Przejdź do treści
Przejdź do stopki

O jedno kłamstwo za daleko

Treść

Oświadczenie Rady Etyki Mediów krytykujące "Nasz Dziennik" za nieistniejący artykuł nasuwa pytanie, czy REM ulega konkretnym środowiskom, którym zależy na dyskredytowaniu "niewygodnych" mediów. Rada ogłosiła swoje stanowisko po tym, jak TVN 24 przez cały dzień, w piątek, 15 października, "maglowała" nieprawdziwą informację, jakoby "Nasz Dziennik" był "źródłem" artykułu dotyczącego telefonu tragicznie zmarłego oficera BOR ppor. Jacka Surówki do jego żony w dniu katastrofy.
Jarosław Kuźniar w programie "Rozmowa bardzo polityczna" zapytał swoich gości: Tomasza Nałęcza i Adama Hofmana, o komentarz do "faktu" publikacji m.in. w "Naszym Dzienniku" tekstu, w którym zawarte miały być takowe informacje. Czy Rada i media sprostują swoje sensacje i przeproszą za kłamliwe słowa uderzające w dobre imię i wiarygodność "Naszego Dziennika"?
Mecenas Krystyna Kosińska zwraca uwagę na to, że REM nie powinna wypowiadać się, nie zapoznawszy się z rzekomymi artykułami, ponieważ działając w ten sposób, sprzeniewierza się podstawowej zasadzie rzetelności dziennikarskiej. - Być może Rada uległa manipulacji mediów, które podawały takowe informacje. To oświadczenie jest naruszeniem dóbr osobistych, czyli dobrego imienia "Naszego Dziennika", ponieważ może ono podważać wszelkie informacje, które ukazują się na łamach dziennika w sprawie katastrofy smoleńskiej, tak dalekosiężnie może ono zmierzać. Taki błąd powinien doczekać się jak najrychlejszego sprostowania - zauważyła mecenas Kosińska.
Sprostowania, według Krystyny Kosińskiej, "Nasz Dziennik" może żądać od wszystkich portali, gazet i mediów, które powtarzały bez sprawdzenia stanu faktycznego takowe zarzuty. Oburzenia całym zdarzeniem nie kryje Jan Pospieszalski, którego działalność również w swoim czasie nie podobała się Radzie Etyki Mediów. - Żyjemy w kraju, w którym akt tzw. słusznego potępienia, czyli krytyki konkretnych zachowań, stał się rytuałem przypominającym czasy głęboko komunistyczne. Pamiętamy przecież, jak po brutalnie stłumionych robotniczych protestach w Radomiu i Ursusie przez wszystkie aktywa partyjne i publiczne instytucje przechodziła fala "jedynie słusznego" potępienia "potwornych warchołów", którzy "sieją niepokój, niszczą mienie i opóźniają marsz ku szczęściu socjalistycznemu". Wówczas najistotniejszy był akt potępienia, a nie prawda. Dzisiaj akt potępienia nieprawomyślnych postaw, które są inne niż narzucony dyktat, również staje się praktyką - uważa Jan Pospieszalski.
Oświadczenie Rady Etyki Mediów ocenił właśnie jako taki "akt potępienia". - Sam byłem również obiektem potępienia REM po tym, jak ośmieliłem się razem z Ewą Stankiewicz udokumentować i pokazać rzeczywistość na Krakowskim Przedmieściu w tygodniu żałoby narodowej. Czymś nie do przyjęcia okazało się dopuszczenie do głosu ludzi, którzy stali przed Pałacem Prezydenckim. Najgłośniejsze wyrazy oburzenia padały ze strony tych, którzy filmu oczywiście nie widzieli, np. dr. Andrzeja Kunerta. Powiedział on, że film jest zbrodnią przeciwko polskiej racji stanu, po czym sam przyznał, iż filmu w ogóle nie widział. Premier rządu na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" nazwał mnie propagandzistą i w tym samym wywiadzie powiedział, że również filmu nie widział - wskazuje Jan Pospieszalski. Ten rodzaj napiętnowania - w ocenie naszego rozmówcy - jest próbą odebrania dziennikarzowi możliwości wykonywania swojego zawodu i aktem dyskredytacji. W podobny sposób, jak stwierdził Jan Pospieszalski, Rada Etyki Mediów potraktowała "Nasz Dziennik". - Te praktyki mają więcej wspólnego z totalitaryzmem niż z debatą publiczną. To przykre, ale wiele wskazuje na to, że żyjemy w kraju, w którym propaganda, kłamstwo i manipulacja stają się pałką na wszystkich, którzy mają inne poglądy - uważa redaktor.
Nurt oceniania i wydawania oświadczeń Rady budził zastrzeżenia nawet jej członków. Z Rady Etyki Mediów odeszli wczoraj Teresa Bochwic i Tomasz Bieszczad. Teresa Bochwic postanowiła zrezygnować z dalszego uczestniczenia w pracach Rady po tym, jak Rada nie zgodziła się uchwalić oświadczenia po "ustawce" TVN dotyczącej tzw. prawdziwych Polaków. - Zwracałam się do kolegów, aby zająć się sprawą, ale się nie udało. To była niesłychanie ważna sprawa i można powiedzieć, że brak deklaracji Rady w tej materii był bezpośrednim powodem mojego odejścia, choć nosiłam się z tym zamiarem już od dawna, ponieważ to nie była pierwsza sytuacja, w której trudno było mi porozumieć się z kolegami, zarówno w zakresie wyznawanych wartości, jak i co do procedur uchwalania oświadczeń. Przede mną z tego powodu odszedł z REM Paweł Burdzy - powiedziała w rozmowie z nami Teresa Bochwic. Dodała, że zajmowanie się albo drobnymi zaniedbaniami, albo nieistniejącymi artykułami w momencie, kiedy aż roi się od poważnych naruszeń i bulwersujących spraw obchodzących całe środowisko dziennikarskie, i nie tylko, jest nieporozumieniem.
Podobnie swoją rezygnację uzasadnił Tomasz Bieszczad. - Nie widziałem dalej sensu, aby pozostawać w Radzie, ponieważ nie widziałem możliwości mojego wpływu, jeśli w ogóle kiedykolwiek go miałem, na linię oceny, jaką przyjęła. Wydaje mi się, że była ona daleko niesymetryczna. Tak jak pani Teresa Bochwic postulowałem o większy pluralizm w oświadczeniach Rady. Wyraźną asymetrię można było zauważyć po katastrofie w ocenie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Próbowałem forsować w Radzie pomysł, aby podsumować wszystkie niesprawiedliwe oceny dotyczące prezydenta i napiętnować takie praktyki, ale do niczego takiego nie doszło - powiedział w rozmowie z nami Tomasz Bieszczad.
Polska Agencja Prasowa, która umieściła 16 października depeszę z oświadczeniem Rady Etyki Mediów i powtórzyła nieprawdziwą informację, nie sprawdzając nawet, czy taki artykuł rzeczywiście ukazał się w "Naszym Dzienniku", wczoraj nie raczyła nawet zamieścić depeszy prostującej. Redakcja działu krajowego PAP nie znalazła czasu, aby wyjaśnić nam, dlaczego do takiego rażącego uchybienia w ogóle doszło. Wiceprzewodniczący Rady Etyki Mediów Maciej Iłowiecki o oświadczeniu dowiadywał się telefonicznie, ponieważ nie było go wówczas w Warszawie i - jak powiedział - bardzo zależało mu na tym, aby dokładnie sprawdzić, czy rzeczywiście takie artykuły były w "Naszym Dzienniku". - Obecną sytuację koniecznie trzeba wyjaśnić i jeśli takiego artykułu nie było, Rada powinna niezwłocznie przeprosić redakcję i wystosować sprostowanie - zadeklarował Maciej Iłowiecki. Ponadto wielu ekspertów jest zdania, że Magdalena Bajer, przewodnicząca REM, w związku z zaistniałą sytuacją powinna podać się do dymisji, bo inaczej nie uda się odbudować wiarygodności Rady.
W tym miejscu można również zapytać: czy etyczne było proszenie wdowy po tragicznie zmarłym oficerze BOR o komentarz do artykułu, który nigdy na łamach "Naszego Dziennika" się nie pojawił? Rada Etyki Mediów powinna raczej zająć się tym poważnym wykroczeniem, ponieważ w wysokim stopniu świadczy ono o nieprofesjonalności, a przede wszystkim nie ma nic wspólnego z rzetelnym informowaniem. Maciej Iłowiecki powiedział, że nie było to zgodne z zasadami etyki dziennikarskiej, jeśli proszono o zdementowanie treści artykułu w "Naszym Dzienniku", którego nie zamieścił. - Mamy do czynienia tutaj z jakimś niepokojącym podpuszczaniem. Nie jest tajemnicą, że jedna z największych stacji komercyjnych, na której antenie miało dojść do takiej dezinformacji, jest w zdecydowanej opozycji do "Naszego Dziennika" - dodaje nasz rozmówca.
Próbowaliśmy wczoraj skontaktować się z Krystyną Mokrosińską, prezesem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, która skierowała do Rady Etyki Mediów prośbę o wydanie tego oświadczenia. W sekretariacie SDP poinformowano nas, że nie można się z nią skontaktować, gdyż pani prezes jest poza Warszawą, a jej telefon komórkowy jest wyłączony. Zostaliśmy poproszeni o zostawienie numeru telefonu kontaktowego do naszej redakcji, ale na próżno czekaliśmy przez cały dzień na telefon od prezes Mokrosińskiej.
Paulina Jarosińska
Nasz Dziennik 2010-10-19

Autor: jc