Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Opcje walutowe to czysta spekulacja

Treść

Z Jerzym Bielewiczem, założycielem Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek", specjalistą ds. kontaktów przedsiębiorstw z bankami, rozmawia Małgorzata Goss Raport UniCredit na temat Lotosu, w którym obniżono cenę docelową akcji Lotosu do zera, oprócz początkowego oburzenia sprowokował do postawienia pytania, czy za tak niekorzystną rekomendacją nie stoją jakieś umowy na opcje walutowe. Zaczęły mnożyć się doniesienia, że w polskich przedsiębiorstwach całkiem nieoczekiwanie mogą ujawnić się dziury finansowe, powstałe wskutek nieumiejętnego zabezpieczania kontraktów lub czystej spekulacji na instrumentach finansowych... - Przez wiele lat zawodowo zajmowałem się prowadzeniem negocjacji z bankami. Jako profesjonalista oceniam, że sytuacja jest niezwykle poważna, a dotychczasowe doniesienia mogą stanowić jedynie wierzchołek góry lodowej. Nominalna wartość portfeli opcji finansowych w bankach może być znacznie większa, niż sobie wyobrażamy. Chodzi nie tylko o opcje walutowe. Do czego służą umowy opcji walutowych? - Na początek odczarujmy pojęcia opcji finansowej. Jest to narzędzie wymiany dóbr, stare jak nasza cywilizacja. Znajomy sklepikarz, gdy godzi się sprzedać towar "na krechę", wystawia opcję finansową. Liczy na to, że nazajutrz spłacimy dług, a i przekażemy dalej, że sprzedawca to swój człowiek. Inny przykład... chociażby państwo wystawia opcję finansową, gwarantując minimalne ceny płodów rolnych. Dzięki temu dba o rolnika, zapewnia stabilne zaopatrzenie w żywność i unika nadmiernej fluktuacji cen. Jeśli wzięła pani kredyt hipoteczny z możliwością przewalutowania, to umowa ta zawiera opcję walutową połączoną z opcją zmiany stóp procentowych kredytu, odpowiadającej innej walucie. Wracając do obecnej sytuacji na rynkach finansowych, załóżmy, że jest pani polskim przedsiębiorcą eksporterem i spodziewa się pani dużej płatności w euro za 3 miesiące. Jednocześnie boi się pani, że w tym czasie złotówka zyska na wartości, a w konsekwencji otrzymana kwota zostanie pomniejszona wskutek niekorzystnej wymiany z euro. Co pani robi? Otóż, zabezpiecza się, kupując opcję walutową, która daje pani prawo do sprzedaży pewnej kwoty euro po obecnej cenie w określonym terminie, dzięki czemu nie poniesie pani strat w razie umocnienia złotówki. Problem polega jednak na tym, że banki z jednej strony sprzedawały przedsiębiorstwom opcje zabezpieczające przed umocnieniem złotówki, a z drugiej strony - opcje korzystne w razie osłabienia złotówki. Brzmi jak paradoks? Przedstawiciel banku oferował przedsiębiorcy opcje zabezpieczające przed umocnieniem złotówki np. na milion euro i namawiał jednocześnie, aby ten wystawił na rzecz banku opcję, która zadziała, gdy złotówka straci na wartości, np. na 10 mln euro. W mediach do niedawna zgodnie głoszono, że złotówka będzie zyskiwać na wartości w długim okresie, a prawdopodobieństwo zmiany trendu określano jako nieznaczne. Przy takich podwójnych transakcjach bank mógł obniżyć lub zrezygnować z opłaty za wystawioną opcję. Problem dla przedsiębiorców pojawił się w momencie, gdy rynek poszedł w drugą stronę - złotówka zamiast umacniać się, zaczęła szybko tracić na wartości. Okazało się, że przedsiębiorca musi bankowi spłacić zobowiązanie, które podjął, wystawiając opcję. Jeśli suma opcji na zwyżkę wynosiła milion euro, a na zniżkę - 10 mln euro, to w wielu przypadkach bank sprzedał przedsiębiorcy coś, co miało ujemną wartość i w gruncie rzeczy to bank, a nie przedsiębiorca winien zapłacić za wystawioną opcję. Czy zawieranie umów opcji asymetrycznych ma jakikolwiek sens dla przedsiębiorstwa? - Nie, jest to czysta spekulacja, obliczona na nadzwyczajne zyski. Z podobną sytuacją mamy do czynienia we Włoszech. Na przykład producent butów kupował od banku opcje asymetryczne w sytuacji, gdy prawdopodobieństwo, że straci, sięgało nawet 90 procent. Nawiasem mówiąc - wprowadzenie w Polsce euro wcale nie zabezpieczy nas przed tego typu nadużyciami. We Włoszech mamy euro od kilku lat, a straty na opcjach spowodowane były zmianami stóp procentowych. To dlaczego przedsiębiorcy kupowali te instrumenty? - Nie byli oni informowani przez przedstawicieli banków o stopniu ryzyka. We Włoszech nagrano pracowników UniCredit podczas zawierania transakcji. Nagranie dowodzi, że nie poinformowali klienta o ryzyku, jakie łączyło się z nabyciem instrumentu finansowego, wręcz odwrotnie - uzależniali przyznanie kredytu od nabycia instrumentu zabezpieczającego. Po ujawnieniu nagrania włoscy przedsiębiorcy jeden po drugim wygrywają procesy z UniCredit o duże odszkodowania. Należy dodać, że UniCredit czy jego spółka córka - Pekao SA, wcale nie są beneficjentami kontraktów opcyjnych. One też poniosą straty. Dlaczego? - Banki komercyjne są w sprzedaży opcji raczej pośrednikiem. Banki inwestycyjne, jak JP Morgan, znakomicie znają sytuację na rynku instrumentów finansowych i to one będą ostatecznym beneficjentem załamania rynku opcji walutowych w Polsce, podczas gdy rodzime banki i przedsiębiorcy poniosą straty. To, czego nie będzie w stanie zapłacić polski przedsiębiorca w wyniku zawarcia kontraktów na asymetryczne opcje finansowe i poniesionych strat, przeniesie się do rachunku wyników banków. Co więcej - banki, które według prawa bankowego miały obowiązek zamykać swoje pozycje na opcjach finansowych (tj. zakupić od banku inwestycyjnego instrumenty o przeciwnym działaniu i podobnym okresie zapadalności), będą musiały w gotówce pokryć różnicę na rzecz banków inwestycyjnych, takich właśnie jak JP Morgan, które zazwyczaj stoją po drugiej stronie transakcji. Na rynku polskim funkcję pośrednika pełni choćby Pekao SA. Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że bank, który wdał się w asymetryczne transakcje, nie wykazał się profesjonalizmem, wyobraźnią i wiedzą finansową i dlatego dzisiaj dzieli ryzyko i straty z przedsiębiorcami, którym sprzedał opcje finansowe. Czy obawa, że opcje mogą uderzyć w polskie przedsiębiorstwa i banki, bierze się wyłącznie z osłabienia polskiej waluty? - Jest znacznie gorzej. Obecnie mamy do czynienia z dużymi wahaniami zarówno kursów walut, jak i stóp procentowych. Przedsiębiorstwa zabezpieczały się za poradą banków także przeciw temu ryzyku. Umowom opcji często towarzyszy mechanizm, który nazwano stop loss (zatrzymaj straty). W uproszczeniu oznacza on, że jeśli spadek procentowy jednej waluty w relacji do innej przekracza pewną wielkość procentową, to następuje zamknięcie opcji. Jeśli nagle złotówka spada lub rośnie o 10 proc. - bank zamyka transakcję! A druga strona kontraktu musi pokryć różnicę między kursem opcji a aktualnym. Proszę zwrócić uwagę, tu nie chodzi o ustalony trend na rynku walutowym, lecz o duże, nagłe wahnięcia, które mogą być przecież wynikiem manipulacji rynkiem. Co więcej, informacje publiczne mówią o opcjach, które mają termin zapadalności do 2012 roku. Jeśli zatem mówimy o grze na spadek złotówki, to może chodzić o spadek nie w skali miesięcy, ale kilku lat. Straty na opcjach mogą się więc dalej pogłębiać. Jeśli dzisiaj dolar kosztuje około 3 zł, a za rok będzie kosztował 4 zł, to różnica powiększy straty. Dodatkowo, zazwyczaj gra idzie również o spadki lub gwałtowne wzrosty na giełdzie czy znaczącą zmianę rentowności obligacji państwowych lub stóp procentowych. Czy nadzór finansowy mógł zapobiec zawieraniu tak ryzykownych transakcji spekulacyjnych? - Nadzór nie wykazał się dalekowzrocznością, a mógł zgodnie z literą prawa zapobiec sprzedaży skomplikowanych instrumentów finansowych na rzecz przedsiębiorstw niefinansowych. Na ryzyko walutowe zwracał uwagę m.in. Centralny Bank Szwajcarii, ostrzegając, że zadłużenie Polski we frankach szwajcarskich jest zbyt wysokie i może spowodować straty oraz kłopoty z płynnością w razie osłabienia złotego. Na rynku polskim mamy do czynienia z dużą liczbą przedsiębiorstw kontrolowanych przez Skarb Państwa. Warto by sprawdzić, czy nie są one wystawione na zgubne działanie opcji finansowych. Wiemy już, że takie instrumenty nabywały Lotos i Ciech. Co na przykład ze stoczniami? A jeśli się okaże, że dużo więcej państwowych spółek grało na opcjach? - Firmy państwowe, ale i samorządy są w nieco lepszej sytuacji niż prywatne przedsiębiorstwa, bo stoi za nimi Skarb Państwa. Z drugiej strony - są one dla banków wyjątkowo łakomym kąskiem jako nabywcy opcji i innych ryzykownych instrumentów (we Włoszech ofiarą ryzykownych instrumentów padły właśnie samorządy, wskutek czego niektóre miasta stanęły na krawędzi bankructwa). Jeśli rzeczywiście okazałoby się, że podmioty publiczne wymagają dofinansowania, będzie to miało bezpośredni wpływ na skalę deficytu budżetowego. Gdyby zagrożenia okazały się rzeczywiście duże, wielkości kilkunastu miliardów złotych w skali roku, mogłoby to wpłynąć negatywnie na nasz bilans płatniczy, spowodować osłabienie złotego i dalsze pogłębienie dotychczasowych strat. Rachunek na rzecz banków z tytułu strat w państwowych firmach pokryje najprawdopodobniej Skarb Państwa, a ostatecznie - polski podatnik. Z tego powodu jestem stanowczo przeciwny pomocy państwa dla banków z większościowym kapitałem zagranicznym. Nie stać nas po prostu na ratowanie spółek-matek banków działających w Polsce, ponieważ w dobie kryzysu mogą one przedkładać swój interes nad interes lokalnej gospodarki. Które banki pośredniczyły w oferowaniu opcji walutowych? - Na portalu Money.pl podano, że Ciech zawarł kontrakty bezpośrednio z JP Morgan, zaś Rafako z bankami Millennium, Fortis, ING i Pekao SA. Na temat Pekao SA pojawiają się różne spekulacje w prasie finansowej, np. pisano, że zostanie przejęty przez hiszpański Santander Bank... Pozostaje Pan od kilku lat w sporze z tym bankiem wraz z grupą mniejszościowych akcjonariuszy. Co jest przedmiotem sporu? - Chodzi o "Projekt Chopin" narzucony Pekao SA przez spółkę-matkę, UniCredit. Projekt jest bardzo niekorzystny dla akcjonariuszy i samego banku. W ramach tego projektu doszło do zawarcia umowy z włoskim deweloperem, Pirelli. Na mocy decyzji polskiego sądu otrzymałem tę umowę. Zawarto w niej pochodne instrumenty finansowe z terminem rozliczenia 25 lat! Pekao SA oddał włoskiej firmie prawo do wykupu swoich nieruchomości oraz trudnych kredytów zabezpieczonych na nieruchomościach klientów. Pochodne instrumenty finansowe to szersze pojęcie, w którym mieszczą się opcje finansowe. Międzynarodowe Standardy Rachunkowości (MSR 39) przewidziały sytuację, gdy w umowie dotyczącej dowolnej transakcji zawarty jest instrument finansowy i nakazują taki instrument wycenić oraz przedstawić w bilansie banku. Niestety, dotychczas to nie nastąpiło. Umowa nie została w ogóle ujawniona, pomimo że Pekao SA jest spółką publiczną i instytucją zaufania publicznego. Wynika z tego, że mimo zapewnień instytucji nadzorczych oraz rządu, że mamy zdrowy system bankowy i zdrowe fundamenty gospodarki - może się okazać, że tak naprawdę te "zdrowe podstawy" przypominają żółty ser z dziurami? - Mam nadzieję, że w skali całego sektora tak nie jest. Wszystko zależy od tego, jak rzeczywiste zobowiązania z tytułu opcji finansowych i instrumentów pochodnych mają się do sum bilansowych banków. Tego nie wiemy. Powinniśmy zadawać te pytania nadzorowi. Strategia nadzoru i NBP w walce z kryzysem musi się opierać na twardych informacjach. Nie można wykluczyć, że przy płytkim rynku walutowym obrona złotówki (tj. podtrzymanie kursu) w celu uniknięcia strat ponoszonych przez rodzime przedsiębiorstwa i banki, okaże się godna rozważenia i uzasadniona ekonomicznie. W prawie bankowym istnieje też możliwość unieważnienia kontraktów na instrumenty finansowe w warunkach kryzysu finansowego, a według kodeksu spółek handlowych - umowę można unieważnić, gdy w sposób oczywisty korzystna jest tylko dla jednej ze stron. Powiedział Pan, że beneficjentem na rynku opcji są banki inwestycyjne. To dlaczego na rynku amerykańskim one pierwsze padły ofiarą kryzysu, vide - upadek Lehman Brothers? Czyżby "zaspekulowały się" na śmierć? - Na to wygląda. Budowanie na starych fundamentach kolejnych, nowych pięter budowli pod nazwą pochodne instrumenty finansowe spowodowało, że "na górze" zapomniano, jak słabe są podstawy, a budowla gotowa zawalić się teraz pod własnym ciężarem. Dziękuję za rozmowę. Jerzy Bielewicz jest absolwentem Ivey Business School Uniwersytetu Western Ontario w Kanadzie, byłym doradcą między innymi Goldmann Sachs, Royal Bank of Canada, specjalistą w dziedzinie negocjacji z bankami. "Nasz Dziennik" 2008-12-13

Autor: wa