Normalne media w normalnym państwie
Treść
Prezydent Lech Kaczyński zaprosił dziś do siebie specjalistów od mediów, aby  zasięgnąć ich opinii w sprawie ustawy o zadaniach publicznych w dziedzinie usług  medialnych.
Po tym spotkaniu ma zapaść decyzja, czy ustawa uchwalona  przez Sejm, przyjęta przez Senat, będzie przez prezydenta zawetowana, czy Lech  Kaczyński skieruje ją do Trybunału Konstytucyjnego. W grę wchodzą tylko te dwie  możliwości, bowiem opinia Kancelarii Prezydenta jest jednoznacznie negatywna,  jeśli chodzi o możliwość podpisania tej złej ustawy. Odrzucenie weta prezydenta  będzie wymagało 3/5 poselskich głosów, a odesłanie jej do Trybunału  Konstytucyjnego umożliwia poprawienie tych przepisów, które, zdaniem sędziów, są  sprzeczne z Konstytucją. Pierwsza droga do przyjęcia ustawy będzie krótka, jeśli  do odrzucenia prezydenckiego weta przyłączy się lewica, natomiast drugie  rozwiązanie jedynie opóźni wejście ustawy w życie. Jak długo to potrwa, nie  wiadomo, gdyż trudno przewidzieć, jakie przepisy, zdaniem Trybunału, będą uznane  za niekonstytucyjne i co należy z nimi zrobić. Obie drogi jednak niebezpiecznie  przybliżają nas do radykalnej zmiany usytuowania mediów publicznych w Polsce.  Będzie to zmiana, która może zaważyć na kształcie i pozycji kultury narodowej, i  to na wiele lat, także wtedy, gdy Platforma Obywatelska nie będzie już rządzić.  
Nie ma w Polsce żadnego środowiska twórczego: dziennikarskiego, muzycznego,  filmowego, autorskiego, producenckiego itd., które nie potwierdziło swojej  negatywnej oceny ustawy. 
Komu się nie podoba ustawa?
Ustawa  się nie podoba specjalistom, których do pracy nad projektem zaprosiła szefowa  sejmowej komisji kultury. Nie podoba się do tego stopnia, że jej autorzy  zaprzeczają dziś, że mieli z nią cokolwiek wspólnego. Ustawa nie podoba się  licznym środowiskom katolickim, patriotycznym, narodowym, konserwatywnym.  Zastrzeżenia do niej zgłosili także polscy biskupi. Ustawa nie podoba się  bezpośrednio zainteresowanym, czyli tym, którzy pracują w mediach publicznych,  choć ich głosu, zapewne z obawy przed represjami, nie było słychać. Zwolnienie z  pracy 60 doświadczonych dziennikarzy radia i telewizji za "odchylenie pisowskie"  i zbyt mały entuzjazm do nowego kierownictwa mediów publicznych spod znaku  Samoobrony i LPR było skutecznym ostrzeżeniem. Ustawa nie podoba się telewidzom  i słuchaczom radia zaniepokojonym utratą swoich programów i audycji. Symboliczny  strajk dziennikarzy Programu II Polskiego Radia dowodzi, że na ustawie  najbardziej straci Polskie Radio i te jego programy, które zajmują się wyłącznie  misją publiczną. Ustawa nie podoba się Europejskiej Unii Nadawców, która już  ponad pół roku temu wskazywała rządowej koalicji błędne podejście do reformy  mediów, wyliczając podstawowe mankamenty. Kilka dni temu ustawę bardzo  skrytykowała Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE), wytykając  ustawodawcom brak zagwarantowania w ustawie finansowania mediów publicznych,  upolitycznienie mediów i brak redakcyjnej autonomii nadawców. 
Co  charakterystyczne, obie międzynarodowe organizacje podkreślają wielkie  znaczenie, jakie odgrywają media publiczne w nowoczesnym państwie. Podkreślają  konieczność zachowania ich autonomii jako organizacji obywatelskich,  niezależnych od struktur państwa. 
Kto forsuje ustawę?
Komu  zatem ustawa się podoba? Przede wszystkim pomysłodawcy rozwalenia mediów  publicznych, premierowi Donaldowi Tuskowi. To on osobiście ogłosił pomysł  zniesienia abonamentu, nazywając go haraczem, niezasłużoną daniną, podatkiem.  Spowodował tym samym zapaść finansową mediów publicznych, zanim jeszcze powstał  projekt nowej ustawy, zresztą drugi już autorstwa Platformy Obywatelskiej.  Zachowanie premiera zachęcające do niepłacenia abonamentu było nie tylko  nieodpowiedzialne, ale i niezgodne z prawem, gdyż szef rządu odpowiada  konstytucyjnie za kondycję spółek Skarbu Państwa, a takimi są przecież spółki:  Telewizja Polska SA i Polskie Radio SA. Media publiczne miały własne,  samodzielne, niezależne źródło finansowania, czyli abonament. Zastąpienie go  dotacjami z wiecznie "dziurawego" budżetu spowoduje, że media publiczne dołączą  do obszernej listy stale niedofinansowanych dziedzin, których najdobitniejszym  symbolem jest służba zdrowia. W konsekwencji jednak premier Donald Tusk nie  zapewnił nawet tego, by media, które w warunkach kryzysu wziął dodatkowo na  garnuszek państwa, miały jakiekolwiek finansowanie. Nowa ustawa w ogóle nie  przewiduje finansowania mediów publicznych i fakt ten może tylko potwierdzać, że  za determinacją zmiany obecnego status quo mediów kryją się cele zupełnie inne,  dalekie od deklarowanych w ustawie. Obawiam się, że mediów publicznych ma w  Polsce w ogóle nie być albo mają w niedalekiej przyszłości zmienić swoich  właścicieli. Nasi "liberałowie", nie oglądając się na skutki, dążą do  prywatyzacji tego, co jest państwowe, np. służby zdrowia czy szkolnictwa, jednak  żeby sprywatyzować media publiczne, musieli - i właśnie to robią - wyrwać je  spod bezpośredniego finansowania obywateli i uzależnić od dalszych swoich  decyzji. 
Drugim leitmotywem wystąpień Donalda Tuska w kwestii mediów  publicznych była konieczność ich odpolitycznienia. Tymczasem obecne rozwiązania  ustawowe jeszcze bardziej uzależniają media od bieżącej polityki. 
Z ustawą  utożsamia się, jak ze swoim stałym miejscem pracy, czyli "Gazetą Wyborczą",  szefowa komisji kultury posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska. Jej  bezprecedensowy upór w forsowaniu na siłę całych zapisów ustawy oraz wyjątkowa  umiejętność uzasadniania jako słusznych, pożądanych i logicznych zwykłych bubli  prawnych dowodzi, że z roli, jaką jej powierzono, starała się wywiązywać  szczególnie starannie. Jej prośba do środowisk twórczych, które zaprosiła na  "konsultacje" do Sejmu, by zwracały się na piśmie ze swoimi opiniami do komisji  sejmowej, wypowiedziana w przeddzień pierwszego czytania ustawy w Sejmie,  dowodzi, że nie brakowało jej także właściwego stopnia tupetu. Za ustawą stoi  cała sejmowa i senacka Platforma Obywatelska, która każde przeforsowanie ustawy  odbiera w kategoriach zwycięstwa nad opozycją. O ustawie ciepło wypowiadała się  lewica do czasu, kiedy Sejm uwzględnił poprawkę Senatu o przywróceniu do zapisów  ustawy wartości chrześcijańskich, jakimi powinny się w swoich działaniach  kierować media publiczne. Zapewnienia lewicy o zaakceptowaniu weta prezydenta  należy uznać za chwilowe odreagowanie. Ocieplenie wróci, bo "liberalna"  Platforma w większości realizuje program zgodny z oczekiwaniami lewicy, a w  bardzo wielu sprawach ma te same poglądy. 
Beneficjenci nowej  ustawy
W końcu za powodzenie ustawy trzymają kciuki właściciele mediów  prywatnych, to znaczy dwie ogólnopolskie telewizje i dwie duże prywatne krajowe  sieci radiowe, które łącznie obejmują 90 procent rynku mediów elektronicznych.  Cała reszta to telewizyjna i radiowa drobnica, która w tej grze w ogóle się nie  liczy. Prywatne medialne koncerny są faktycznymi beneficjentami ustawy, gdyż  osłabienie mediów publicznych i skierowanie ich do likwidacji poprzez  komercjalizację, pod którą, o czym świadczą przykłady z innych dziedzin  reformowanych przez rząd, kryje się prywatyzacja, spowoduje, że otrzymają one w  prezencie to wszystko, czego media publiczne nie będą mogły zagospodarować. A  więc rynek reklam i rynek odbiorców. Te dwa rynki są od siebie wzajemnie  uzależnione. Dobry program (produkt) stwarza szansę większej oglądalności czy  słuchalności, a te wskaźniki mają z kolei bezpośrednie przełożenie na ilość  zamówień reklamowych. Większa ilość pieniędzy z reklam pozwala więcej inwestować  w program i w ten sposób przepaść między mediami prywatnymi i publicznymi będzie  się pogłębiać. Każdy dobry pracownik mediów publicznych będzie mógł być  "kupiony" przez prywatną stację, powiększając jeszcze bardziej tę przepaść itd.  
W tym miejscu aż prosi się o pewną publicystyczną dygresję. Afera Rywina  polegała na tym, że za cenę 17,5 miliona dolarów Lew Rywin obiecywał Agorze,  wydawcy "Gazety Wyborczej", przywrócenie możliwości starania się o ogólnopolską  telewizję, wówczas gdy usunięto z projektu ustawy słowa "lub czasopisma".  Przysługa ta kosztowała na ówczesne pieniądze 60 milionów złotych, dziś  kosztowałaby tylko 55 milionów złotych. Nie wchodząc w szczegóły na temat, kto i  ile dziś zarabia w mediach, z całą pewnością można stwierdzić, że osłabienie  mediów publicznych zapewni mediom prywatnym tyle, że suma, jaką Rywin oferował  Michnikowi, to, mówiąc językiem wystąpień sejmowych, tylko "mały pikuś". Te  nadplanowe przychody trzeba pomnożyć przez lata i powiększać je proporcjonalnie  do stopnia osłabiania się mediów publicznych. Jak widać, nie chodzi o to, aby  zmieniać jakieś pojedyncze słowa. 
Zakulisowe  inspiracje
Utajniony proces powstawania założeń nowej ustawy "medialnej",  lekceważący sposób informowania opinii publicznej o jej planowanych regulacjach,  brak z prawdziwego zdarzenia konsultacji społecznych i forsowanie szkodliwych  dla polskiej kultury wielu zapisów ustawy nie wyczerpuje listy "grzechów"  ustawodawców, a raczej pomysłodawców nowej ustawy medialnej. Jest ona bardzo  długa. 
Skoro nie możemy się dowiedzieć, dzięki komu i dlaczego powstała tak  zła ustawa i skąd taka determinacja, aby ją szybko wprowadzić w życie, nie  pozostaje nam nic innego, jak poszukiwanie przyczyn w filozofii działania  Platformy Obywatelskiej i rządu Donalda Tuska. Stąd uzasadnione są podejrzenia o  zamiar doprowadzenia mediów do prywatyzacji poprzez ich upadłość w celu  przejęcia przez swoich. Stąd podejrzenia o spolegliwość wobec mediów prywatnych,  które nie tyle konsekwentnie stoją przy Platformie Obywatelskiej, ale przede  wszystkim występowały i występują przeciwko temu, co reprezentuje PiS.  Biznesmeni mediów prywatnych, zdaniem Jarosława Kaczyńskiego, są tą czwartą nogą  od stołu, przy którym z politykami, gangsterami i służbami specjalnymi  załatwiane są sprawy polskie. 
Nie można wykluczyć, że za genezą nowej ustawy  "medialnej" kryje się jeszcze inna inspiracja, międzynarodowa, a mówiąc ściślej,  niemiecka, choć niewykluczone, że afiliowana przy Unii Europejskiej. Niemcy  konsekwentnie budują swój ład medialny w Europie Środkowowschodniej. Utrzymują  własne rozbudowane, stabilne i szanowane media publiczne oraz wspierają swoje  liczne media prywatne. Niemcy, którzy dominują na polskim rynku prasowym, nie  zrezygnowali z możliwości rozwoju na Wschodzie rynku mediów elektronicznych.  Dopóki jednak polskie media publiczne zajmują tak duży rynek odbiorców i reklam,  inwestycje te okazują się za drogie i zbyt ryzykowne. Staną się realne, gdy  media publiczne w Polsce będą odgrywały mniejszą niż dziś rolę. Gdy będą  zajmowały mniejszy rynek reklam i będą miały mniej odbiorców. Niemcy myślą tak  samo jak polscy właściciele mediów prywatnych, którzy, niewykluczone, że w  wejściu poważnego zagranicznego kapitału upatrują źródeł swoich dalszych  sukcesów finansowych. Może to więc być myślenie wspólne. 
W  oczekiwaniu na normalność
Jest faktem, że obchodzona przez rząd z wielką  pompą 20. rocznica odzyskania wolności przez znaczną część społeczeństwa była  odbierana ambiwalentnie. Jeśli chodzi o media publiczne, wiemy, przez kogo były  one zarządzane w pierwszych latach demokracji. Prezesem telewizji został Andrzej  Drawicz, były tajny współpracownik SB. Wzmacnianie przez prezydenta Lecha Wałęsę  "lewej nogi" zapewniło dawnym komunistom i jednej z opcji lewicowych panowanie w  mediach publicznych na całe lata. Aż do roku 2005, kiedy to media zaczęły się po  raz pierwszy otwierać na prawdziwy pluralizm. Wiemy też, kto i przez ile lat  miał większość w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji i jak kształtował rynek  mediów. Próby poważnego reformowania mediów publicznych zapoczątkowane dopiero  po 17 latach od "odzyskania wolności", w połowie 2006 roku, skończyły się nie  tak dawno, wraz z początkiem rządów Platformy Obywatelskiej. Do mediów wracają  starzy komunistyczni wyjadacze radiowi i telewizyjni, którzy przez cały PRL  instytucje te zawłaszczali dla siebie. Odradzają się największe plagi tych  instytucji: koniunkturalizm i oportunizm. 
Media publiczne przez minionych 20  lat nie zdążyły stać się w pełni publicznymi, czyli wolnymi, demokratycznymi,  pluralistycznymi i obywatelskimi. Ta szansa ciągle jest jeszcze niewykorzystana,  ale nowa ustawa "medialna" przekreśla ją raz na zawsze. 
Media publiczne są  potrzebne każdemu państwu demokratycznemu, ale szczególnie potrzebne są Polsce.  Nasza oryginalna kultura, geopolityczne położenie, chrześcijańskie korzenie,  procesy globalizacji, integracji Unii Europejskiej, nakładają na polski rząd,  parlamentarzystów, na wszystkie wrażliwe na polski los elity intelektualne,  obowiązek utrzymania i nieskrępowanego rozwoju naszego potencjału kulturalnego.  Społeczeństwo utrzymywało media publiczne przez trudne lata PRL i minione 20  lat. Przypominam ten fakt, gdyż to ono jest właścicielem wszystkiego, co media  wytworzyły i zachowały, także całego dorobku archiwalnego. Zwycięstwo wyborcze,  większość sejmowa, prawo tworzenia rządu i podejmowania decyzji nie dają jeszcze  legitymacji do wywracania nam kultury narodowej. Polskę stać na silne media  publiczne, także finansowo. Muszą jednak tego chcieć ci, którzy podejmują dziś  najważniejsze w państwie decyzje.
Niech nikt nie wmawia nam, że nie ma  sposobów na ratowanie mediów publicznych i takie ich usytuowanie w państwie, by  spełniały oczekiwaną od nich ważną rolę. No chyba że się po prostu nie lubi  własnego państwa. Wówczas Polska rzeczywiście może się jawić jako  "nienormalność". A komu się tak jawiła? 
Wojciech Reszczyński
"Nasz Dziennik" 2009-07-13
Autor: wa