który nie ukrywa nawet stronniczości w sprawie własnej partii. Standardy przyzwoitości poseł Sekuła zostawia - no właśnie, gdzie - w szatni, w domu, w gabinecie premiera Tuska? Zdolność do samokontroli jako cecha przypisywana jednostce zwykle oceniana jest pozytywnie. Kojarzy się ze zdolnością do zdystansowanego osądu i opanowaniem. Traktujemy samokontrolę jako element dobrego wychowania. Jednak w systemach władzy publicznej samokontrola prowadzi często do samowoli. Samokontrola powoduje zastąpienie oficjalnych reguł i norm relacjami towarzyskimi. Wiedzieli o tym już starożytni Rzymianie, którzy swą cywilizacyjną mądrość zawarli w klasycznej sentencji: "Nemo iudex in causa sua", to znaczy - nikt nie może być sędzią we własnej sprawie. Tymczasem PO pomysł samokontroli chętnie rozprzestrzenia na instytucje naszego państwa. Rozdział funkcji prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości podda prokuraturę samokontroli komentatorów. Niedawne publikacje ujawniające układ między prokuratorami, biznesmenami i przestępcami w Olsztynie pokazuje, że obawy te nie były bezzasadne. Samokontrola trafiła również do domeny tajnych służb. To jedynie za rządów PO sejmową komisją ds. służb nie kieruje poseł z opozycji. W tych wszystkich przypadkach samokontrola nie sprzyja zdystansowanemu osądowi. Po odrzuceniu tej zasady prawa rzymskiego, z której wypływa pluralizm kultury Zachodu, dalszych cywilizacyjnych reform partia Donalda Tuska nie musi już dokonywać. Samokontrola wystarczy.
Propaganda i krytyka poprzedników wystarczy na dłuższą metę?
- Po pierwsze, nie sama propaganda. Także budowanie nieformalnych sieci powiązań klientelistycznych - np. sytuacja omijania procedur konkursowych w urzędach skarbowych opisana niedawno przez "Rzeczpospolitą". Dalej, ciche dążenie do realizacji projektów, których faktyczne cele nie są nagłaśniane. Sądzę, że jednym z takich projektów jest doprowadzenie do demontażu mediów publicznych, zwłaszcza telewizji. Po drugie, propaganda wsparta budową rozgałęzionych sieci klientelistycznych może jednak wystarczyć na dość długo.
Tłumaczy to opisany wyżej mechanizm ludzkiego samookłamywania się. Może pojawić się jednak i taki efekt - skali średniodystansowej: część Polaków, którzy nabrali się na utopijną wizję PO, gdy już otrzeźwieje, nabierze niesmaku wobec siebie. Kłopot w tym, że ludzie zdegustowani samymi sobą nie są raczej skłonni do reakcji racjonalnych. U niektórych reakcją na taki niesmak będzie wycofanie się z zainteresowania sprawami publicznymi. U innych - poszukiwanie rozwiązań autorytarnych, np. w stylu Andrzeja Leppera.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-11-21

Autor: wa