Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pierwszy cel na lato: rekord kraju

Treść

Rozmowa z Marcinem Starzakiem, reprezentantem Polski w skoku w dal
Brązowy medal mistrzostw Europy był świetnym zwieńczeniem halowego sezonu i chyba dobrym prognostykiem przed rywalizacją na stadionie otwartym?
- Na pewno był jednym z celów, jakie przed sobą stawiałem. Turyńskie mistrzostwa były trzecimi w mojej karierze, pierwsze zakończyłem na eliminacjach, w poprzednich zająłem szóste miejsce, teraz uznałem, iż najwyższy czas pomyśleć o medalu. Cieszę się, że go zdobyłem, a do tego poprawiłem rekord Polski.
Radość mogła być nawet podwójna: medal, rekord, a do tego regularność. Jako jedyny w stawce w każdej próbie przekraczał Pan granicę ośmiu metrów.
- Zwykle jak jestem w dobrej formie, to skaczę równo, na określonym poziomie. To ważne, bo wzmacnia pewność siebie, przekonanie, że może być jeszcze lepiej, dalej. W Turynie pobiłem rekord kraju, ale też wiem, że mam rezerwy. To nie jest wynik nie do poprawienia.
Rekord pod dachem już Pan ma, ten ze stadionu otwartego wciąż czeka na poprawienie.
- Zgadza się i chciałbym latem go pobić. Już wcześniej liczyłem na to, że uda mi się skoczyć dalej, w poprzednim sezonie czegoś mi zabrakło, teraz mam nadzieję, że już nic nie stanie na drodze. Jestem pozytywnie, optymistycznie nastawiony, oby tylko przygotowania przebiegły bez zakłóceń, dopisało zdrowie i szczęście. Nie ma co kryć, w hali nie trzeba myśleć o warunkach atmosferycznych, pogodzie, wietrze. Latem każdy z tych czynników odgrywa niebagatelną rolę.
Skok w dal jest jedną z najciekawszych i najbardziej spektakularnych dyscyplin lekkoatletycznych, nic dziwnego, iż ustanawiane rekordy przyjmowane są ze szczególnym zainteresowaniem, wręcz entuzjazmem. Kiedy i czy w ogóle "pęknie" granica dziewięciu metrów?
- Faktycznie, w naszej konkurencji rekordy ustanawiane są stosunkowo rzadko i zwykle na długie, długie lata. Niewiarygodny wynik Boba Beamona (9,90 m) przetrwał bowiem od 1968 do 1991 roku, gdy o pięć centymetrów pobił go Mike Powell. I co? I do dziś nikt nie skoczył dalej i nie wydaje mi się, by w najbliższym czasie ktoś zdołał. Chyba jedynym, który mógłby, jest Panamczyk Irving Saladino, ale nie postawiłbym na to wszystkich pieniędzy (śmiech). Z drugiej strony na mistrzostwach w Turynie Niemiec Sebastian Bayer osiągnął niesamowite 8,71 m, pokazując, że w sporcie niczego nie można być pewnym, a raczej wszystko jest możliwe.
Od jak dawna trenuje Pan skok w dal?
- Zaczynałem na zawodach szkolnych, potem startowałem w czwartkach lekkoatletycznych. Skok zawsze mi się podobał, ale też sporo biegałem, głównie na 60 m, potem 100, uprawiałem trójskok. Z biegiem czasu, gdy okazywało się, że mam predyspozycje do skakania i w tej właśnie konkurencji osiągam sukcesy, skoncentrowałem się wyłącznie na skoku. Karierę, tak na poważnie, zacząłem dziesięć lat temu, gdy trafiłem pod opiekę trenera Piotra Bory. A czemu skok? Miłość od pierwszego wejrzenia to za dużo powiedziane, ale szalenie mi się spodobał. Proszę zauważyć, że na pozór powinni odnosić w nim sukcesy zawodnicy bardzo silni, spełniający określone warunki. I tak jest, ale tylko w części. Ogromną, decydującą rolę odgrywa bowiem technika, mnóstwo niuansów, od których zależy wynik. Trzeba być szalenie sprawnym ruchowo, skoordynowanym, bardzo szybkim, skocznym i precyzyjnym, trzeba umieć skoncentrować się w najważniejszych momentach, by nie palić swoich prób i nie tracić szans na sukces. A do tego skok jest nieprzewidywalny, zwykle aż do samego końca nic nie jest pewne, rozstrzygnięte.
Co Pan musi poprawić, by latem dołożyć kilka, a najlepiej kilkanaście-kilkadziesiąt centymetrów?
- Jestem typem zawodnika, który rozwija się stosunkowo powoli i do sukcesów dochodzi małymi kroczkami - ale systematycznie. Odpowiada mi ta sytuacja, niczego nie chcę przyspieszać, mam w sobie sporo cierpliwości. Jeśli ominą mnie kontuzje, nic nieplanowanego nie stanie na drodze, pełnię swych możliwości powinienem osiągnąć za rok, dwa, może nawet trzy lata. A co mogę poprawić? Jestem dość szybki, skoczny, wypracowałem niezłą technikę, ale też z wiekiem nabrałem mądrości i doświadczenia, które mi podpowiadają, iż technicznie człowiek rozwija się przez całą karierę. Nigdy nie można powiedzieć, że osiągnęło się perfekcję, bo wejście na kolejny szczebel wtajemniczenia pomaga dostrzec inne wady i niedociągnięcia. To specyfika konkurencji technicznych, w których trzeba nad sobą pracować nieustannie i się doskonalić. Wiem, że muszę też sporo czasu poświęcić sile i wytrzymałości, tym czynnikom, które odgrywają kluczową rolę na imprezach mistrzowskiej rangi, gdy przechodzimy bardzo ciężkie eliminacje i finały.
Ma Pan swojego sportowego idola?
- Mam, i to od dawna. To Iván Pedroso, fantastyczny kubański lekkoatleta, dziewięciokrotny mistrz świata w hali i na stadionie otwartym. Prawdziwa legenda skoku w dal. Miałem okazję, u schyłku jego kariery, trzy razy z nim rywalizować, raz nawet go pokonałem. Lista jego sukcesów jest niesamowita, raz nawet skoczył centymetr dalej od Powella, ale ten wynik nie został uznany z powodu zbyt silnego wiatru. Cenię go jednak nie tylko za zwycięstwa, medale. Był prawdziwym mistrzem rozbiegu, jego precyzja wejścia na belkę była niedościgniona, miał doskonałą technikę lotu, słowem - obserwując go, można się uczyć i uczyć. Do tego był zawodnikiem niesamowicie wytrzymałym psychicznie, świetnie spisywał się na wielkich imprezach, wiele z nich wygrał dzięki ostatniej próbie.
Medal z Turynu zaostrzył Pana apetyty na podium letnich mistrzostw świata w Berlinie?
- Na razie nie myślę jeszcze o tym starcie. Dopiero rozpocząłem przygotowania do sezonu letniego, przede mną mnóstwo pracy. Każda impreza, każdy konkurs jest inny, na podstawie jednego nie można wyciągać daleko idących wniosków. Nie sposób też przewidzieć, jaki wynik może pozwolić myśleć o podium. Oczywiście ucieszył mnie medal mistrzostw Europy, dodał pewności siebie, ale jak będzie w Berlinie, nie wiem. Pierwsze starty mam dopiero na przełomie maja i czerwca, możemy umówić się na miesiąc przed mistrzostwami - wtedy powiem coś więcej.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Marcin Starzak był jednym z polskich bohaterów niedawnych halowych mistrzostw Europy w Turynie, z których wrócił z brązowym medalem. 23-letni zawodnik AZS AWF Kraków podium okrasił rekordem Polski (pod dachem) - 8,18 m. Na stadionie otwartym najlepszy wynik uzyskał w lipcu 2007 r., gdy skoczył 8,21 m. To rezultat o siedem centymetrów gorszy od rekordu kraju, należącego do Grzegorza Marciniszyna. Poprawa tego wyniku jest pierwszym celem Starzaka na najbliższy sezon letni. Kolejny to walka o medal mistrzostw świata w Berlinie.
Pisk
"Nasz Dziennik" 2009-03-18

Autor: wa