Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pragnę zatrzymać uciekający świat

Treść

Z Adamem Bujakiem, światowej sławy artystą fotografikiem, autorem ponad 120 albumów wydanych na wszystkich kontynentach, o 43 latach spędzonych przy boku Jana Pawła II, o kamedulskim klasztorze i tajemnicach ołtarza Wita Stwosza w kościele Mariackim, o fotografowaniu, wartościach i granicach, których w twórczości przekraczać nie wolno, rozmawia Piotr Skrobisz
Dlaczego warto fotografować?
- Bo warto zatrzymywać świat, który już za sekundę będzie inny. W wawelskiej katedrze jest wspaniały, cudowny krucyfiks św. Jadwigi i tylko w jednym dniu w ciągu roku, w lutym, w wyjątkowy sposób pada na niego słońce, oświetlając dokładnie twarz Chrystusa. Kiedy pan przyjdzie tam kiedy indziej, światło będzie już przesłonięte, inne. Fotograf to wie, potrafi uchwycić, i tak naprawdę nie jest to żadną tajemnicą. Wystarczy zwykła obserwacja. Całymi dniami przesiadywałem na Wawelu, w kościele Mariackim czy w pięknych polskich i zagranicznych katedrach; obserwowałem przesuwające się słońce, światło czyniące nieprawdopodobne cuda. Pamiętam, jak wielkie wrażenie wywarła na mnie konkatedra w Chełmży ze swoimi fantastycznymi, kolorowymi witrażami rzucającymi wręcz mistyczne światło na tamtejsze rzeźby.
Kiedy odkrył Pan, że fotografowanie może być Pana pomysłem, sposobem na życie, czymś więcej niż tylko hobby, przygodą?
- Chciałem zostać księdzem! To było marzenie mojego dzieciństwa, zabrakło mi jednak najważniejszego - powołania. Ktoś mądry powiedział, że mogę się przysłużyć Kościołowi w inny sposób - będąc twórcą. Zawsze lubiłem fotografować. To była moja pasja, która z czasem stała się czymś więcej. Kształciłem się w tym kierunku, mam dyplom fotografa prasowego i artysty fotografika. Oczywiście sam papierek o niczym nie świadczy, można mieć wiele fakultetów, a być zwykłym chałturnikiem.
Od ilu lat robi Pan zdjęcia na poważnie, zawodowo?
- Kawał czasu... Samego Jana Pawła II dokumentowałem przez 43 lata. Niesamowite. Wykonałem kilkaset tysięcy fotografii. Co ciekawe, wszystko rozpoczęło się w Kalwarii Zebrzydowskiej, miejscu szczególnie mi bliskim. Zacząłem tam jeździć jeszcze w latach 60., nierzadko na dachu wypełnionego po brzegi pociągu. Utrwalałem uroczystości maryjne i chrystusowe i w dużej mierze moja przygoda z fotografią właśnie tam się ukształtowała. Wiele zawdzięczam ojcu Mikołajowi Rudykowi, byłemu kustoszowi tamtejszego klasztoru, który organizował wystawy moich zdjęć, służył zawsze pomocą. Myślę, że doskonale rozumiał sens pracy, fotografii. Kalwarię kocham. To miejsce nasycone nieprawdopodobnie wspaniałym duchem, jasnością wskazującą sens życia. Jest swego rodzaju drogowskazem wytyczającym kierunek, w którym powinno się pójść. Rozumiem dobrze słowa Karola Wojtyły, który opowiadał, że po kalwaryjskich dróżkach wystarczy iść, by poczuć wyjątkowy kontakt i bliskość z Panem Bogiem. Nie trzeba wypowiadać nawet konkretnych zwrotów modlitewnych; samotny spacer jest tutaj jak modlitwa.
Pamięta Pan pierwsze swoje zdjęcie, takie, z którego poczuł się Pan naprawdę dumny?
- Żadne z moich zdjęć nie sprawiło, że czuję się z jego powodu bardziej szczęśliwy. Do całej mojej twórczości staram się podchodzić z dużą pokorą. Uważam, że to, iż miałem możliwość towarzyszenia przez tyle lat Ojcu Świętemu, możliwość pokazywania wspaniałości świata, przyrody, architektury, niezwykłych ludzi, to był jakiś cud, wielki Boży cud. Jestem natomiast dumny z tego, że ludzie sięgają po moje książki, że wśród tego bełkotu, zakłamania, draństwa, przeklinania, politycznych idiotyzmów chcą się wyciszyć, zastanowić nad sensem życia, nad sprawami ostatecznymi. Jestem dumny, że całe moje życie, cała moja twórczość koncentrują się na Panu Bogu. Nawet kiedy fotografuję zamki, dworki, to myślę sobie, że one też są dziełem Bożym, powstałym pod wpływem miłości do Stwórcy. Często przychodzą do mnie ludzie, nawet obcy, mówiąc, że moja książka ich nawróciła, zbliżyła do Pana Boga, Ojca Świętego, jego pięknych gestów, dobra. Czy może być wspanialsza reakcja, ocena, recenzja?
Czy dobrej fotografii można się nauczyć, czy też trzeba mieć to "coś", ten dar od Pana Boga, talent, wrażliwość, umiejętność obserwacji?
- Tak się zastanawiam, czym w ogóle jest dobre zdjęcie, jak odróżnić sztukę od dobrego rzemiosła. Trudno mi powiedzieć, to chyba trzeba czuć. Dobre zdjęcie powinno cieszyć, nastrajać do myślenia, jakiejś refleksji, niekoniecznie musi być perfekcyjne pod względem technicznym. Dzisiejsza technika oferuje nam niesamowite możliwości, aparaty są dopracowane w stopniu jeszcze przed kilkoma laty niewyobrażalnym. Mimo to piękną fotografię wciąż można wykonać sowiecką zorką. Techniki można się nauczyć. Są specjalne szkoły, kursy, ale i tak nic nie zastąpi wrażliwości człowieka, tego, co ma w środku. Jego widzenia świata, ludzi. Każdy ma swoich mistrzów, ja również, ale nie można komponować swych dzieł na ich wzór. Moje zdjęcia mają być zdjęciami bujakowskimi, nie innymi. Czasami ludzie pytają mnie: "Co tu fotografujesz, ja tu niczego interesującego, wyjątkowego nie widzę, a ty siedzisz od godziny i pstrykasz te zdjęcia bez przerwy?". Na tym właśnie polega ta sztuka; ja mam widzieć to, czego inni nie zawsze potrafią dostrzec.
Fotografia jest nośnikiem wartości?
- Ależ oczywiście! Może przekazywać wartości, ale może też kogoś pogrzebać. Nie oszukujmy się, dzisiejszy świat jest zabłąkany, pędzi ku jakiejś straszliwej samozagładzie. Trwa walka z krzyżem i z chrześcijaństwem. Propagowane są w to miejsce m.in. paranoiczne parady homoseksualne. Szukając ratunku, pomocy, możemy jednak zwrócić się w stronę książki, słowa pisanego, zdjęcia, obrazu. Niemal każde moje wydawnictwo uświadamia mi, jak wielkie jest zapotrzebowanie na wartościowe publikacje. Trzeba tylko być twardym, odważnym, zdecydowanym w przekazywaniu swoich poglądów. Nie mięczakiem, który się wycofuje, gdy tylko ktoś krzywo spojrzy. Publikowałem w największych wydawnictwach świata, do ludzi trafiło kilka milionów egzemplarzy moich książek. To ogromna liczba! Ksiądz biskup Albin Małysiak powiedział mi kiedyś: "Panie Adamie, to, co pan robi, to jest ewangelizacja". Nie zapomnę tych słów. Fotografia ocala od zapomnienia ludzi, architekturę, cuda natury. Nie zobaczymy już żywej twarzy Jana Pawła II, ale jest ona utrwalona na zdjęciach. Widzimy ją w tysiącach książek, które i za sto lat ktoś weźmie do ręki. Nie ma już wspaniałego, drewnianego kościółka na krakowskiej Woli Justowskiej. Spłonął w niewyjaśnionych okolicznościach kilka lat temu. Ale na zdjęciach jest, można go zobaczyć, obejrzeć, nawet na ich podstawie odtworzyć - jeśli ktoś by miał taką wolę. Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym podkreślić. Miałem to szczęście, że na swojej zawodowej ścieżce spotkałem pana Leszka Sosnowskiego, redaktora naczelnego wydawnictwa "Biały Kruk", w którym opublikowałem większość moich albumów. Połączyły nas podobne poglądy, wartości, spojrzenie na świat, Polskę, jej dobro i przyszłość. Dla twórcy to niezwykle ważne, by mieć oparcie i zrozumienie u wydawcy.
Przez 43 lata dokumentował Pan życie i dzieła Karola Wojtyły - biskupa i kardynała, potem ukochanego Ojca Świętego Jana Pawła II. Jak ta niezwykła historia się zaczęła?
- Nawet nie pamiętam. Okna mojego domu na krakowskich Dębnikach wychodziły na jego dom; nasi ojcowie, oficerowie Legionów, dobrze się znali. Jednak wówczas miałem zaledwie dwa lata, nie mogłem zatem wiedzieć, kim jest pan Karol Wojtyła. Widywałem go niemal codziennie, ale komu by wówczas przyszło do głowy, że po latach zostanie Biskupem Rzymu, najważniejszą osobą na całym świecie, jedną z najważniejszych w historii świata? A jak zostałem jego fotografem? Na zasadzie przylgnięcia. Nikt nigdy mi nie powiedział: "Panie Bujak, stał się pan oficjalnie osobistym fotografem księdza biskupa Wojtyły". Byłem przy nim 43 lata, towarzysząc mu we wszystkich najważniejszych wydarzeniach.
Jakie było to doświadczenie? Czy można je w ogóle opisać?
- Miałem wiele propozycji napisania książki, wspomnień, ale na razie jeszcze do tego nie dojrzałem. A może nie chcę dojrzeć. Lata spędzone razem z Papieżem były wyjątkowe i bardzo osobiste i tak naprawdę nie jestem przekonany, czy przelewanie ich na papier byłoby słuszne. Od Jana Pawła II biła cudowna jasność i dobro, ale najbardziej urzekało mnie w nim to, że nigdy się nie zmienił. Nawet w Watykanie pozostał tym samym Karolem Wojtyłą, tylko w innym stroju. Nieraz, na samym początku pontyfikatu, myliłem się i zwracałem do niego: "kardynale"; nigdy mnie nie poprawił. Pamiętam, że jak wróciłem z jego pogrzebu, dzieci powiedziały do mnie: "Tato, masz relikwię na stole". Ja, zdziwiony, podchodzę, otwieram drżącą ręką kopertę i patrzę - list podpisany "Jan Paweł II". Napisał mi, na pożegnanie, jak bardzo jest mi wdzięczny za towarzyszenie Mu modlitwą i cierpieniem w czasie choroby. Podziękował mi za dedykację w ilustrowanej książce "Znak, któremu sprzeciwiać się będą". On jest mi wdzięczny, mnie, zwykłemu, szaremu człowiekowi. Na taki gest, na takie słowa mógł sobie pozwolić tylko nasz Ojciec Święty.
Towarzyszył Pan Janowi Pawłowi II we wszystkich najważniejszych wydarzeniach jego pontyfikatu. Które najmocniej utkwiło Panu w pamięci?
- Ziemia Święta, Kazachstan, Grecja, Armenia, Meksyk, Gwatemala, Kanada - mógłbym tak wymieniać i wymieniać, bez końca, ale najpiękniejsze i tak były spotkania z młodzieżą. Bywałem dwa, trzy metry od Papieża, staruszka, który przy młodych czuł się, jakby ubywało mu lat. Tak jak oni od niego, on także czerpał od nich siłę. Pamiętam twarze setek tysięcy osób, które wpatrywały się w Jana Pawła II jak w najukochańszego dziadziusia. A jeśli chodzi o moje osobiste doświadczenia - marzyłem, by kiedyś być z Ojcem Świętym wewnątrz grobu Chrystusa, w tym najważniejszym miejscu na świecie. Miałem świadomość, że jest to marzenie nie tylko śmiałe, ale i praktycznie niemożliwe do spełnienia. Szczęśliwie pojechałem na wyjątkową pielgrzymkę do Ziemi Świętej, wtedy ta myśl wróciła. Jakże śmiała! Kiedy Papież kładł kartkę w szczelinie ściany płaczu w Jerozolimie, podszedł do mnie sekretarz Joaquína Navarro-Vallsa i powiedział zdecydowanym tonem, abym natychmiast oddał akredytację. Na chwilę znieruchomiałem, nie wiedząc, co się dzieje. Zacząłem się zastanawiać, co złego zrobiłem, jakie wykroczenie popełniłem, a on mnie popędzał - szybciej, szybciej. Nagle wpiął mi znaczek, który miały jedynie osoby z najbliższego otoczenia Jana Pawła II, i powiedział, że pójdę teraz z Papieżem do Grobu Chrystusa. Nogi mi się tak zatrzęsły, że o mało nie upadłem, musiał mnie szturchnąć, żebym do siebie doszedł. I w ten oto sposób moje marzenie za chwilę się spełniło.
Trudno było opanować wzruszenie, emocje przy fotografowaniu Papieża?
- O tak. Chciałem kiedyś zrobić zdjęcie Jana Pawła II błogosławiącego wiernych z okna papieskiego wychodzącego na plac św. Piotra. Pewnego dnia ks. Stanisław Dziwisz przekazał mi informację, że będzie to możliwe. Przyszedłem na miejsce i kiedy ks. Dziwisz prowadził mnie przez korytarz, powiedział, że w tej akurat chwili Ojciec Święty modli się w prywatnej kaplicy i jeśli chcę, mogę go sfotografować. Nie mogłem, nie byłem w stanie, wzruszenie, emocje odebrały mi siły. "Coś we mnie drży" - powiedziałem do ks. Dziwisza. "Proszę odpocząć, Emery Kabongo pana poprosi, gdy Papież będzie szedł do okna" - odparł. Za jakiś czas sekretarz przyszedł, a Jan Paweł II stał już w oknie. Zależało mi bardzo, by uchwycić go na tle tłumów, ale ich nie widziałem. Ksiądz Dziwisz przyniósł szybko fotel i powiedział: "Niech pan wskoczy". I w ten sposób zrobiłem jedno ze swych najsłynniejszych i najpiękniejszych zdjęć - Papieża błogosławiącego wiernych, odbijającego się w dwóch oknach. Zawsze byłem też ciekawy, czy Jan Paweł II odbiera okrzyki z placu Świętego Piotra. Okazało się, że panuje tam tak doskonała akustyka, że słychać nawet pojedyncze głosy.
Jak Pan dbał o to, by fotografując Ojca Świętego, nie przekroczyć granicy prywatności, intymności, nie być zbyt nachalnym, natrętnym?
- No tak, każdy z nas ma w sobie jakąś żyłkę polującego, chciałby uchwycić jakiś niezwykły, wyjątkowy moment. Kiedyś przyszedłem na umówione spotkanie nieco wcześniej, ks. Dziwisz zaprowadził mnie do prywatnej kaplicy Ojca Świętego, bym się tam pomodlił. Wchodzę, patrzę, Papież już tam jest. Pomyślałem sobie: "Panie Boże, to skupienie, ten gest, ta cisza, Jan Paweł II nie tylko modli się do Ciebie, on z Tobą rozmawia". Od razu pojawiła się też myśl, jak niezwykłe zdjęcie mógłbym w tym momencie zrobić. Wiedziałem jednak, że to nie przystoi. Nie mógłbym zakłócić tej ciszy trzeszczeniem otwieranego zamka, migawki. Nagle Ojciec Święty odwrócił się, zobaczył mnie, skłonił się i uśmiechnął. Marzyłem też, aby uwiecznić Papieża na dachu Pałacu Apostolskiego. Powiedziałem kiedyś ks. Dziwiszowi, że mam taki jeden śmiały pomysł i zanim cokolwiek zdążyłem dodać, on mnie uprzedził: "Wiem, wiem, domyślam się, o co chodzi, proszę przyjść jutro o godz. 9.00. Tak też oczywiście zrobiłem, a działo się to w Wielką Sobotę. Papieski sekretarz zaprowadził mnie do windy, pojechaliśmy do góry i kiedy drzwi się otwarły, błysnęło nieprawdopodobne światło. "Gdzie ja jestem?" - zapytałem ks. Dziwisza. "Tam, gdzie pan chciał, na dachu Pałacu Apostolskiego" - odpowiedział. Zobaczyłem tam Ojca Świętego ubranego na czarno, pierwszy raz od czasu, gdy został Biskupem Rzymu. Byłem z nim półtorej godziny, sam na sam, sfotografowałem Drogę Krzyżową, którą wybudował Paweł VI. Przyznam panu szczerze, że miałem wiele propozycji ze strony różnych "gadzinówek", by za wielkie pieniądze zrobić i dostarczyć im zdjęcia Papieża upadającego, straszliwie zmęczonego, schorowanego. Nawet nie podejmowałem dyskusji, nie mógłbym zniżyć się do tego poziomu.
Jan Paweł II oceniał Pana fotografie?
- Oczywiście, zawsze pisał, co myśli o mojej książce, zdjęciach. Kiedyś, jeszcze w 1979 roku, zrobiłem w Castel Gandolfo portret promieniującego radością Papieża. Ciasny, półprofilem. Po latach, gdy zobaczył to zdjęcie na okładce renesansowego psałterza ze swoją młodzieńczą poezją, powiedział ze śmiechem: "Co to się z człowieka zrobiło". Zawsze chciałem zadać Ojcu Świętemu jedno pytanie: "Czy ja w ogóle będę zbawiony, skoro pracuję, i to bardzo dużo, we wszystkie najważniejsze święta?". Ale nie miałem odwagi, wstydziłem się, nie zadałem...
Ile zdjęć Ojca Świętego Pan wykonał?
- Nie mam pojęcia. Może kilkaset tysięcy.
Które z nich miało, ma dla Pana największe znaczenie?
- Kiedy zmarł Papież, zobaczyłem w telewizji swoje zdjęcie - czarno-biały portret Ojca Świętego z płonącym kagankiem obok, z napisem: "Jan Paweł II zmarł". Coś się wtedy ze mną stało... To chyba najważniejsze zdjęcie.
Nie tylko życie i dzieła Jana Pawła II, ale również polskie kościoły, Kraków, Wieliczka, Kalwaria Zebrzydowska, Lourdes, Santiago de Compostela, Wilno, Ziemia Święta, Ruś - tematyka Pana twórczości jest rozległa, szeroka, ale zarazem bardzo spójna i obracająca się wokół tych samych, stałych wartości, wokół Chrystusa, piękna i dobra. Co najbardziej lubi Pan fotografować?
- Myślę, że to wszystko, co propaguje naszą wspaniałą, polską kulturę. To, czym możemy pochwalić się w świecie, z czego możemy być dumni. Wbrew pojawiającym się tu i ówdzie głosom nie jesteśmy zaściankiem, tylko dużym europejskim krajem, z cudowną historią, tradycją. Często niestety o tym zapominamy, pogrążając się w kompleksach, poczuciu niższości - bezzasadnym, niepojętym. Dlatego staram się fotografować Polskę, jej piękno, wielkość, zabytki, pejzaże, kościoły rozsiane po każdym zakątku. Promowanie Ojczyzny w świecie jest dla mnie drugim z najważniejszych tematów po Janie Pawle II.
Które miejsce jest Panu najbliższe?
- O Kalwarii Zebrzydowskiej już mówiłem. Jestem krakusem, więc nie mogę odpowiedzieć inaczej: Kraków. To miasto jest najpiękniejsze, najbliższe, wyjątkowe. Ale jak dla każdego prawdziwego Polaka wyjątkowe znaczenie ma też dla mnie Częstochowa, Jasna Góra, gdzie przeżyłem wiele niezwykłych, mistycznych wręcz historii. W czasie pracy nad albumem o tym świętym miejscu ojcowie dali mi możliwość uczestniczenia w niezwykłym wydarzeniu, którym w Wielkim Poście jest ubieranie Matki Przenajświętszej w nową sukienkę. To jest tabu, coś, czego nie można fotografować. Tymczasem ojcowie zgodzili się, pozwolili mi wykonać mnóstwo zdjęć, które są jedynym w swoim rodzaju dokumentem, świadectwem: od wniesienia Cudownego Obrazu Matki Bożej, poprzez ubieranie, aż do ponownego umieszczenia Obrazu w ołtarzu. Kocham też Warszawę, której charakter poznałem dogłębnie dopiero podczas przygotowywania albumu "Opuszczeni Bohaterowie Powstania Warszawskiego". Uświadomiłem sobie wówczas, jakie to wspaniałe miasto, ukształtowane przez cierpienie, ból i okrucieństwo. Uwielbiam Wieliczkę z jej wyjątkowością i niepowtarzalnością. Nigdzie indziej nie ma przecież podobnego miejsca, cudowna kaplica św. Kingi zachwyca każdego. Aż trudno czasem pojąć, że autorami tych niezwykłości są zwykli - jak to brzmi! - szarzy górnicy, nie zaś mistrzowie o wielkich nazwiskach.
Przygotowując albumy o Ojcach Kamedułach z podkrakowskich Bielan oraz Bieniszewa, mieszkał Pan razem z nimi, uczestnicząc w ich codziennym, zwykłym życiu. Jak Pan dzisiaj wspomina ten wyjątkowy okres?
- Wstawałem o godz. 3.40, modliłem się, jeśli były wspólne posiłki, jadłem razem z nimi, jeśli nie, to dostawałem jedzenie w menażkach. Cały mój pobyt poświęciłem ich życiu, byłem traktowany jak brat.
Trudno było zdobyć ich zaufanie - tak wielkie, że pozwolili Panu wejść w ich życie na co dzień odgrodzone od świata?
- Jestem też członkiem Arcybractwa Dobrej Śmierci; myślę, że to troszeczkę pomogło. Przede wszystkim starałem się jednak żyć i postępować tak, aby ani na chwilę tego zaufania nie nadużyć. Fotografowałem zakonników dyskretnie, niemal z ukrycia, podczas modlitwy, pracy. Ale nie tylko kameduli pozwolili mi wejść w swój świat; także siostry kontemplacyjne, klaryski, norbertanki, benedyktynki, karmelitanki. Aż sam się temu czasem dziwiłem, przecież powinny mieć obawy - oto przychodzi facet, robi zdjęcia, pokazując życie za klauzurą, samotną siostrę w tak intymnej, osobistej sytuacji, jak modlitwa w celi. Nigdy, przenigdy nie przyszło mi jednak do głowy, by jakąkolwiek fotografię wykorzystać w niegodny sposób, za wielkie pieniądze. Staram się prowadzić uczciwe życie, tak aby zawsze móc ze spokojem spojrzeć na swoje odbicie w lustrze. Przed laty, gdy za komuny wyjeżdżałem za granicę, do Watykanu, czy też w inne miejsca, by towarzyszyć Ojcu Świętemu, interesowała się mną bezpieka. Co ciekawe, konkrety, czyli nazwiska, poznałem dopiero podczas lektury książki "Donos na Wojtyłę". Pamiętam jednak dobrze jedną sytuację. Pewien "smutny pan", gdy przyszedłem odebrać paszport przed podróżą do Rzymu, zaczął mnie namawiać na współpracę. Nim zdołał cokolwiek zaproponować, od razu odpowiedziałem mu, że nigdy w życiu na to nie pójdę, że ma teraz dwa wyjścia: albo wpakować mnie do kazamatów, albo wypuścić na zewnątrz. On, wściekły, szarpnął szufladę, wyciągnął paszport, uderzył mnie nim w twarz i powiedział: "To jedź". Nigdy nie ukrywałem, że SB ze mną rozmawiała. Rozmawiała. Często słyszałem, że nie mam pracowni, samochodu, a władza ludowa kocha artystów, tylko trzeba być dla niej miłym. Nigdy, w żadnej sytuacji, pod żadnymi groźbami czy propozycjami nie wiadomo czego, nie splamiłem się zgodą na współpracę. "Nie" było dla mnie czymś naturalnym, jedynym wyjściem godnym człowieka.
Znam dobrze krakowski kościół Mariacki i jego tajemnice, ale gdy oglądałem Pana album, przekonałem się, że moja wiedza jest tak naprawdę niewielka. Jakiż on kryje ogrom niedostrzeganych na co dzień cudowności, i to niemal w każdym zakątku!
- Gdyby znajdował się w Nowym Jorku, umieszczono by go pewnie pod szklanym kloszem, by uchronić przed najdrobniejszym zagrożeniem. Tak, jest wyjątkowy, inny, niepodobny do żadnej innej świątyni, niepowtarzalny, cudowny. Mieszają się w nim surowość gotycka z aniołami Jana Matejki, style na pozór sprzeczne, a jednak stanowiące wspaniałą jedność. Fotografowałem go przez wiele lat, miałem szczęście, że właśnie prowadzono w nim remont. Dzięki temu mogłem korzystać z rusztowań, chodzić między figurami, kontemplować, oglądać wszystkie niesamowite dzieła sztuki.
Co Pana najbardziej zaskoczyło, urzekło?
- Czy ktoś pomyślałby, że w jednej z kaplic obok Pana Jezusa Ukrzyżowanego Wita Stwosza znajduje się obraz przedstawiający wiejskie pole z lecącym bocianem? Pewnie nikt, a jednak on tam jest. Kościół Mariacki zauroczył mnie cały i tak jest, ilekroć w nim przebywam. To oczywiście miejsce święte, miejsce modlitwy, ale też muzeum sztuki, w którym co krok napotykamy arcydzieła wielkich mistrzów. Pamiętam jednak, jak jeszcze w latach 60. profesor Wiktor Zin robił dokumentację grobowców, które znajdują się w tej świątyni - i miałem okazję mu towarzyszyć. Mało kto wie, że pod posadzką kościoła kryje się ogromny cmentarz, na którym pochowano tysiące osób. 69 krypt! Pod ołtarzem Wita Stwosza leży kilka warstw trumien, w których spoczywają księża. Ci na samym wierzchu mają krzyże w rękach i wszyscy spoczywają z otwartymi ustami, jakby śpiewali. Niesamowity widok - piękny, a zarazem przerażający.
Jest Pan dumny z syna, który poszedł w Pana ślady i też zajął się fotografią?
- Tak, jestem szczęśliwy, że mam dzieci takie, jakie mam. Córka skończyła Akademię Sztuk Pięknych, syn podchwycił moją pasję i też robi dobre zdjęcia. Mogę dziękować Bogu, że mam wspaniałe pociechy, które żyją według tych wartości, które i dla mnie są najważniejsze.
Wspólnie z synem Marcinem wydał Pan już kilka albumów.
- Tak, i jestem surowym recenzentem jego twórczości. Gdy coś mi się nie podoba, uważam, że jest złe, mówię mu wprost, nie ukrywam prawdy. Obu nam zależy, aby nie był "Adamem Bujakiem bis", tylko Marcinem Bujakiem. Powtarzam mu nieustannie - zapomnij o moim kadrowaniu, patrzeniu, masz pokazywać tylko i wyłącznie swoje kompozycje fotograficzne. To nie jest łatwe, mam tego świadomość, ale tylko w ten sposób może stać się wartościowym, oryginalnym twórcą. Robienie zdjęć nie polega na beznamiętnym pstrykaniu, powielaniu kalek - jest procesem, ciągłym myśleniem, spoglądaniem wokół siebie. Ileż wspaniałych fotografii wykonałem przypadkiem, w ułamku sekundy.
Jakie zatem ma Pan pomysły na najbliższą przyszłość? Co lub kto będzie tematem kolejnego albumu?
- Pomysłów mam mnóstwo, na nadmiar czasu nie mogę narzekać. Szczegółów nie zdradzę, niech to będzie niespodzianką.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-11-21

Autor: wa