Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nie interesują mnie żadne pomniki

Treść

Rozmowa z Arturem Siódmiakiem, reprezentantem Polski w piłce ręcznej

Woli Pan monumentalny pomnik, co proponował trener Bogdan Wenta, czy posadę premiera oferowaną przez kibiców?
- Nic z tych rzeczy (śmiech). Oczywiście cieszy mnie, że dołożyłem swoją cegiełkę do sukcesu drużyny, że to ja zdobyłem bramkę na wagę awansu do półfinału mistrzostw świata, ale największą radość dał mi medal, na który wszyscy zapracowaliśmy. Wiem, że kibice wypowiadali się i wypowiadają o nas entuzjastycznie, to ważne, bo są nam szalenie potrzebni. My gramy dla nich, oni nam dodają skrzydeł.

Choć w ostatnich latach sukcesy osiągali siatkarze, piłkarze nożni grali w mistrzostwach Europy, żadna inna drużyna nie cieszyła się taką sympatią fanów jak Wy. To musi sprawiać dodatkową satysfakcję?
- I sprawia. Od kilku lat, odkąd stery reprezentacji objął Bogdan Wenta, idziemy do przodu, rozwijamy się. Pracujemy na to niezwykle ciężko, nie oszczędzamy się, Bogdan poświęca nam całego siebie i owoce są. Choć mocnych drużyn nie brakuje, drugi raz z rzędu stanęliśmy na podium mistrzostw świata i oby tylko wszystko to przełożyło się na rozwój szczypiorniaka w Polsce.

Doszukując się przyczyn takiego stanu rzeczy, tajemnicy sukcesu, wydaje mi się, że wręcz bezcenne są Wasza pokora i skromność. Zdobywacie medale wielkich imprez, a mimo to cały czas mocno stąpacie po ziemi, nikt nie uważa się za gwiazdę, tak na boisku, jak i poza nim.
- Bo jesteśmy drużyną, piłka ręczna to sport zespołowy, w którym owszem, dyspozycja jednej osoby może czasem przesądzić o wyniku, ale rzadko. My wygrywamy, gdy wszystkie trybiki dobrze funkcjonują, walczymy razem, realizujemy swoje taktyczne założenia. Medale nie są sukcesem każdego z osobna, ale drużyny. Mistrzostwa w Chorwacji były fantastyczną przygodą, ale się skończyły. Wróciliśmy już do klubów, mamy swoje nowe cele i zadania, pracę, którą musimy wykonać.

Trudno z wielkich indywidualności stworzyć drużynę z krwi i kości?
- Bogdan świetnie nas dobrał nie tylko pod względem umiejętności, ale i charakteru oraz mentalności. Pracujemy razem już od ponad czterech lat, mniej więcej w tej samej grupie, zżyliśmy się, zaprzyjaźniliśmy. To wielki sukces Bogdana Wenty i Daniela Waszkiewicza, którzy tak naprawdę nas stworzyli. My faktycznie mamy duże indywidualne umiejętności, co potwierdzamy, grając w dobrych klubach, ale w reprezentacji nikt nawet nie pomyśli, by być gwiazdą, ważniejszym ogniwem. Wiemy, że tylko walcząc razem, jesteśmy w stanie coś osiągnąć, że musimy tworzyć drużynę, jeden organizm. Poza tym lubimy swoje towarzystwo, przyjazd na zgrupowanie kadry nas cieszy, wspólnie gramy na parkiecie, ale i potrafimy się bawić poza nim. Nikt z nas nie robi tego dla przymusu czy tym bardziej dla pieniędzy.

A przy tym macie charakter. W Chorwacji pokonaliście drogę, która przeszła do historii naszego sportu.
- Różnie tam było. Po pierwszej rundzie wydawać by się mogło, że jest po wszystkim, ale my wiary nie straciliśmy. Porozmawialiśmy ze sobą, sytuacja była trudna, ale stwierdziliśmy, że turniej się jeszcze nie skończył, będziemy walczyć dalej, w czekających nas meczach damy z siebie wszystko i zobaczymy, co z tego wyniknie. Przypominam, że byliśmy też zależni od innych. Pierwszy mecz z Duńczykami zagraliśmy bez obciążenia, na luzie, zwycięstwo dodało nam skrzydeł, bo przekonaliśmy się, że stać nas na wielką grę. Wiadomo, w ciągu dwóch dni, jakie dzieliły obie fazy mistrzostw, fizycznie nic się nie mogło zmienić, mogliśmy jednak inaczej się nastawić mentalnie.

Mecz z Norwegią zapewne zapamięta Pan do końca życia, a abstrahując od wszystkiego - wcale nie jest łatwo trafić do pustej bramki z kilkudziesięciu metrów.
- Każdy z nas pewnie by trafił osiem na dziesięć rzutów, ale wiadomo, inaczej się gra, gdy dochodzą emocje i presja. Nie miałem czasu na przymierzenie, zastanawianie się, rzuciłem w kierunku bramki i przez ułamki sekund się modliłem, by piłka weszła. Weszła (śmiech).

Po tym spotkaniu mógł Pan powiedzieć: "Sport jest piękny", a na czym polega piękno piłki ręcznej?
- To sport walki, niezwykle widowiskowy, dobrze się go ogląda, można pokazać charakter, kreatywność. W Niemczech, gdzie gra większość zawodników z naszej kadry, jest chyba drugim pod względem popularności po piłce nożnej. Chciałbym, by kiedyś podobnie stało się i w Polsce, ale wiem, że droga ku temu daleka. Domyślam się, że podobnie jak ogromna większość chłopaków, także pan wolał w szkole pograć w piłkę nożną czy koszykówkę, a szczypiorniaka trzeba zacząć uczyć się w najmłodszych latach. Mam świadomość, że zasady "ręcznej" wydają się dziecku trochę skomplikowane, mogą odstraszać - niesłusznie.

Podczas chorwackiego mundialu wreszcie zauważeni zostali gracze dotychczas pozostający na drugim planie, niedoceniani: obrońcy wykonujący na parkiecie mało efektowną, ale ciężką i nie do przecenienia pracę.
- Ja znam swoje miejsce w szyku, miejsce na boisku. Jestem facetem od czarnej roboty, moja gra nie wygląda zbyt spektakularnie, efektownie, ale nie narzekam. Bogdan nas tak poukładał, że każdy znalazł coś dla siebie, a nie zapominajmy, że w szczypiorniaku wszystko jest od siebie uzależnione. Gdy obrona spisuje się jak trzeba, ustawia blok w odpowiednich momentach, bramkarzowi łatwiej się broni. Jego interwencje pozwalają przeprowadzać szybkie kontry, a nie da się ukryć, że w ataku gra się łatwiej, na większym luzie, gdy ma się świadomość, iż nawet strata czy przestrzelony strzał nie muszą od razu oznaczać bolesnych konsekwencji. Poza tym jest nas w kadrze kilkunastu, nawet gdy teoretycznie podstawowy zawodnik ma słabszy dzień, kolega z ławki potrafi zastąpić go godnie. To świadczy o sile, stabilności zespołu.

Jakie cechy musi mieć dobry obrońca, taki, który tworzy zaporę nie do przejścia przed swoją bramką?
- Dobry obrońca potrafi czytać grę, czyli przewidzieć ruchy atakującego bądź całej formacji ataku. Poza tym umie współpracować z kolegami, jest świetnie przygotowany motorycznie i fizycznie, i po prostu silny.

Poza boiskiem jest Pan bardzo spokojnym, pogodnym człowiekiem, na parkiecie zamienia się w twardego wojownika, nieobawiającego się ostrych, wręcz brutalnych starć. Trudno przejść taką metamorfozę?
- E tam, brutalem nie jestem, czasem w ferworze walki przytrafiają mi się zagrania ostrzejsze, ale nigdy niezamierzone. Piłka ręczna jest bardzo kontaktowa, gdy zderza się kilku dwumetrowych mężczyzn, musi zaiskrzyć. Gram twardo, ale staram się unikać sytuacji niebezpiecznych, nie chcę nikomu zrobić krzywdy. Kocham sport, kocham szczypiorniaka, na boisku się spełniam, gdy na nie wychodzę, marzę o tym, żeby wygrać, zagrać jak najlepiej, pomóc drużynie. Daję z siebie wszystko, ale nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Zresztą nawet po takich twardych, zdecydowanych, ostrych meczach często spotykamy się z rywalami, rozmawiamy, śmiejemy. Ja o urazach, siniakach, bólu szybko zapominam, jestem typem człowieka, który nie nosi w sobie urazy. Wychodzę z założenia, że pojedynek się skończył, sędzia zagwizdał po raz ostatni, nic już nie zmienię, więc po co się boczyć? A poza boiskiem faktycznie jestem spokojną osobą, trudno mnie wyprowadzić z równowagi, mam wspaniałą rodzinę, dwoje dzieci.

Trener Wenta podkreśla, że ciągle się rozwijacie, idziecie do przodu i jesteście mocniejsi niż przed dwoma laty, gdy rozpoczął się medalowy serial.
- Bogdan razem z Danielem potrafią wyciągnąć z nas to, co najlepsze pod względem sportowym i mentalnym, niesamowicie zmotywować do walki. Bywa, iż przyjeżdżamy na zgrupowanie szalenie zmęczeni rozgrywkami ligowymi, wykończeni, nawet ich drobne wskazówki, rady, potrafią błyskawicznie postawić nas na nogi.

Co zatem jesteście jeszcze w stanie osiągnąć?
- Najlepiej zdobyć złoto w Londynie, ale tak daleko jeszcze nie wybiegamy. Na razie skupiamy się na bliższych celach, czyli meczach eliminacji mistrzostw Europy, które czekają nas już w marcu. Łatwo nie będzie, musimy je wygrać, by zrobić pierwszy krok do awansu. Chcielibyśmy w ME nie tylko zagrać, ale i powalczyć o medal.

Dziękuję za rozmowę.

Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-02-10

Autor: wa