Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Pasja, ciekawość i marzenie o rekordzie

Treść

Rozmowa z Sebastianem Kawą, szybowniczym mistrzem świata, jednym z najbardziej utytułowanych polskich pilotów
Lubi Pan przydomek "król przestworzy"?
- Jest w nim sporo przesady. Mamy w Polsce wielu wspaniałych pilotów, którzy sięgają po medale najpoważniejszych imprez. Ja jestem jednym z nich.
Przemawia przez Pana skromność. Medale mistrzostw świata i Europy, złote medale, zdobywane regularnie od 2003 roku, o czymś świadczą.
- Fakt, uzbierało się ich trochę, już dziesięć. Nie będę kłamał, mówiąc, że nie robią na mnie wrażenia. Robią, ale jeszcze bardziej od tytułu cieszą mnie zrealizowane pewne pomysły, plany i zadania. Wyjątkową radość sprawiło mi ostatnie mistrzostwo świata wywalczone w lipcu w Prievidzy. Wygrałem tam indywidualnie, a do tego Polska triumfowała w zmaganiach drużynowych. Na taki sukces czekaliśmy długie lata.
I to był medal najcenniejszych z dotychczasowych?
- Najwięcej satysfakcji sprawiło mi zwycięstwo w mistrzostwach w Chile. Lataliśmy tam w niezwykle wysokich górach, olbrzymich, długich pasmach, wzdłuż zboczy, niekiedy zaledwie 10-15 metrów od skał. To było prawdziwe wyzwanie, większość pilotów nigdy tam wcześniej nie rywalizowała, musieliśmy się uczyć tras na bieżąco. To na pewno były najciekawsze zawody, w jakich do tej pory startowałem. Ale jeśli chodzi o skalę trudności, to nic nie przebije zmagań w Prievidzy.
Mimo że Słowację tak dobrze Pan zna?
- Owszem, znam Słowację, znam tamtejsze górskie ścieżki, wiem, jak latać, a jednak było szalenie ciężko, głównie przez pogodę. Obok mnie w klasie standard startował tylko jeden Polak, Piotr Jarysz, do tego na gorszym szybowcu. W związku z tym nie za bardzo potrafił za mną nadążyć, nie byliśmy w stanie regularnie ze sobą współpracować tak jak to czynili choćby piloci niemieccy. Było ich pięciu, doskonale zorganizowanych, na bieżąco przekazywali sobie informacje na temat warunków panujących na trasie itp. To znacznie ułatwiało im życie...
...ale Pana nie pokonali. Za co kocha Pan szybowce, bo to przecież nie tyle praca, co wielka pasja?
- W tej chwili za możliwość współzawodnictwa. Jak się coś potrafi dobrze robić, to wygrywanie z konkurentami prezentującymi wysoki poziom sprawia mnóstwo radości. Ale rozumiem, że chodzi panu o coś innego, o samą specyfikę szybownictwa. Otóż w tym sporcie, zajęciu piękne jest to, że często latamy nad terenami mało znanymi, dziewiczymi, niedostępnymi dla ludzi. Takie widoki dostarczają niezapomnianych wrażeń. Można fruwać bardzo nisko nad górami, a czasami na tej samej trasie lecieć ponad chmurami. Tak właśnie było we wspomnianych mistrzostwach w Chile, zawodnicy na podobnym odcinku osiągali tak różne wysokości, że się w ogóle nie widzieli. Krótko mówiąc, pokonywanie jakiś odległości tylko dzięki siłom natury jest czymś niepowtarzalnym. Wspaniałym.
Do szybownictwa pcha mnie także, a może przede wszystkim, ciekawość. Niekiedy przelatuję obok alpinistów mozolnie wspinających się na jakiś szczyt, pozdrawiamy się nawzajem.
Ile godzin spędził Pan w powietrzu?
- W szybowcach dobiegam do czterech tysięcy. Kolejne czterysta spędziłem w samolocie.
Jest Pan także pilotem samolotów pasażerskich, można na jakiś płaszczyznach porównać ich prowadzenie z lataniem szybowcem?
- To nie do końca prawda, zrobiłem uprawnienia lotnicze, mam liniową licencję, ale w dobie kryzysu wielu pilotów z dużo większym doświadczeniem potraciło pracę, zatem nie mam na razie szans, by gdziekolwiek się załapać. Czy można porównać? Nie. To zupełnie coś innego, tylko widoki są podobne. W wysokich górach, przy korzystnych warunkach atmosferycznych, można szybowcem polecieć na wysokości osiąganej przez samoloty pasażerskie. W tych ostatnich ogromną część pracy wykonuje komputer, można trasę zaprogramować etc. W szybowcu pilot o wszystkim decyduje, tylko od niego zależy, gdzie poleci, z jaką prędkością. Ta swoboda jest wspaniała.
I przesądza o wyższości tego "środka transportu"?
- Może będzie w tym trochę przesady, ale latanie szybowcem i wielkim samolotem można porównać do jeżdżenia własnym samochodem i autobusem liniowym.
Która z godzin spędzonych w powietrzu była dla Pana najbardziej wyjątkowa?
- Było wiele takich chwil, a najwięcej frajdy sprawia podjęcie jakiejś decyzji, skutecznej decyzji, która pozwoli się wybić ponad innych zawodników. Najpiękniejsze wrażenia wyniosłem z wysokich gór, moim marzeniem, niespełnionym od bodaj piętnastu lat, jest wybrać się do argentyńskiej Patagonii i spróbować pobić swój osobisty rekord w długości przelotu. Tam są najlepsze ku temu warunki, zafalowania powietrza, które teoretycznie umożliwiają nawet pokonanie 3000 km za jednym razem! Tyle, dokładnie 3008, osiągnął tam Niemiec Klaus Ohlmann. Ja oczywiście o takiej odległości nawet nie marzę, byłbym szczęśliwy, gdybym poleciał 2000 kilometrów. To jednak zadanie niezwykle trudne, oprócz odpowiednich warunków, doskonałego zaplanowania trasy i przygotowania trzeba zgromadzić odpowiedni budżet, którego niestety nie mam.
Zamieniłby Pan jeden ze swoich złotych medali na podobny rekord?
- Myślę, że tak. Medali trochę mam, a tabela rekordów zapełnia się bardzo powoli.
Przed II wojną światową wpisał się w nią Tadeusz Góra, początkując wspaniałe tradycje polskiego szybownictwa.
- Zgadza się, to był niezwykły człowiek i niezwykły szybownik. W 1938 roku wykonał prawie 578-kilometrowy przelot z Bezmiechowej (Bieszczady) do Małych Solecznik pod Wilnem, co było wyczynem wręcz niewiarygodnym, przekraczającym granice ludzkich możliwości. Wtedy latano najwyżej 100 km, Góra zasiadał za sterami słabego szybowca, a jednak dokonał czegoś fantastycznego. Międzynarodowa Federacja Lotnicza wyróżniła go za to medalem Lilienthala, najwyższym międzynarodowym odznaczeniem szybowniczym.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że dzisiejsze sukcesy Pana i innych naszych szybowników są trochę ponad stan. Brakuje pieniędzy, sprzętu, na szczęście talent i predyspozycje do latania wciąż są na najwyższym poziomie.
- Na zawodach mamy problemy niemal ze wszystkim, począwszy od anteny, radia, aż po zakwaterowanie. Na ostatnich mistrzostwach świata Niemcy wystawili pięć równorzędnych szybowców, każdy z ich pilotów spędza rocznie w powietrzu około 600 godzin w ramach wyjazdów organizowanych przez Bundeswehrę. Nasi juniorzy w podobnym okresie wylatują około 50-80 godzin. Już na starcie znajdują się zatem na niemal dyskwalifikującej pozycji. Ale to prawda, my mamy wspaniałe tradycje lotnicze, jesteśmy liczącym się krajem w tej dyscyplinie i jeszcze dziś potrafimy zdominować największe zawody. Jak będzie jutro, nie wiem, faktem jest, że liczba osób uprawiających szybownictwo spada.
To sport dla pasjonatów czy można z niego wyżyć, utrzymać się?
- Dla pasjonatów. Mimo tytułów zawsze do startów dokładałem. Oczywiście bez sponsorów byłoby to zadanie karkołomne, przekraczające możliwości, jednak zawsze sięgam też do swojego portfela. Muszę tu podziękować rodzinie za wyrozumiałość i pomoc, bez której nie byłbym w stanie niczego osiągnąć. Najbliżsi rezygnują z wypoczynku, by towarzyszyć mi na zawodach, ojciec relacjonuje ich przebieg na stronach internetowych.
A szybownictwo jest kapitalnym zajęciem i nie tak znowu ciężkim. Gdy ktoś poważnie podejdzie do lekcji, będzie w stanie pojąć tajniki sterowania, nawet dość precyzyjnego. Skala trudności wzrasta, gdy chce się latać na poważnie, walczyć o medale mistrzowskich imprez. Wtedy trzeba nauczyć się tak kierować szybowcem, by nie tracić wysokości w zależności od zmieniających się warunków atmosferycznych. Trzeba doskonale orientować się w meteorologii, poznawać zjawiska, wiedzieć, jak pogoda może się zmieniać. Trzeba mieć wyczucie dystansu i podzielną uwagę. Opowiadałem panu o niezapomnianych widokach, podczas zawodów nie ma czasu na ich podziwianie. Wtedy liczy się wynik, dążenie do maksymalizowania go. Cały czas wczuwamy się w szybowiec, w ruchy powietrza, starając się obrać jak najlepszą ścieżkę lotu.
Gdzie Pan znajduje motywację do kolejnych startów? W medalach, zwycięstwach?
- Dobre pytanie. Nie wyobrażam sobie życia bez latania. Mam swój zawód, jestem lekarzem, to moja stabilizacja, a szybownictwo jest pasją, z której pewnie nigdy się nie wyleczę. Latać można bardzo długo, nie ma jakichś ram wiekowych. Predyspozycje fizyczne, choć oczywiście istotne, nie liczą się tak bardzo jak umiejętność logicznego myślenia, rozgrywania konkurencji w głowie, odporność psychiczna i doświadczenie.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-08-17

Autor: jc