Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Nadal mam sportowe marzenia

Treść

Rozmowa z Adamem Małyszem, najlepszym polskim skoczkiem narciarskim Już dawno nie miał Pan takiego spokoju podczas okresu przygotowawczego - nowy, utytułowany trener, świetne warunki, zrealizowany plan treningowy. Nic, tylko się cieszyć... - To prawda, rzadko się zdarzało, abyśmy mogli poskakać sobie na pierwszym śniegu bez żadnych problemów. Wykonaliśmy plan, mam nadzieję, że jesteśmy dobrze przygotowani. Czy tak jest, pokażą jednak dopiero pierwsze konkursy. Oczekuję ich z ciekawością, niecierpliwością i małą niepewnością. Nikt z nas nie jest bowiem pewny, iż wyjdzie na skocznie i będzie skakał znakomicie. Trenujemy na własną rękę, robimy co innego, a efekty są widoczne dopiero na zawodach. Nie ukrywam jednak, że wygrana w Letnim Grand Prix dodała mi wiary, że może być dobrze. A były chwile, kiedy jej brakowało? - Na i po olimpiadzie w Turynie było mi ciężko. Mimo niezłego występu na normalnej skoczni czułem niedosyt, oczekiwania były przecież inne. Do tego wszyscy wokół żądali wręcz odpowiedzi na pytanie, dlaczego było jak było, czemu nie zdobyłem medalu, czy będę dalej skakał, czy też zakończę karierę. Kilka osób mnie już skreśliło. Czego zatem oczekuje Pan po nowym sezonie? - Przede wszystkim będzie to sezon spokojniejszy. Nie ma olimpiady, a co za tym idzie presji, że koniecznie muszę coś osiągnąć. Nie znaczy to oczywiście, że nie stawiam przed sobą wysokich celów. Przeciwnie. Przed nami mistrzostwa świata w Sapporo; każdy będzie chciał osiągnąć na nich apogeum formy i je wygrać. Ja nadal mam sportowe marzenia, nadal mam o co walczyć. Podczas Letniego Grand Prix pojawiło się kilku nowych, ciekawych zawodników, konkurencja rośnie w siłę... - Normalną koleją rzeczy jest sytuacja, w której jedni odchodzą, na ich miejsce pojawiają się następcy. Latem bywały konkursy, w których startowało tylko kilku skoczków z mojego rocznika bądź starszych. Reszta to młodzież. Ale kibice szybko ich poznają i zapamiętają nazwiska. Wystarczy jeden, dwa konkursy i już będą powszechnie znani. Jak się Panu współpracuje z nowym trenerem naszej kadry, Finem Hannu Lepistoem? - Bardzo dobrze. Już od pierwszego spotkania poczułem, że mogę pod jego okiem uczynić krok do przodu, choć mniej więcej dwa miesiące trwało, zanim się do niego przyzwyczaiłem (śmiech). Zaskoczył nas już na samym początku, gdy poprosił, byśmy zwracali się do niego po imieniu - nie zaś "trenerze". Jesteśmy na stopie koleżeńskiej, ale dla nas wszystkich jest dużym autorytetem. To bardzo dobry specjalista, doświadczony szkoleniowiec, który wychował wielu wspaniałych zawodników. Co ma Lepistoe, czego nie mieli jego poprzednicy? - Na pewno niezmierny spokój. Czasem aż nadmierny (śmiech). Zdarzały się bowiem sytuacje, w których komuś nie szło, denerwował się, a trener do końca zachowywał spokój, mówiąc, że będzie dobrze, że zima jest najważniejsza. Przy okazji widać u niego pewność w oczach - doskonale wie, co i dlaczego robi. To przekłada się na nas, ufamy mu. Co godne podkreślenia, bardzo liczy się z opinią każdego zawodnika, chce, byśmy nie bali się wyrażać swoich opinii. I to nie tylko tych pozytywnych. Oczywiście jeśli się z czymś nie zgadzamy, musimy podać argumenty. W tym różni się od poprzednika. Heinz Kuttin również był dobrym fachowcem, nie wątpię w to. Starał się słuchać naszych sugestii, ale zwykle wychodził z założenia, że wszystko wie najlepiej. Stąd nie dopuszczał do siebie innych opinii, twierdząc, że powodują zbędne zamieszanie. Lepistoe wprowadził jakieś nowinki treningowe, których wcześniej Pan nie znał? - Nie. Ma jednak swoją metodę pracy, której oczywiście nie mogę zdradzić. Powiem tylko, że do każdego z nas podchodzi osobno, indywidualnie. Kiedy zawodnik źle skacze albo z czymś nie daje sobie rady, Hannu Lepistoe bierze go na bok i długo coś tłumaczy. Zdarza się, że mamy ciężki trening siłowy i po dwóch godzinach jesteśmy wykończeni, a trener zarządza komuś dodatkowe 80 odbić imitacyjnych. Wiem jedno: gdybym miał stosować te same metody treningowe co w czasach moich największych sukcesów, nie byłbym w stanie skakać tak dobrze. Każdy zawodnik ma potrzebę rozwijania się, a do tego nasza dyscyplina przez ostatnie lata bardzo się zmieniła. Nadal odczuwa Pan na sobie presję wyniku? - Jak najbardziej. I to nie tylko od kibiców, dziennikarzy, ale i od samego siebie. Jeśli zawodnik dobrze skacze, budzi u innych respekt. Rywale go szanują. Często powoduje to u nich blokadę, nie są w stanie spisywać się na miarę możliwości. Ja twierdzę, że wciąż jestem w stanie wygrywać najpoważniejsze zawody. Gdzie tkwi tajemnica wielkich mistrzów, którzy przez lata potrafią utrzymać się na szczycie i walczyć o najwyższe cele? - Na to składa się wiele elementów: talent, ta iskierka Boża, która pokazuje, że się jest do skakania stworzonym, i przygotowanie. Jeśli się nie ma jednego z nich, można być dobrym, można nawet odnieść sukces, ale nie jest się w stanie utrzymać na szczycie przez lata. Pierwszy konkurs nowego sezonu już za kilka dni w Kuusamo. Powalczy Pan o zwycięstwo? - Zobaczymy. Zapowiada się długi sezon, żeby wytrzymać jego trudy, trzeba być bardzo dobrze przygotowanym pod względem fizycznym, wytrzymałościowym i psychicznym. Trzeba być mistrzem. Jest paru zawodników, którzy są w stanie to uczynić. Wierzę, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, będę się mógł zaliczyć do ich grona. Najważniejszą imprezą sezonu będą oczywiście mistrzostwa świata w Sapporo. To trochę "polskie" miasto, Wojciech Fortuna sięgał tam po mistrzostwo olimpijskie. Na normalnej skoczni raz już wygrałem, mam dobre wspomnienia. Duży obiekt jest z kolei bardzo trudny, zazwyczaj wieją na nim silne wiatry, są problemy z prędkością na rozbiegu. Z drugiej jednak strony - jeśli człowiek ma formę, jest w stanie walczyć w każdych warunkach. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz, "Nasz Dziennik" 2006-11-21

Autor: ea