Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Na Monte Cassino było dużo czerwonych maków...

Treść

Piotr Szubarczyk Rankiem patrol 12. Pułku Ułanów Podolskich, pod dowództwem podporucznika Kazimierza Gurbiela, wkroczył w ruiny klasztoru. Polacy zajęli cały klasztor i zatknęli na murach polską flagę. Przed dwoma laty, w dniu święta Konstytucji 3 Maja, prezydent RP Lech Kaczyński awansował pułkownika Zygmunta Odrowąża-Zawadzkiego na stopień generała brygady. Media jakoś to przeoczyły. Szkoda, bo było to wydarzenie większej wagi niż niedawna "afera" z nominacjami generalskimi, którą tak ochoczo komentowano, przekonując nas, że awansowanie oficerów - urzędników z MON, to sprawa wagi państwowej. Generał brygady Zygmunt Odrowąż-Zawadzki jest ostatnim żyjącym oficerem dyplomowanym II RP. Ostatnim żyjącym oficerem sztabowym Wojska Polskiego, który otrzymał stopień oficerski i dyplom na wolnej polskiej ziemi nie od sowieckich POP-ów ("pełniących obowiązki Polaków" oficerów sowieckich, oddelegowanych do wojska "ludowego") ani od ich podopiecznych (takich jak "wodzowie" armii "ludowej", Spychalski, Jaruzelski i im podobni), lecz z rąk wybitnego polskiego dowódcy, generała Tadeusza Kutrzeby - bohatera wojny z bolszewikami, komendanta Wyższej Szkoły Wojennej, dowódcy Armii Poznań podczas wojny obronnej 1939 roku. W roku 1939 porucznik Odrowąż-Zawadzki ukończył, jako najmłodszy wiekiem, Wyższą Szkołę Wojenną. Wypromował się 15 sierpnia, a już dwa tygodnie później wyruszył na wojnę. Był oficerem sztabowym w licznych bataliach - od słynnej bitwy nad Bzurą we wrześniu 1939 r., po zdobycie Bolonii w ostatnich dniach wojny! O karierze wojskowej pana generała opowiem przy innej okazji, bo warto! Dziś, gdy wspominamy heroiczny bój Polaków o wzgórze Monte Cassino, otwierające aliantom drogę na Rzym, warto się wsłuchać w relację ówczesnego majora Zygmunta Odrowąża-Zawadzkiego. Choć bardzo jeszcze wówczas młody, był już wielce doświadczonym oficerem sztabowym, zastępcą szefa sztabu i szefem oddziału operacyjnego w 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Wojskowi mówią, że zastępca szefa sztabu to człowiek od najważniejszej, "czarnej" roboty, w czasie bitwy "mózg" wojska, przygotowujący analizy sytuacji bojowej, proponujący kierunki natarcia, współpracujący zarówno z szefem sztabu, jak i z dowódcą. Pan generał skończy 27 listopada 97 lat. Jakby wbrew naturze, prezentuje nienaganną wojskową sylwetkę i ma doskonałą pamięć! Wydarzenia spod Monte Cassino odtwarza z precyzją godną wytrawnego sztabowca, dla którego liczy się każdy szczegół. Któż, jak nie on, spośród żyjących, godzien jest mówić o tej bitwie! Miłość silniejsza od śmier ci Przygotowania do bitwy zajmowały majorowi Zawadzkiemu i innym sztabowcom większość czasu, zdawali sobie bowiem sprawę, że od tego zależy życie wielu polskich żołnierzy. Tym bardziej zdumiewające jest to, iż we wspomnieniach po latach pojawiają się refleksje i spostrzeżenia, o które trudno by podejrzewać zawodowego oficera. Kiedy polscy oficerowie wyruszyli na rekonesans w kierunku pola przyszłej bitwy, w rejon tzw. Domku Doktora, major zanotował: "Noc była piękna, gwiaździsta, ale hałaśliwa. Wciąż ktoś strzelał i coś wybuchało. Gdy nagle robiło się cicho, miałem wrażenie, że dzwoni mi w uszach. Najdziwniejsze było to, że z drzew oliwkowych, których pociski pozbawiły całkowicie liści, dobiegał nas... śpiew słowików! Pomyślałem sobie wtedy, że jednak miłość jest silniejsza od śmierci!". A śmierć była tuż obok. Słowiki śpiewały na gołych drzewach zaledwie 170 metrów przed niemieckimi pozycjami. Codziennie ktoś ginął z powodu nieustającego ostrzału. Śmierć zbierała żniwo, zanim "ruszyli przez ogień, straceńcy". Od 27 kwietnia 1944 r. do momentu rozpoczęcia decydującej bitwy 3. Dywizja Strzelców Karpackich straciła 3 oficerów i 42 szeregowych, 13 oficerów i 178 szeregowych zostało rannych. Tak wyglądała "cisza przed bitwą", przerywana nie tylko słowiczym śpiewem. Wiara przeciw fanatyzmowi Brawurowy polski atak na umocnione wzgórze napotkał na swej drodze dwie przeszkody, jak się zdawało, nie do pokonania: jedna to dobre położenie pozycji obronnych i nadzwyczaj trudny teren, sprzyjający Niemcom. Teren miał cechy wysokogórskie, ze stromymi stokami. Nieprzyjaciel doskonale widział polskie pozycje, artyleria musiała być ukryta, wprowadzenie wojska w rejon walki mogło się odbywać praktycznie tylko w nocy. Drugą, piekielną przeszkodą była niemiecka 1. Dywizja Spadochronowa "Hermann Goering", broniąca najważniejszego odcinka, Cassina i okolicznych wzgórz. - To była najlepsza jednostka nieprzyjaciela - wspomina generał. - Miała duże doświadczenie bojowe z walk w Norwegii, Belgii, Holandii, na Krecie i w Związku Sowieckim. Jej żołnierze byli ochotnikami w wieku do 25 lat i fanatycznymi hitlerowcami - dodaje. Polscy żołnierze byli przeciętnie znacznie starsi od swych przeciwników, niektórzy dobiegali pięćdziesiątki, przez to fizycznie byli mniej sprawni. Nie mieli też takiego doświadczenia bojowego jak Niemcy. Zdaniem generała, gdyby bitwa toczyła się kilka miesięcy później, ofiar po naszej stronie byłoby znacznie mniej. Każdego dnia żołnierz polski zdobywał doświadczenie i umiejętności. Uczył się współpracy z kolegami, wśród których byli zarówno doświadczeni zawodowi żołnierze, jak i tacy, którzy wojaczki uczyli się dopiero w długiej drodze do domu - przez dramatyczne doświadczenia deportacji na nieludzką sowiecką ziemię. Byli też tacy, co jeszcze kilka tygodni wcześniej stali po drugiej stronie w niemieckich mundurach: chłopcy z Pomorza, z Wielkopolski czy ze Śląska, ziem wcielonych w roku 1939 do Rzeszy. Nikt ich nie pytał o zdanie. Przywdziewali obce mundury, by chronić rodziny przed obozem koncentracyjnym. Nawet dezercję musieli zamarkować jako śmierć na polu bitwy, bo za to też prześladowano najbliższych. Zmieniano im nazwiska w książeczkach wojskowych na wypadek dostania się do niewoli. Korzystali z każdej okazji, by trafić do polskiego wojska i zdjąć nienawistny mundur. - To byli bardzo dobrze wyszkoleni żołnierze, pałający poza tym chęcią walki, by zmyć upokorzenie, jakiego zaznali - wyjaśnia generał. Wszystkie atuty były po stronie Niemców: wyszkolenie, doświadczenie, nawet ten hitlerowski fanatyzm. Jest jednak coś, co potrafi pokonać i słabość fizyczną, i furię przeciwnika. Głębokie przekonanie, że bronimy słusznej Sprawy, że Pan Bóg jest z nami, że to wszystko dla Polski... - W szkole wojskowej uczono nas, że motywacja i wiara w zwycięstwo, to jest co najmniej 10 proc. więcej atutów, niżby wynikało z chłodnej kalkulacji sztabowej. O te 10 proc. byliśmy mocniejsi i to wystarczyło, by zwyciężyć, "by udał się szturm" - mówi z przekonaniem generał Odrowąż-Zawadzki. Krzyk dzikich gęsi... 11 maja rozpoczęła się aliancka ofensywa we Włoszech. Otrzymała ona kryptonim "Honker", co znaczyło po angielsku krzyk dzikich gęsi powracających do domu. Dla wielu polskich żołnierzy ten kryptonim miał szyderczą wymowę. Ci z Kresów wiedzieli już, że drogi do domu mogą nie odnaleźć, nawet jeśli pokonają Niemców. Coraz głośniej mówiło się o porozumieniach "naszych aliantów" z "aliantami naszych aliantów" kosztem Polski, zgodnie z liniami wytyczonymi na wschodzie jeszcze przez Stalina i Hitlera. Realny był bunt polskich żołnierzy i odmowa dalszej walki przeciwko Niemcom. Czuli się zdradzeni. Zwłaszcza ci, którzy przeszli przez sowieckie piekło i nosili w kieszeniach mundurów żołnierskie legitymacje z dewizą: "Bez Wilna i Lwowa nie ma Polski"... Generał Anders osobiście uczestniczył w akcjach uświadamiających sytuację. Sowieci tylko czekali, by rozpocząć kampanię propagandową przeciwko "polskim faszystom", co sprzyjają Niemcom, co opuścili Sowiety, by uniknąć walki. Trzeba było walczyć. Polacy byli pierwszymi, którzy podjęli walkę w tej wojnie i musieli być wśród ostatnich, którzy ją kończyli. "Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenną. Tą rzeczą jest honor"... Jan Lechoń napisze późni ej w słynnej "Przypowieści": Żołnierz, który zostawił ślady swojej stopy na wszystkich niedostępnych drogach Europy. Szedł naprzód, gdy nie mogli najbardziej zajadli, i wdzierał się na szczyty, z których inni spadli, zdobywszy wolność innym dłońmi skrawionemi, dowiedział się nareszcie, że sam nie ma ziemi. I wtedy ktoś rozumny, nie "rozumny szałem", powiedział mu: "Od dawna wszystko to wiedziałem. Wiedziałem, że nikt twoich ran ci nie odwdzięczy, bo niczym krew, co płynie, przy złocie, co brzęczy. I nigdy nikt nie liczył leżących w mogile, bo czym jest duch anielski przy szatańskiej sile? Jak żal mi, że ci oczy nareszcie otwarto! I powiedz sam mi teraz, czy to było warto?" A żołnierz milczał chwilę i ujrzał w tej chwili tych wszystkich, którzy legli w cudzoziemskim grobie, co mówili "Wrócimy", nie myśląc o sobie. I widzi jakichś jeźdźców w tumanach kurzawy, i słyszy dźwięk Mazurka i tłumu wołanie. Dąbrowski z ziemi włoskiej wraca do Warszawy. "Czy warto...?". Odpowiedział: Ach! śmieszne pytanie"... "Gdy nie mogli najbardziej zajadli"... Polski atak na Monte Cassino był kontynuacją wcześniejszych, nieudanych działań aliantów. Już 22 stycznia 1944 r. uderzyli Amerykanie. Straty były ogromne (ponad tysiąc poległych), szturm trzeba było przerwać. Jeszcze większe straty ponieśli atakujący z drugiego skrzydła Francuzi. W lutym odbyły się równie nieudane ataki z udziałem Amerykanów, Hindusów, Nowozelandczyków i Brytyjczyków. W marcu ponownie zaatakowali Hindusi, Nowozelandczycy i Anglicy. To była krwawa jatka. Straty aliantów wynosiły ponad 50 tysięcy ludzi! Dopiero na tle tych wydarzeń można zrozumieć, czym dla polskiego dowództwa, zwłaszcza dla generała Władysława Andersa, była zgoda na udział 2. Korpusu Polskiego w majowych natarciach na piekielne wzgórze. Jaki ciężar odpowiedzialności! Korpusowi groziło przecież zdziesiątkowanie i likwidacja, tak jak w przypadku zlikwidowanego po marcowym szturmie korpusu nowozelandzkiego! 11 maja Polacy byli główną siłą atakującą Monte Cassino. Nasi żołnierze atakowali w nieosłoniętym, zaminowanym terenie pod ostrzałem z zamaskowanych bunkrów. Ten pierwszy atak się nie udał, ale umożliwił wyparcie Niemców z miasta Cassino. Rozpoznano stanowiska niemieckiej obrony, zlokalizowano niebezpieczne bunkry. Bardzo to pomogło podczas decydującego ataku 17-18 maja. Fanatyczni hitlerowscy spadochroniarze, pod wrażeniem gwałtowności i zaciekłości polskiego ataku, w obawie przed okrążeniem i zagładą, opuścili wówczas pozycje w klasztorze. To był przełom. Rankiem patrol 12. Pułku Ułanów Podolskich, pod dowództwem podporucznika Kazimierza Gurbiela, wkroczył w ruiny klasztoru. Polacy zajęli cały klasztor i zatknęli na murach polską flagę. Kilka godzin później, na rozkaz generała Andersa, wywieszono tam również flagę brytyjską. O świcie 18 maja na Monte Cassino odegrano hejnał mariacki. "Dzikie gęsi" symbolicznie wracały do kraju... Droga do Rzymu była otwarta. Trzy tygodnie później alianci zajmą Wieczne Miasto. Zdumienie W decydującym ataku na Monte Cassino zginęło 924 polskich żołnierzy, prawie 3 tysiące zostało rannych. - Rano 18 maja pojechałem z generałem Duchem do ruin miejscowości Villa, a potem pieszo udaliśmy się na wzgórze 593 - wspomina generał Zawadzki. Po drodze spotykaliśmy kolumny noszowych, niosących poległych, zawiniętych w koce. W milczeniu salutowaliśmy. Widziałem coraz więcej poległych. Wszędzie kamienie zbroczone były krwią. Dotarliśmy do klasztoru. Wszędzie leżały gruzy i resztki żołnierskiego sprzętu. Gdzieniegdzie widać było podarte szaty liturgiczne. W powietrzu unosił się zapach wapna i skruszonego betonu - opowiada. W klasztorze uzyskano odpowiedź na pytanie, dlaczego Niemcy z taką furią i zapamiętaniem bronili się przed Polakami: Wzięty do niewoli kapitan Herbert Beyer, dowódca 1. batalionu 4. pułku spadochroniarzy, potwierdził informacje docierające od jeńców, że dowódcy informowali niemieckich żołnierzy, iż Polacy nie biorą jeńców, zabijają ich na miejscu. Po zbrodniach, których Niemcy dopuścili się w Polsce, a o których ci spadochroniarze musieli przecież słyszeć, łatwo było w to uwierzyć. Szukali więc możliwości poddania się Anglikom. W końcu to Anglicy wymyślili "linię Curzona" i to oni bronili interesów niemieckich przed "nadmierną ekspansją polską" podczas konferencji wersalskiej... Na polu bitwy zdumieni obserwatorzy zobaczyli ślady walk tak zaciętych, że przekraczających wszystko, co wcześniej widzieli podczas tej wojny. Nie tylko strzelano. Walczono wręcz przy użyciu bagnetów, kolb karabinowych czy po prostu gołych pięści. Doświadczony, oglądający niejedno pole walki major Zawadzki zobaczył polskiego i niemieckiego żołnierza w śmiertelnym objęciu. Obydwaj jednocześnie przekłuli się bagnetami... Coś podobnego widział wcześniej tylko jeden raz: podczas kontrataku polskiego nad Bzurą we wrześniu 1939 roku. W innym miejscu dostrzegł znów śmiertelną parę: polskiego i niemieckiego żołnierza, którzy wzajemnie spalili się za pomocą miotaczy ognia. Nawet oficerowie sztabowi nie byli bezpieczni. - Kilka razy znaleźliśmy się pod ostrzałem z broni maszynowej, moździerzy i artylerii - wspomina generał. - Nam także, jak wszystkim walczącym tam żołnierzom, udzieliła się powszechna zawziętość i wola walki. Coś takiego widziałem wtedy po raz pierwszy i ostatni, choć brałem udział w 29 bitwach... - mówi. Czerwone maki na imieniny... Pod koniec rozmowy nie mogłem się powstrzymać od pytania o rzecz niby błahą, a jednak interesującą, bo obrosłą już w legendę. - Panie generale, czytałem w jednej z relacji, że pod Monte Cassino nie było wcale czerwonych maków, że wymyślił je Feliks Konarski i była to "licentia poetica" dla potrzeb wzruszającej piosenki. Czy to prawda? - Takie poetyckie zabiegi nikogo by nie przekonały, bo piosenka powstawała dosłownie w boju, jeszcze podczas szturmu i niemal natychmiast została podana wojsku do śpiewania. Nie mogła zawierać nieprawdy - odpowiedział generał. - Te maki były na Monte Cassino. Było ich mnóstwo! Niemcy od dłuższego czasu nie dopuszczali miejscowej ludności na teren umocniony, przygotowany do obrony, nie pozwalali na uprawę ziemi, a te polne maki to przecież znane nam, poczciwe polskie chwasty, tyle że dojrzewające we włoskim klimacie znacznie szybciej niż u nas - wyjaśnił. Widząc, że nie jestem do końca przekonany, pan generał odpowiedział mi na koniec zabawną historię o młodym oficerze Janie Jaxa Dębickim, którego 2 maja, na imieninach majora, ogarnęła gorączka bojowa... - Wie pan, pijaliśmy włoskie wino, mocno rozcieńczone wodą, bo Włosi nas trochę oszukiwali. Tym razem skosztowaliśmy przydziałowej angielskiej whisky, no i nasz porucznik trochę przeholował. W pewnej chwili wstał od stołu i powiedział: "Ja im pokażę!". Zanim zdążyliśmy się zorientować, co się dzieje, porucznik wybiegł z budynku i puścił się biegiem w kierunku niemieckich pozycji, oddalonych od tego miejsca o kilka kilometrów... Jak się potem dowiedziałem, dobiegł aż do miejsca oddalonego ledwie 200 metrów od linii niemieckich karabinów maszynowych i wtedy przyszło otrzeźwienie... Nazajutrz rano przyszedł mnie przeprosić za ten incydent, przynosząc całe naręcze czerwonych maków, uzbieranych na nierozminowanym polu, w pobliżu ruin Villa! Przeprosiny przyjąłem, a Jaxa Dębicki naprawdę pokazał Niemcom, co potrafi, tyle że już w inny sposób. Jego czerwone maki przypominały mi się nie tylko w kolejne rocznice słynnej bitwy, lecz także każdego 2 maja, w dniu imienin Zygmunta... Zainteresowanym wspomnieniami pana generała polecam książkę: "Zygmunt Odrowąż-Zawadzki. Bóg - Honor - Ojczyzna. Wspomnienia". Wydawnictwo DJ, Gdańsk 2007. Tel. wydawcy (58) 553 00 71 w. 112. "Nasz Dziennik" 2008-05-17

Autor: wa