Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pomoc okazała się nieskuteczna

Treść

Wzywając pogotowie, Barbara Styrska miała nadzieję, że lekarze także tym razem uratują jej męża. Ten jednak udusił się na rękach lekarki, która próbowała go reanimować. Kiedy przyjechała karetka, Marian Styrski, mieszkaniec Połańca (woj. świętokrzyskie), miał już bardzo poważne problemy z oddychaniem. Z trudem łapał powietrze. - Lekarka zaczęła go badać. Krzyczeliśmy z synem, żeby go ratowała, ale powiedziała, że musi go osłuchać. Jego próby łapania powietrza stawały się coraz rzadsze - opowiada Barbara Styrska. - Kiedy skończyła osłuchiwać, chciała zrobić zastrzyk, ale mąż już przestał oddychać. Razem z sanitariuszem zaczęli męża reanimować, a syna wysłała do karetki po Ambu (zestaw do sztucznego oddychania - red.). Po chwili kierowca przyniósł dużą pomarańczową walizkę z napisem "DEFI". Lekarka krzyknęła: "Nie to! Małe srebrne pudełko!". Jeszcze dwukrotnie kierowca wracał bez potrzebnego zestawu, ponieważ ani sanitariusz, ani lekarka nie mogli sobie przypomnieć, gdzie znajduje się pudełko. W końcu lekarka przypomniała sobie, że potrzebny aparat znajduje się w schowku pod sufitem. Kiedy wreszcie kierowca przyniósł Ambu, rozpoczęły się próby otwarcia pudełka. - Szamotali się z nim chwilę, wreszcie wieczko odskoczyło. Wtedy zaczęli się głośno zastanawiać, jak urządzenie się podłącza. Mąż już od dłuższego czasu leżał na podłodze i nie dawał znaku życia - płacze Barbara Styrska. - Lekarka potwierdziła zgon. Marian Styrski był aktorem. Współpracował z krakowskim Teatrem Słowa i Tańca Jadwigi Klimkowicz. Przed trzynastoma laty rodzina wyjechała z Krakowa ze względu na stan zdrowia mężczyzny. - Mąż chorował na astmę i lekarze zalecili nam, żebyśmy wyjechali gdzieś, gdzie jest zdrowszy klimat, więc przenieśliśmy się do Staszowa, a potem do Połańca - opowiada wdowa. Od tamtego czasu chory przebywał pod stałą opieką lekarzy w Krakowie i Połańcu, ale coraz bardziej podupadał na zdrowiu. - 3 października w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie doszło do zatrzymania akcji serca, ale odratowano go - opowiada Barbara Styrska. - Po tym zdarzeniu wiedziałam, że muszę się przygotować na najgorsze, jednak nie spodziewałam się, że mąż umrze przez niekompetencję lekarzy. Nie w taki sposób. 18 listopada przed południem stan zdrowia chorego pogorszył się i Barbara Styrska wezwała pogotowie. Lekarka osłuchała pacjenta, zmierzyła ciśnienie i odjechała. - Dlaczego wtedy nie zabrano go do szpitala? - zadaje sobie dziś pytanie pani Barbara. Nocą problemy z oddychaniem nasiliły się. O 1.40 rodzina ponownie wezwała pogotowie. - Stację połanieckiego pogotowia widzę z okien mieszkania, jednak pokonanie 30 metrów zajęło karetce ponad 10 minut! - denerwuje się kobieta. - A potem ta cała akcja ratunkowa... Nie raz wzywałam do męża pogotowie. Zwykle podawali mu zastrzyk z aminofiliną i wszystko wracało do normy. Dlaczego ta lekarka od razu nie zrobiła zastrzyku? Przecież było widać, że on się dusi! Dlaczego załoga nie wie, gdzie znajduje się sprzęt w karetce? I dlaczego nie umie go użyć? Te pytania zadaliśmy dyrektorowi szpitala w Staszowie, któremu podlega stacja pogotowia w Połańcu. - Każdą czynność zaczyna się od badania, więc myślę, że lekarka zachowała się prawidłowo - mówi dyrektor Marek Tombarkiewicz. - Zresztą, pani doktor, która wówczas udzielała pomocy, jest doświadczonym lekarzem z kilkunastoletnim stażem pracy i trudno mi uwierzyć w to, że nie potrafiła otworzyć pudełka z Ambu. Dotarliśmy też do lekarki, która odebrała wezwanie do Mariana Styrskiego. - Nie mam sobie nic do zarzucenia - mówi doktor Barbara A. i ucina rozmowę. O całej sprawie została powiadomiona prokuratura w Staszowie oraz rzecznik odpowiedzialności zawodowej w Świętokrzyskiej Izbie Lekarskiej. - Nie szukam zemsty, ale nie chcę, żeby kogoś innego spotkały tak straszne przeżycia z powodu niekompetencji ekipy pogotowia - mówi Barbara Styrska. - Ja już nie wrócę do Połańca. Nic mnie już tam nie trzyma. Wracam do Krakowa. Tutaj pochowałam męża. MAGDALENA OBERC "Dziennik Polski" 2007-12-14

Autor: wa