Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Opowieść samemu sobie

Treść

To musiała być kurza ślepota. Monotonna zima 1999 - chyba tak. Może luty? Albo wczesny marzec? A może jesień 1999? W każdym razie - zmrok zapadał wcześnie, idiotycznie wcześnie, w środku dnia. O 19.00 - egipskie ciemności. Jerzy Grzegorzewski przywozi z Warszawy wyreżyserowanych przez siebie "Sędziów" Stanisława Wyspiańskiego. Z jakiej okazji ta wizyta? Nie pomnę. Pokazuje ich w sali Sokoła przy ul. Piłsudskiego, wtedy chyba jeszcze Manifestu Lipcowego. Tak. Zimno jak w wymarłej psiarni. Zydle dla widzów - zgroza. I to prosektoryjne światło z gołych żarówek pod zżeranym przez grzyba sufitem. Dalej chwila mroku - i początek teatralnej opowieści Grzegorzewskiego. Całość - godzina i może trzy minuty. Ale zanim finał - znów to światło, prawie prosektoryjne. W nim - snujące się zdania Wyspiańskiego w sennych gardłach snujących się gwiazd. Tak, dziś mam pewność, że trafiła mnie wtedy kurza ślepota. Nic żywego, nic ciepłego, nic intymnego w opowieści Grzegorzewskiego nie zobaczyłem. Tkwiłem jak naprzeciw obojętnego muru. Jakieś ściany wiejskiej chałupy za szkłem muzealnym. Jacyś muzycy w barokowych perukach rzępolący na smykach. Mruczący Jerzy Trela jako Samuel. Wydziwiający w roli Natana Krzysztof Globisz. Dorota Segda, co granego przez się małego Joasa zmieniała w nieprzyjemną kluchę czułostkowości. Tak to osiem lat temu widziałem. Nic nie widziałem. W tej opowieści ciemnej, gdzie jest zbrodnia, pycha, zazdrość i odwieczne drżenie sumień pod niebem wiecznie milczącego Boga Żydów - nie dostrzegłem żadnej prawdy. "Sędziowie" Grzegorzewskiego zdali mi się pustą bombonierką zmęczonego arcymistrza scenicznych metafor. I aż do zeszłego tygodnia zakładałbym się o wszystko, że tam w środku - naprawdę nic nie ma, bo nigdy niczego nie było. Rozpoczęła się teatralna część Festiwalu Wyspiański 2007. Wrócili tamci "Sędziowie". Obejrzałem ich po ośmiu latach. Przepraszam za ślepotę z 1999. Bywają dni, wieczory, kiedy człowiek jest kurą i nic na to nie da się poradzić. Tydzień temu zobaczyłem cały ból impresyjnej opowieści Grzegorzewskiego. Właśnie w niebywałych, ciemnych monologach Samuela, kruszejącego pod niebem milczącego Boga. Właśnie w gęstym złu Natana. I zwłaszcza w alabastrowej delikatności Joasa, który chyba jest blisko z aniołami i który będzie musiał obrócić się w ciało ofiarne, w znak odkupienia win nie swoich. Co się stało? Co się właściwie wydarzyło tam, kiedyś, dawno temu, w biednych domostwach gdzieś na krawędzi świata? Odpowiem nie wprost. Tydzień temu na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru zobaczyłem istotę - dostrzegłem, że "Sędziowie" Wyspiańskiego byli dla Grzegorzewskiego osobistą, intymną, cierpką sprawą, wyzwaniem najgłębszym. I dlatego są. Bardzo są. Bez względu na to, jak często bądź jak rzadko Teatr Narodowy w Warszawie drobiazg ten grywa - "Sędziowie" Grzegorzewskiego trwają przez osiem lat, niezmienni mimo niepoczytalnie prędko zmieniającego się świata. Bo też Grzegorzewski sięgnął po małe arcydzieło Wyspiańskiego nie z powodu świata, ale z powodu arcydzieła i własnych ciemności. Co wobec tego mam rzec o drugim przedstawieniu festiwalu - o seansie "Albośmy to jacy, tacy...", co go w Teatrze Powszechnym Piotr Cieplak ulepił ze słów Świetlickiego, Handkego, Miłosza, Koheleta i z poszatkowanego "Wesela"? Pytaniem odpowiem. Jeśli cokolwiek, choćby "Wesele", nie jest twą osobistą, intymną, cierpką sprawą, wyzwaniem najgłębszym, jeśli po "Wesele" sięgasz nie z powodu "Wesela" i własnych ciemności, lecz z powodu jęków świata za szybami metra - to jakim cudem sceniczny twój seans ma być czymś więcej niż tylko kalką dzielnych, pełnych młodzieńczej brawury przedstawionek licealnego kółka teatralnego? Jest oto w "Albośmy to jacy, tacy..." Cieplaka wszystko - tylko nie ma Cieplaka. Nie wiem, kto opowiada. Dlatego słyszę papier. Najpierw aktorzy małpują codzienną zadyszkę i pyskowanie ulicy. Gonitwy, skoki, ryki, rzężąca w kącie kapela Kormorany, mięso semantyczne, bełkot, kakofonia, miasto, wolność, kapitalizm, słowem - bigos. Ale kto opowiada, kto i po co? Ile jeszcze trzeba podobnych, na kanwie klasyki w teatrach odmalowywanych podobizn polskiego burdelu społeczno-politycznego, by wreszcie dostrzeżono dojmującą miałkość takich bazgrołów scenicznych? W drugiej części też jest nic. Drzemiący pod ścianami bronowickiej chaty, odziani w kostiumy z epoki, aktorzy na krawędzi drzemki bladymi głosami wygłaszają III akt. Mruczą, a ja ponawiam zagwozdkę: kto opowiada, kto i po co? Dalej słyszę papier instytucjonalnej awangardy. Pomijając wszystko inne, gdy się po "Wesele" sięga tylko z powodu niepoczytalnej zmienności świata - to wybiera się żywot groteskowo krótki, doraźny, biedny żywot Łątki Jednodniówki. Po co komu taka rachityczność? Takie "Wesele", co nigdy nie przetrwa do jutra, bo jutro inna będzie niepoczytalna zmienność świata - niby o jaką wartość wzbogaca oszalały świat? I co wtedy, gdy "Wesele" żywe jest tylko dzień? Rano znów robić "Wesele" na miarę nowej zmienności niepoczytalnej? A pojutrze - następne nowe "Wesele"? Jak długo tak? Nie chce mi się liczyć. Chcę tylko pamiętać, że od 1999 wszystko się zmieniło - ul. Manifestu Lipcowego jest ul. Piłsudskiego, sufit Sokoła pięknie odgrzybiono, wstąpiliśmy do Europy, zmarł Grzegorzewski, narodziła się instytucjonalna awangardowość Cieplaka, Małysz wyrósł na boga, mnie porzuciła ślepota kurza - a "Sędziowie" Grzegorzewskiego wciąż są. Wciąż tacy sami - tak samo dojmujący, trochę wieczni. Są bardzo, bo 8 lat temu Grzegorzewski opowiedział ich samemu sobie, z palcem na ustach. "Dziennik Polski" 2007-11-15

Autor: wa