Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Operacja "Schetyna" rozpoczęta

Treść

To ma być pokaz jedności Platformy Obywatelskiej i dlatego w najbliższą sobotę na krajowym kongresie ma się obyć bez niespodzianek. Wszystkie najważniejsze sprawy, zwłaszcza personalne, premier Donald Tusk i marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna już ustalili i głosowanie nad wyborem władz krajowych partii będzie tylko formalnością. Spokój ma zapanować przynajmniej na czas samorządowej kampanii wyborczej. Ale z naszych rozmów z parlamentarzystami PO wynika, że to tylko pozorny spokój, bo premier dąży do osłabienia Schetyny, a konsekwencją tego ma być usunięcie go z szeregów PO. Ten konflikt nie jest jednak obecny w mediach, zajętych głównie omawianiem sporów wewnątrz PiS, które - trzeba przyznać - są bardziej widowiskowe. Platforma swoje problemy bardziej skrywa.
Donald Tusk próbuje odzyskać pełnię władzy w partii, co oznacza dążenie do osłabienia pozycji Grzegorza Schetyny. Jak już informowaliśmy, premier zyskał punkt, gdy postawił na swoim i odebrał Schetynie funkcję sekretarza generalnego partii. Ale marszałek łatwo nie oddał pola i przeforsował takie propozycje zmian w partii, że ta funkcja nie będzie już miała takiego znaczenia, jak "za Schetyny" - sekretarz będzie działał poza zarządem, nie znajdzie się w ścisłych władzach PO, a jego rola będzie ograniczała się do spraw organizacyjnych. Dlatego już wiadomo, że Tusk nie będzie na to stanowisko forsował swojego zaufanego rzecznika rządu Pawła Grasia, co jeszcze niedawno wydawało się pewne.
- Moim zdaniem, w sporze o kształt władz partii górą jest Schetyna. Co prawda część siły w PO stracił, ale też nie pozwolił Tuskowi na zmarginalizowanie swojej osoby - twierdzi jeden z posłów PO. I do sukcesów marszałka Sejmu zalicza: uzgodnienie z Tuskiem, że zarząd partii będzie 25-, a nie 35-osobowy, jak początkowo proponował premier. Mniejszy zarząd ma uniemożliwić Tuskowi samodzielne i nieskrępowane kierowanie PO, do czego właśnie dąży, a co nie leży w interesie Schetyny, którego pozycja zostałaby jeszcze bardziej osłabiona. Sukcesem marszałka jest też zdobycie dla siebie funkcji pierwszego wiceprzewodniczącego Platformy, gdyż w świat poszedł przekaz, że to on jest tym pierwszym po Tusku.
Nasz rozmówca twierdzi, że o tych sprawach premier i marszałek kilka razy w ostatnim czasie rozmawiali w cztery oczy, ale Schetyna podobno nie do końca wierzy Tuskowi, że ten dotrzyma ustaleń. Dlatego na każdym kroku przypomina o nich przewodniczącemu PO. Nie inaczej było w sobotę w Wałbrzychu, gdzie podczas konferencji prasowej marszałek Sejmu otwarcie powiedział, że dostał od Tuska propozycję objęcia funkcji pierwszego przewodniczącego Platformy. I na pewno jeszcze przed samym zjazdem Schetyna o tym przypomni, żeby premierowi nie przyszło do głowy w ostatniej chwili się z tego wycofać. - To trochę przypomina sytuację z 2007 roku, gdy Schetyna w mediach załatwił sobie stanowisko ministra spraw wewnętrznych i wicepremiera. Przecież w telewizji ogłosił, że dostał od Tuska taką propozycję, a nic jeszcze nie było na sto procent ustalone. Teraz panowie są po słowie, ale widocznie Schetyna obawia się wolty Tuska, więc woli się zabezpieczyć - mówi poseł PO.
Nowak może się przydać
O umocnieniu pozycji Grzegorza Schetyny ma świadczyć też odsunięcie na boczny partyjny tor posła Sławomira Nowaka, który dostał propozycję objęcia funkcji ministra w Kancelarii Prezydenta. Oznacza to jednocześnie złożenie mandatu poselskiego. - Nowak wypada z głównego nurtu życia partyjnego, bo okazało się, że nie ma co liczyć na objęcie ważnego urzędu w krajowych władzach Platformy - uważa jeden z senatorów. - Przepadł w wyborach na wiceprzewodniczącego klubu, nie miałby też szans na objęcie funkcji sekretarza generalnego PO lub jednego z foteli dla wiceprzewodniczących. Tusk go na razie jakby odsunął, ale jeśli sprawdzi się w prezydenckiej kancelarii, premier może go przywrócić "do życia" - podkreśla senator. Tym samym potwierdza domysły, że poseł Nowak ma być swoistym wentylem bezpieczeństwa dla Tuska, który nie może sobie pozwolić na zbytnie umocnienie pozycji Bronisława Komorowskiego, co w przypadku ewentualnego sojuszu prezydenta ze Schetyną mogłoby osłabić premiera. A były szef gabinetu Tuska ma mu w tym pomóc, kontrolując poczynania Komorowskiego od środka.
Ważny działacz PO z Mazowsza wyjaśnia, że dlatego Nowak pozostanie szefem struktur Platformy na Pomorzu Gdańskim - choć to pierwszy przypadek, aby partyjny baron był ministrem u prezydenta, gdyż dotąd żaden z prezydentów nie posunął się do tego, aby ściągać do kancelarii polityka aż tak wysokiego partyjnego szczebla. Komorowski to zrobił, czy raczej musiał zrobić. - A jak przyjdzie pora, to Nowak może zostać wezwany przez premiera i odejdzie bez żalu z kancelarii Komorowskiego. I funkcja szefa PO w Gdańsku będzie pomocna, bo nie będzie tylko "byłym ministrem", ale ważną personą w partii - dodaje.
Premier stara się też wprowadzić do zarządu swoich zaufanych ludzi. Wiadomo, że z automatu wejdą do niego szefowie regionów, a tu jest mniej więcej równowaga: po połowie prominentni działacze to ludzie Tuska lub Schetyny. Z kolei na funkcje dwojga wiceprzewodniczących Tusk zaproponował minister zdrowia Ewę Kopacz i prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz (zajmuje ten fotel także w obecnym zarządzie). Obie panie są bardzo lojalne wobec premiera, ale też - jak mówi polityk Platformy z Warszawy - nie na tyle samodzielne i sprawne, aby przeciwstawić się Schetynie. Nie będą dla Tuska zbyt mocnym wsparciem w rywalizacji ze Schetyną o kontrolę nad partią.
- Przecież marszałek będzie miał o wiele więcej możliwości, aby jeździć po Polsce, szukać sojuszników, budować swoje zaplecze. Nie ma w PO nikogo, wyłączając oczywiście Tuska, kto miałby za sobą tak silny obóz. Premier musi dopiero szukać polityka, który będzie przeciwwagą dla marszałka. Schetyna jest jeszcze bardzo silny i Tusk nie może go odsunąć na bok - mówi jeden ze współpracowników premiera. Ale jego zdaniem, taka szansa może się pojawić przy okazji dyskusji o zmianach na samym szczycie PO.
To ostatnia kadencja?
Dużym zaskoczeniem wydawała się deklaracja premiera, że jego obecna kadencja jako szefa PO jest już ostatnia. W 2014 roku minie 12 lat, odkąd Tusk jest jedynym szefem Platformy. Premier uznał, iż to dobry moment, aby "oddać władzę następcom". Jednocześnie zasugerował, że takim następcą powinien być ktoś młody, dlatego premier będzie "wspierać młodych ludzi, którzy wchodzą do polityki". - To już jest ten moment, kiedy naprawdę powinno dać się szansę następcom. Zakładam, że rzeczywiście to jest moja ostatnia kadencja - twierdził Tusk, czy raczej kokietował taką deklaracją Polaków. Bo w samej PO chyba nikt nie uwierzył, że już teraz Tusk ma tak dokładny plan, co będzie robił za cztery lata.
Wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski od razu uznał, że nie jest to twarda deklaracja szefa rządu i partii, a tylko jedna z rozważanych ewentualności. - Za cztery lata wiele może się zmienić - mówi Niesiołowski, oddając w ten sposób także dominujące wśród członków PO oceny wystąpienia Tuska. Poseł Tomasz Tomczykiewicz, szef klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, jest zdania, że w 2014 roku Tusk pozostanie szefem PO. Inni politycy otwarcie przyznają, że trudno im sobie wyobrazić PO bez Tuska na samym jej szczycie, i deklaracja premiera co najmniej ich zdziwiła. Nie brakuje komentarzy, że była to czysta zagrywka pijarowska, mająca pokazać, iż Tusk nie jest "przyspawany" do fotela przewodniczącego PO i nie chce być wiecznym szefem partii "tak jak inni politycy", co w domyśle miało być przede wszystkim przytykiem do Jarosława Kaczyńskiego, prezesa PiS.
Ale jeden z działaczy PO wysokiego szczebla uważa, że liczy się w tym kontekście nie tylko PR, lecz także rozgrywanie spraw wewnątrzpartyjnych. Premier ogłosił, iż za cztery lata prawdopodobnie nie będzie kandydował na przewodniczącego Platformy. Tym samym otworzył front walki o przywództwo. - Ale od razu wykluczył z niego Grzegorza Schetynę, mówiąc, że szefem PO powinien być ktoś młody. Teraz zaś sytuacja jest taka, że marszałek Sejmu to faktycznie pierwszy po Tusku człowiek w naszej partii i jego naturalny następca. Premier pewnie przygotowuje więc scenariusz wylansowania kogoś młodego na nowego przewodniczącego i trudno na razie jest nawet domniemywać, kto mógłby nim być - twierdzi jeden z posłów, zaliczający siebie do grupy przeciwników Schetyny. Z jego relacji wynika, że krok Tuska można traktować jako pułapkę zastawioną na marszałka Sejmu. Bo jaki cel miałby Tusk, już teraz mówiąc o oddaniu władzy w PO?
Jak Olechowski i Gilowska
- Skoro przewodniczący sugeruje gotowość odejścia, to powinni się pokazać pretendenci do zajęcia jego fotela. Ale jeśli ktoś za szybko się odkryje, może zostać odstrzelony przez premiera przy pomocy partyjnego aparatu. I będzie nim marszałek Schetyna, który przecież nie będzie czekał spokojnie na rozwój wypadków, bo wtedy premier może mieć czas na namaszczenie innego następcy - mówi parlamentarzysta.
Jego zdaniem, operacja "Schetyna" już się zaczęła, a jej finałem będzie pozbawienie Schetyny pozycji, a nawet usunięcie czy raczej wypchnięcie go z partii, tak jak stało się to w przypadku tak mocnych niegdyś ludzi w PO, jak Maciej Płażyński, Andrzej Olechowski czy Zyta Gilowska. Po prostu, nowym szefem Platformy może być tylko taka osoba, która wszystko zawdzięcza Tuskowi, a Schetyna do tej kategorii się nie zalicza.
Czym naraził się marszałek premierowi? Bo, jak twierdzą nasi rozmówcy z PO, znowu zaczął odbudowywać swoją pozycję. Najbardziej spektakularnym tego przykładem w ostatnich tygodniach były, obok odsunięcia Sławomira Nowaka, wybory prezydium klubu parlamentarnego PO. Premier widział na stanowisku wiceprzewodniczących klubu, obok Nowaka, Iwonę Śledzińską-Katarasińską (krytykowała Schetynę za negocjacje z SLD w sprawie przejęcia mediów publicznych), Małgorzatę Kidawę-Błońską i Krystynę Skowrońską. To miało być "otwarcie klubu na kobiety", ale wybory przeszła tylko Kidawa-Błońska. Na inne kandydatury nie zgodzili się posłowie - większość poparła Schetynę. Marszałek nie był też, delikatnie mówiąc, entuzjastą podniesienia podatku VAT, a w PO twierdzą, że to także on stoi za atakami na Janusza Palikota, które sprawiają premierowi sporo kłopotów. Palikot jest bowiem potrzebny PO, a premier nie może go otwarcie wziąć w obronę, ponieważ naraziłby się na zarzuty, że chce ręcznie sterować śledztwem Centralnego Biura Śledczego. Palikot zresztą podgrzewa atmosferę, otwarcie atakując Schetynę.
O tym, że już wkrótce Tusk może odprawić marszałka Sejmu, jest też przekonany Paweł Piskorski, jeden z najważniejszych niegdyś działaczy PO. Piskorski zna doskonale mechanizmy rządzące w Platformie, bo sam też został wyrzucony z partii, gdy zdecydowali o tym wspólnie Tusk i Schetyna. A teraz premier, jak twierdzi Piskorski, pozbędzie się swojego niegdyś serdecznego druha, bo ten jest z nim od dawna w stałym konflikcie o wpływy w partii.
- Przecież nikt nie gwarantuje Schetynie, że jak za rok wygramy wybory, na co wskazują sondaże, to będzie on znowu marszałkiem Sejmu. Przewodniczący może tę decyzję zostawić w rękach demokratycznie wybranych posłów, a ci w większości na pewno zrobią to, co będzie chciał przewodniczący, i zagłosują na kogoś innego - ma nadzieję poseł Platformy z obozu antymarszałkowskiego. - Mało kto zauważył, że premier będzie miał decydujący głos przy obsadzie list wyborczych i najbardziej aktywnych schetynowców może przesunąć na niższe pozycje. Dlatego część obecnych parlamentarzystów i wielu potencjalnych kandydatów wyczuło, skąd wieje wiatr, i prześcigają się w okazywaniu lojalności premierowi Tuskowi. Więc Schetyna ma do wyboru: albo pełne podporządkowanie się premierowi, albo totalna klęska - wyjaśnia nasz rozmówca.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2010-09-20

Autor: jc