Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nadzieja i serce do walki

Treść

Rozmowa z Markiem Twardowskim, najbardziej utytułowanym polskim kajakarzem
Jakie emocje wywołują w Panu mistrzostwa świata, które już za kilka tygodni w Poznaniu?
- Z jednej strony samo hasło "mistrzostwa świata" aż tak bardzo mnie nie ekscytuje z tej racji, że występowałem już wielokrotnie na imprezach najwyższej rangi, przywożąc z nich ponad trzydzieści medali. Ale te zawody będą szczególne z tego względu, że zostaną rozegrane w Poznaniu, przed polską publicznością. Dlatego emocjonuję się, i to nawet bardzo. Chciałbym wypaść w nich jak najlepiej, sprawić frajdę i sobie, i kibicom.
Mówiąc o emocjach, bardziej miałem na myśli fakt, że poznańskie mistrzostwa będą Pana pierwszą wielką międzynarodową imprezą po ciężkiej chorobie, operacjach, które mogły zakończyć sportową karierę. Droga, którą Pan przeszedł w ostatnich miesiącach wygląda wręcz nieprawdopodobnie.
- Jest w tym sporo prawdy. Latem ubiegłego roku doznałem ciężkiego skrętu kiszek, trafiłem na stół operacyjny, przeszedłem trzy zabiegi, podczas których lekarze wycięli mi prawie dwa metry jelita, trochę mięśni. Powrót do sportu wydawał się wtedy jakąś abstrakcją, czymś nierealnym, a mówienie o nim niestosownością, lecz proszę mi wierzyć, ja nie miałem niczego innego w głowie. Nie jestem oczywiście szaleńcem, który porywa się z motyką na słońce, ale podczas rehabilitacji, gdy dostrzegałem choć cień szansy, starałem się robić wszystko tak, by powrót do wielkiego pływania uczynić możliwym. I to się ziściło, w czerwcu, podczas mistrzostw Polski, zdobyłem dwa medale, złoty i brązowy, ścigałem się z chłopakami z kadry na równi. Udowodniłem, że jestem twardy i teraz mierzę w Londyn. Tam, mam nadzieję, ziści się moje marzenie o olimpijskim podium.
Przez długie lata kariery wygrywał Pan z rywalami, teraz, podczas choroby, musiał Pan stoczyć pojedynek z samym sobą, słabościami, zwątpieniem. Trudno było?
- Ta walka miała swoje granice. Wyznaczał ją mój organizm, na ile pozwolił, tyle robiłem. Chciałem wrócić, ale po operacjach nic nie było pewne. Pojawiały się dylematy, kłębiące się myśli, czy powrót nie odbędzie się kosztem zdrowia, a nawet życia. Spychałem je gdzieś na margines, lecz cały czas miałem świadomość, że ryzykuję. Sport to nie tylko sukcesy, odbieranie medali i sława, to także, a może przede wszystkim harówka w pocie czoła, która powala nawet w pełni zdrowego, a co dopiero kogoś po wycięciu dwóch metrów jelita. W pewnym momencie powiedziałem sobie: spróbuję, zobaczę, jak to będzie.
Nie miał Pan myśli, że po tym wszystkim nagle zawalił się świat?
- Mam 31 lat, kajakarstwo uprawiam od 11. roku życia. To już jest jakaś odpowiedź na pana pytanie. Na samym początku marzyłem, by przestało boleć. Potem łudziłem się, że nie będą konieczne zabiegi, że wszystko wróci do normy naturalnie. Wtedy, przez moment, wierzyłem, że tak naprawdę nic się nie stało. Po trzeciej operacji świat mi się trochę zawalił. Byłem przyzwyczajony do walki o medale, a tu nagle taki cios. Musiałem go przyjąć i walczyć dalej.
Pewnie, nawet gdybym musiał zakończyć karierę, nikt by mi nie odebrał całego dorobku lat spędzonych na wodzie, medali mistrzostw świata i Europy. Wielu moich rówieśników, pracujących i trenujących równie ciężko, nigdy nawet nie zbliżyło się do podobnych wyników, dobrze o tym wiedziałem. Ale ja cały czas planowałem jeszcze stanąć na olimpijskim podium. To było marzenie mojego życia, cel, jakiemu się poświęcałem. I te igrzyska nie pozwoliły mi zwątpić.
Co mówili lekarze, jak słyszeli o "planie powrotu"?
- Lekarze ze szpitala w Białymstoku, gdzie byłem operowany, odpowiadali, że nigdy wcześniej nie mieli pacjenta takiego jak ja. Sportowca, który nagle dostał tak potężnego skrętu jelit. Zrobili, co w ich mocy, ale długo nie potrafili powiedzieć, czy wrócę do pływania, a jeśli tak, to na jakim poziomie. Nie było stuprocentowej gwarancji, jak zareaguje organizm, czy w środku wszystko się ułoży jak trzeba. Ale ja cały czas żyłem nadzieją. Zawsze wierzyłem w sukces, zasmakowałem w nim już jako junior, gdy zdobyłem złoto mistrzostw świata. Od tego czasu mierzyłem w najwyższe cele. Kiedy jechałem na wielkie zawody, mówiłem, że chcę przywieźć złoto. Nie jakikolwiek medal, ale ten jeden, konkretny. Tylko stawiając przed sobą wysokie cele, można przecież pokonywać granice.
Powiedział Pan kiedyś: "Mam serce do walki". Pomogło w czasie choroby?
- Pomogło. Po operacjach schudłem 17 kilogramów. Nie mogłem nic jeść, miałem tylko moczone wodą usta, poza tym karmiono mnie kroplówkami. Kajakarstwo to ekstremalny sport, trenujemy jak szaleńcy, niektórzy nazywają nas galernikami i nie ma w tym przesady. Mój organizm był przyzwyczajony do gigantycznego wysiłku, i chyba dlatego tak dobrze zregenerował się po operacjach.
A jak dziś reaguje Pana organizm na treningowe obciążenia?
- Nie jestem jeszcze w pełni zdrowy, wszystko dokładnie się nie zagoiło. Według lekarzy, potrzeba co najmniej roku po operacji, by cały proces się zakończył. Organizm reaguje różnie, miewam czasami skoki wyników, pewnych rzeczy uczę się na nowo, ale ogólnie mówiąc: jest dobrze. Dla kajakarza najważniejszym okresem jest zima, gdy tworzy się bazę. Fundament, na którym można potem budować formę. Jesienią walczyłem o zdrowie, zimy nie przepracowałem, treningi zacząłem w kwietniu. Obecnie jestem przygotowany może na 70 procent, na więcej nie ma szans. Zdobyłem jednak pewien zalążek na przyszły rok, dużo ważniejszy. Rok olimpijskich kwalifikacji.
Zaczęliśmy naszą rozmowę od kwestii mistrzostw w Poznaniu, i nią ją zakończmy. O co powalczy Pan w stolicy Wielkopolski?
- O to, co zawsze. Stojąc na starcie, nie wypada mierzyć niżej niż w medal. Wtedy zapomina się o wszystkich problemach, człowiek chce dać z siebie jak najwięcej, ile tylko może.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz

Marek Twardowski jest legendą polskiego kajakarstwa. 31-letni zawodnik na najważniejszych imprezach, mistrzostwach świata i Europy zgromadził ponad trzydzieści medali. Najbardziej spektakularne sukcesy odniósł podczas MŚ w Mediolanie (1999), gdy stanął na najwyższym stopniu podium w konkurencji K2 500 m, oraz w 2006 r. w Szegedzie, kiedy zdobył złoto w K1 500 m. Podczas igrzysk w Pekinie był chorążym naszej ekipy. W bogatej kolekcji wciąż brakuje mu olimpijskiego krążka - i to jest cel na rok 2012 i Londyn.
Pisk
Nasz Dziennik 2010-08-10

Autor: jc