Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Najważniejsza jest droga, która prowadzi do celu

Treść

Z Radosławem Zawrotniakiem, wicemistrzem olimpijskim w szpadzie, rozmawia Piotr Skrobisz
Kmicic, Wołodyjowski, D'Artagnan, a może ktoś jeszcze? Szermierz swoich wzorów poszukuje pewnie wśród postaci "miecza i szpady"?
- Pewnie tak (śmiech). To trzy piękne postacie, nie mam wątpliwości. Jeśli chodzi o charakter, imponuje mi Kmicic, który mimo popełnianych błędów wspaniale się zrehabilitował i udowodnił, że człowiek jest w stanie dokonywać rzeczy wielkich i odnajdywać drogę. Wołodyjowski zawsze był idealny, nieskazitelny, wspaniały. Godny podziwu. Sportowo najbliższy jest mi jednak D'Artagnan, który posługiwał się szpadą. Ja też jestem szpadzistą.
Był Pan ponoć dzieckiem niezwykle żywym, ktoś by powiedział, nawet nadpobudliwym.
- Dzisiaj pewnie zdiagnozowano by u mnie ADHD. Tak, byłem żywy, lubiłem sport, wszelkie formy ruchu, nie potrafiłem usiedzieć w jednym miejscu...
...co jest o tyle ciekawe, iż wybrał Pan szermierkę. Dyscyplinę wymagającą niezwykłego skupienia, cierpliwości, spokoju.
- Tak, to prawda, ale też chciałbym zwrócić uwagę na coś innego. Szermierka jest bowiem często źle rozumiana i przyjmowana. Wielu osobom kojarzy się z machaniem szabelką, spokojnym, nieco monotonnym starciem dwóch rywali. Nic bardziej mylnego! Sama plansza ma 14 metrów, walka trwa dziewięć minut, czyli tyle, ile pojedynek bokserski. Szpada waży pół kilograma, a musimy się nią posługiwać niesamowicie szybko. Każdego dnia toczymy po kilka pojedynków, walczymy w maskach, strojach obniżających zdolności termoregulacyjne. Pocimy się, bardzo ciężko oddychamy - co za tym idzie - musimy być niesamowicie wytrenowani od strony fizycznej, mieć niesamowitą wytrzymałość, siłę, moc, ogólną sprawność koordynacyjną. Na dodatek rywalizujemy z przeciwnikiem, kombinujemy, w ciągu ułamków sekund podejmujemy decyzje, wyprzedzamy jego ruchy, analizujemy. Podam jeden ciekawy, znamienny fakt. Kilka lat temu na krakowskiej AWF przeprowadzono badania, z których wynikało, że szermierze wypadają lepiej na testach biegowych od lekkoatletów! Czy to o czymś nie świadczy? Krótko mówiąc, szermierka jest elegancka, pełna wdzięku, ale trzeba w nią włożyć mnóstwo pracy i wysiłku.
W dzieciństwie ciągnęło jednak Pana i do piłki nożnej, i do dżudo, i do tenisa ziemnego.
- Chciałem być piłkarzem, grać w Cracovii, której kibicował ukochany Jan Paweł II. Rodzice nie byli jednak tym zbyt zachwyceni, próbowali przekonać mnie do sportów indywidualnych, w których większość, jeśli nie wszystko, zależy ode mnie, od mojej pracy. Pociągało mnie dżudo, ale tu na przeszkodzie stanęła odległość od mojego domu do hali Wisły. Musiałbym przejść przez Błonia, rodzice uznali, iż to zbyt daleko. Tenis? Piękny, ale w Krakowie nie było gdzie trenować, zresztą do dziś nie jest o wiele lepiej. Została zatem szermierka, a że mieszkałem tuż obok hali Krakowskiego Klubu Szermierzy, wybór stał się oczywisty (śmiech). Zachęcał mnie zresztą starszy brat, Przemek, który wcześniej już trenował szablę, poszedłem, szybko złapałem bakcyla.
Kiedy się Pan przekonał, że sport może być czymś więcej niż przygodą - zawodem, sposobem na życie?
- Ależ on cały czas jest pasją i przygodą, to cenię w nim najbardziej. Jest też sposobem na życie. Szermierka daje mi możliwość zwiedzenia i poznania świata, środki do życia. W przyszłości mam zamiar zostać trenerem, zdobytą wiedzę przekazywać innym. A odpowiadając na pytanie, nie wiem, nie pamiętam szczególnego, jednego momentu. Wszystko stało się naturalnie.
Co Pana najmocniej w szermierce urzeka, w czym dostrzegł Pan i dostrzega nadal jej piękno, wyjątkowość?
- Szermierka to ciągła walka z przeciwnikiem i samym sobą. Przeciwnikiem, którego trzeba rozpracować, rozszyfrować jego ruch, wyprzedzić zamiar, niczym w szybkich szachach. To fascynujące, toczące się w ułamkach sekund działanie. A walka z sobą to cały trening, wszystkie myśli pojawiające się po drodze, opanowanie nerwów przed i w trakcie zawodów.
Jest Pan szpadzistą, ale wcześniej próbował Pan swych sił zarówno we florecie, jak i szabli. Gdzie tkwią największe różnice między tymi broniami?
- Te trzy bronie na mistrzowskim poziomie różnią się od siebie jak tenis ziemny od tenisa stołowego i badmintona. Różnice są ogromne w sposobie trenowania, walczenia, myślenia, postrzegania, całej szeroko pojętej filozofii. Szpada jest najbardziej widowiskowa, kibic może łatwo zobaczyć, kto zadał trafienie. Kto pierwszy - ten lepszy, jeśli zawodnicy trafią się w tym samym momencie, obaj otrzymują punkt. Polem trafienia jest całe ciało, nie ma konwencji, czyli zasad umownych (pierwszeństwa jednych akcji nad innymi). Wydaje mi się, że zawiera w sobie najwięcej starych tradycji, trenuje ją zresztą najwięcej ludzi. Floret był dawniej bronią ćwiczebną pod szpadę, to broń bardziej kobieca, choć np. mamy w kraju fantastycznych jej reprezentantów wśród mężczyzn. Polem trafienia jest sam tułów, ma konwencję podobnie jak szabla, w której trafienia można zadawać od pasa w górę, czyli w maskę, ręce, tułów. Szpada jest najczystszą bronią z tego względu, że najmniej zależy w niej od sędziów, którzy w dwóch pozostałych podejmują ostateczne decyzje. Szpada i floret są broniami kolnymi, w których trafienia zadaje się pchnięciem. Szabla to broń sieczno-kolna, trafienia zadaje się głównie cięciami. To tak w największym skrócie. Wiem, że zasady mogą niektórym wydawać się dość skomplikowane, przy ich poznaniu można naprawdę szermierką się delektować.
Dlaczego szpada jest najpiękniejsza, bo domyślam się, że podpisze się Pan obiema rękami pod tym stwierdzeniem?
- Pewnie, że się podpiszę. A czemu jest najpiękniejsza? Chyba przez rozbudowaną taktykę. Podstawowa zasada brzmi: traf, nie daj się trafić. Niby proste, ale do jej realizacji wiedzie daleka droga przez przeróżne sposoby zadawania i unikania trafień, skomplikowane kombinacje. Polem trafienia jest ciało, zatem mogę próbować atakować nogi, ręce, głowę, zarazem muszę być cały czas czujny, żeby samemu uniknąć ciosu. Szpada praktycznie wyklucza możliwość popełniania pomyłki, błędy kosztują szalenie drogo.
Szpada, w ogóle szermierka kojarzy się z pewnym etosem rycerskim, szlachetnymi zasadami. Słusznie?
- Jak najbardziej. Szermierze zawsze postępują fair, pomagają sobie zarówno na planszy, jak i poza nią. To sport szlachetny nie tylko z nazwy. Często słyszymy, że sportowiec otrzymał nagrodę fair-play, bo do czegoś się przyznał, komuś pomógł. W naszej dyscyplinie podobne sytuacje mają miejsce niemal w każdej walce. Poza tym - to też ciekawe - szermierze w ogromnej większości są ludźmi wykształconymi. Przypadki, że ktoś nie skończył studiów lub nie studiuje, są rzadkością. Może to zabrzmi nieco pompatycznie, ale wydaje mi się, że szermierka uczy łączyć sport z codziennym życiem, pomaga też stawać się lepszym człowiekiem.
Pamięta Pan swój pierwszy sukces?
- Życiowym jest na pewno medal olimpijski. A pierwszy? Miałem wtedy 12 lat, zająłem drugie miejsce na ogólnopolskich zawodach pod nazwą "Gwiazdka za szpadą" w Gliwicach. Poczułem wtedy, że to jest to.
Często Pan jednak powtarza, że cel jest istotny, ale tak naprawdę ważniejsza jest droga, która do niego prowadzi.
- Łzy, pot, ból - tak uważam. Oczywiście marzę o sukcesach, zwycięstwach, poświęcam im mnóstwo czasu, treningów, wyrzeczeń, ale gdybym to robił wyłącznie z powodu jakiegoś medalu, nawet olimpijskiego, nie mógłbym odczuwać satysfakcji z pracy. Tymczasem ja chcę czerpać ze sportu coś więcej, chcę stawać się dzięki niemu lepszy. Jestem chrześcijaninem, głęboko wierzącym, stąd takie podejście wynika pewnie z wartości, które mam mocno zaszczepione. Droga jest dla mnie najważniejsza, osiągniecie celu jest wspaniałe, ale smakuje przez chwilę. Dalej żyjemy, jesteśmy tymi samymi ludźmi, zostaje to, co wypracowaliśmy i czego nauczyliśmy się wcześniej.
Którędy zatem biegła Pana droga do olimpijskiego srebra?
- Nie powiem niczego odkrywczego - przez trening. Ale też każde zajęcia sprawiały mi przyjemność, nawet te ciężkie, po których na nic nie miałem sił. Jestem też szczęściarzem, bo spotykałem dobrych ludzi, którzy mi pomagali i wspierali mnie na każdym etapie przygody ze sportem.
Który moment był najtrudniejszy, biegł najbardziej pod górkę?
- Najtrudniejsze były chwile, gdy nie otrzymywałem powołania do reprezentacji Polski, choć dwa razy z rzędu zajmowałem drugie miejsce na liście krajowej. Ominęły mnie w ten sposób wyjazdy na najważniejsze imprezy, mistrzostwa świata i Europy. Czułem się źle, bo podświadomie wiedziałem, że coś jest nie tak, że na miejsce w narodowej drużynie zasługuję. Z drugiej strony, dziś potrafię spojrzeć na tę sytuację z innej perspektywy. Trener miał sprawdzony, zgrany skład, zwycięski skład, a jak wiadomo, takiego się nie zmienia. Szansę dostałem dopiero wówczas, gdy jeden z kolegów doznał kontuzji, i to w szczególnym momencie, bo tuż przed słynnym meczem z Rosją w Pucharze Świata. Wyszedłem na planszę w trudnej chwili, musiałem walczyć z wielokrotnym medalistą igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata, legendarnym Pawłem Kołobkowem. Wygrałem, od tej chwili karta się odwróciła.
Jak Pan sobie radził i radzi, gdy nie idzie, piętrzą się przeszkody? Szermierka, prócz wielu innych cech, wymaga przecież także szalenie mocnej głowy, odporności na stres, presję.
- Mam silny charakter, działam bardzo dobrze w stresogennych sytuacjach. Im gorzej - tym mocniej potrafię się w sobie skupić i reagować. Praktycznie w ogóle się nie denerwuję.
A wiara? Nie ukrywa Pan swojej pobożności, modlitwa pomaga utrzymać ten stan skupienia, wyciszenia?
- To podstawa. Wiem, że Opatrzność nade mną czuwa. Staram się pogłębiać swe życie religijne, przed igrzyskami w szczególny sposób uczestniczyłem w Liturgii. Przed każdą walką się modlę, zawierzam Bogu wszystko to, co za chwilę ma nastąpić, przed wyjściem na planszę czynię znak krzyża. To dla mnie szalenie ważne. Wiem też, że podczas olimpiady moja mama modliła się dużo do Jana Pawła II i cóż, wymodliliśmy mój medal (śmiech).
Ten medal był celem czy marzeniem?
- Wielkim marzeniem. Co tu dużo ukrywać, w Polsce olimpijskie podium ma szczególny wymiar, ponieważ daje poczucie bezpieczeństwa. Podkreślę: ja nie walczę dla pieniędzy, sądzę też, że ogromna większość moich kolegów i koleżanek także, ale też sport jest naszą pracą, której wiele poświęciliśmy, m.in. swe ewentualne kariery zawodowe. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę, przecież mogłem być np. informatykiem w dużej firmie, wieść w miarę spokojne życie, dużo zarabiać. Szermierka, wioślarstwo, kajakarstwo, gimnastyka to nie piłka nożna, my godną przyszłość możemy sobie zapewnić tylko podczas najważniejszych zawodów, igrzysk w szczególności. Wygrywamy, zdobywamy olimpijską emeryturę, przegrywamy, zostajemy na lodzie. Myślę, że dlatego tak wielu naszych zawodników zjada presja, choć na mistrzostwach świata czy Europy zdobywają najwyższe laury, na igrzyskach nie potrafią tego powtórzyć.
Zmieniło się Pana życie po Pekinie?
- Mam trochę więcej spokoju, luzu psychicznego. Większe jest zainteresowanie mediów, ale to mi nawet sprawia przyjemność. Czasem tylko słyszę od najbliższych: "Odbiło ci"! To zachowanie prewencyjne, abym zawsze i wszędzie stąpał mocno po ziemi (śmiech). Bo fakt jest faktem, że człowiekowi może się zamieszać w głowie, gdy przez tygodnie, miesiące codziennie słyszy odmieniane na setki sposobów słowa "olimpiada", "medal" itd.
Jest jakaś recepta na sukces w szermierce?
- Trening, uczciwa praca. Jeśli ktoś jest dobrze przygotowany do zawodów, nie ma się czego bać. Nie miałem jakiegoś wybitnego talentu do tej dyscypliny, wszystko co osiągnąłem, zawdzięczam swojej pracy i ludziom, którzy mnie otoczyli, szczególnie trenerowi Zbigniewowi Ryczkowi.
Jestem typem zawodnika, który do każdych zawodów musi być perfekcyjnie przygotowany fizycznie, stąd dużo chodzę na siłownię, biegam, pływam, grywam w piłkę, siatkówkę, koszykówkę. Dzięki temu potrafię przeciwnika zamęczyć. Przed igrzyskami trenowałem około sześciu godzin dziennie, z czego sama szermierka zajmowała mniej więcej czterdzieści procent.
Presja? Po Pekinie odczuwa Pan na swych barkach większy bagaż oczekiwań?
- Gdybym tak myślał, zastanawiał się długo nad "koniecznością" odnoszenia ciągłych zwycięstw, to bym się z góry skazał na porażkę. Staram się zatem wszędzie zachować równowagę, rozsądek i spokój. Wiem, że np. obecny sezon jest etapem przejściowym, nie ma zbyt dużego znaczenia z punktu widzenia sportowego, choć oczywiście chciałbym świetnie wypaść na mistrzostwach świata. Liczą się igrzyska w Londynie, zmierzamy do nich planem czteroletnim, w którym wszystko jest zaplanowane z dokładnością co do godziny.
Co musi Pan zrobić, by w 2012 r. wykonać kolejny krok do przodu, czyli zostać np. mistrzem olimpijskim?
- Ładnie to brzmi... Poszukać rezerw, to podstawa. Myślę, że trener je znajdzie, mogę coś poprawić w taktyce indywidualnej, przygotowaniu fizycznym. Różne drogi do tego prowadzą, rezerwy można wyzwalać, niekoniecznie podkręcając liczbę jednostek treningowych czy ich natężenie, czasami potrzeba więcej luzu, zwykłej wycieczki w góry lub też np. poważnego ćwiczenia odwagi, eliminującego jakąś blokadę tkwiącą w podświadomości. Jestem optymistą, bo trenera mam mądrego. Ale szczerze mówiąc, najbliższe moje plany są nieco inne, za kilka miesięcy biorę ślub, zakładam rodzinę, jej szczęście to moje największe marzenie.
Życzę więc spełnienia wszystkich marzeń, szczególnie tych najgłębszych i dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-04-14

Autor: wa