Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Mamy prawo być z siebie dumni

Treść

Rozmowa ze Sławomirem Szmalem, bramkarzem reprezentacji Polski w piłce ręcznej

Jak smakuje brązowy medal mistrzostw świata?
- Świetnie, bo to nasz wielki sukces. Niby mogliśmy osiągnąć coś więcej, ale cieszę się, bardzo cieszę się z trzeciego miejsca.

Pół roku temu, na igrzyskach olimpijskich w Pekinie, też miało być podobnie, tymczasem skończyło się piątym miejscem. Wysokim, ale chyba jeszcze nigdy nie odczuwaliście takiego rozczarowania i zawodu, bo medal był na wyciągnięcie ręki. Jadąc do Chorwacji, czuliście jeszcze tę zadrę?
- Igrzyska były dla nas dotkliwą porażką, zwłaszcza że szanse na sukces były ogromne. Bolało, ale życie toczy się dalej, nie było sensu ich rozpamiętywać. Musieliśmy wyciągnąć wnioski, szybko zapomnieć o niepowodzeniu i dalej robić swoje. Mieliśmy o tyle łatwiej, że w piłce ręcznej turnieje o dużą stawkę są często, pół roku po igrzyskach mogliśmy się zrewanżować na mistrzostwach świata, i to nam się udało. Z drugiej strony proszę zauważyć, jak wyrównany jest dziś szczypiorniak, niczego nie można być pewnym z góry, teoretycznie słabsi wygrywają z faworytami. Szalenie trudno przywieźć medal z każdej wielkiej imprezy.

Przed wyjazdem na mundial podium było konkretnym, jedynym Waszym celem?
- Każdy z nas chciał walczyć o najwyższe cele, czyli o pierwsze miejsce. W innym przypadku w ogóle nie byłoby sensu wybierać się na Bałkany. Oczywiście nie byliśmy w stanie zagwarantować wyniku, chcieliśmy jednak w każdym meczu dać z siebie wszystko, by potem móc na siebie spojrzeć z czystym sumieniem i powiedzieć: "Zrobiłem, co mogłem". I chyba mamy prawo być z siebie dumni. Nie tylko zajęliśmy trzecie miejsce, ale i wykonaliśmy kawał ciężkiej, uczciwej pracy, walczyliśmy całym sercem.

Po pierwszej fazie mistrzostw wierzyliście jeszcze w sukces, bo nie wypadało inaczej, czy też naprawdę dostrzegaliście realne szanse na medal?
- I co ja mam powiedzieć? Wiedzieliśmy dobrze, w jakiej jesteśmy sytuacji. Zawaliliśmy mecze z Niemcami i Macedonią, ale mimo to byliśmy pewni, że Rosja wygra z Macedonią i awansujemy do drugiej rundy z dwoma punktami na koncie, czyli w sytuacji całkiem niezłej. Inny scenariusz nawet nie przychodził nam do głowy. Z Macedończykami przegraliśmy w dużej mierze przez zmęczenie (przypomnę, iż dzień wcześniej, wieczorem, stoczyliśmy bardzo ciężki bój z Rosjanami), swoje trzy grosze dodali też sędziowie, zatem traktowaliśmy to jako wypadek przy pracy. Tymczasem wszystko potoczyło się inaczej i musieliśmy drugą fazę turnieju zacząć z zerem po stronie zysków. Powiedzieliśmy sobie wówczas: trudno, nie ma co robić afery, musimy postarać się wygrać trzy pozostałe pojedynki i zobaczymy, co się wydarzy. Liczyliśmy, że zrobimy, co do nas należy, Niemcy pokonają Duńczyków i dzięki temu razem z nimi awansujemy do półfinałów. Ale znów rzeczywistość nas zaskoczyła, bo to Niemcy sami sobie pokpili sprawę, w trzech meczach zdobywając punkt.

Gdzie znajdowaliście motywację i mobilizację, gdy było pod górkę, sytuacja zdawała się być beznadziejna?
- W zespole jest 16 zawodników, są trenerzy, każdy z nas inaczej się motywuje. Jedni próbują głośno krzyczeć, zdecydowanie pobudzać kolegów, drudzy potrzebują wyciszenia i spokoju. Tu nie ma jednej, "złotej" metody. Każdy z nas jednak wiedział, o co toczy się gra, i to wystarczało. Nawet po pierwszej rundzie, gdy było ciężko, mieliśmy dużo do zdobycia, jeśli nie medale, to honor. Po wygranej z Duńczykami, mistrzami Europy, napełniła nas wielka wiara, że jednak może być jeszcze pięknie. I było.

Dwa lata temu, na mundialu w Niemczech, jednym z kluczowych momentów była bolesna przegrana z Francją, po której podnieśliście się w wielkim stylu, sięgając po srebrne medale. Teraz było jeszcze trudniej, jeszcze bardziej pod górkę, a jednak znów odnaleźliście się w sytuacji niemal beznadziejnej.
- W ten sposób drużyna pokazuje charakter. Gdy jest ciężko, nie rozbijamy się na frakcje czy indywidualności, tylko staramy się znaleźć rozwiązanie jako grupa i cały czas walczyć wspólnie, jeden za drugiego. Tych dwóch turniejów nie da się jednak porównać. W Niemczech szło nam z górki, szybko, już na samym początku pokonaliśmy gospodarzy, wygrywaliśmy mecz za meczem, byliśmy na fali. Nawet w wysoko przegranym pojedynku z Francuzami długo prowadziliśmy, czuliśmy, że stać nas na wszystko. W Chorwacji po pierwszej rundzie mało kto na nas liczył, musieliśmy pokonać dużo dłuższą drogę. A mecz z Norwegią? Co tu dużo mówić, takie rzeczy się nie zdarzają. Półtorej minuty do końca, a musimy strzelić trzy gole, by awansować. Tak się stało, dla mnie to był cud, dar od Pana Boga.

Kibice nie mają wątpliwości: jesteście najlepszą, najsympatyczniejszą i budzącą największe emocje drużyną w kraju. Gdzie tkwi Wasz fenomen, tajemnica sukcesu?
- Najważniejsze jest chyba to, że faktycznie tworzymy drużynę. Jesteśmy jak zaciśnięta pięść, nie zaś jak pięć pojedynczych palców - i to jest naszą siłą. A czemu kibice nas tak odbierają? Piłka ręczna jest fajnym, widowiskowym, atrakcyjnym do oglądania sportem, a poza tym my nigdy nie odpuszczamy, każdy z nas wkłada całe serce w to, co robi. Czasami przegrywamy, nie zawsze się udaje, ale nikt nam nie może zarzucić, że poddaliśmy się bez walki. Ludzie to widzą i doceniają.

Czuje się Pan bohaterem mistrzostw? W większości meczów bronił Pan rewelacyjnie, na wysokim poziomie skuteczności, kibice też to dostrzegli.
- Cieszą mnie słowa uznania, bo wykonuję ogromną pracę, by w tej reprezentacji w ogóle być. Ale za bohatera się nie uważam, spokojnie, spokojnie. Gdyby nie koledzy, gdyby nie ich postawa w obronie, nie byłoby tych moich interwencji. Kiedy oni spisują się dobrze, a na tych mistrzostwach tak było, to i mnie zdecydowanie łatwiej się broni, a wiadomo - jak bramkarz odbije kilka piłek, to potem na fali potrafi łapać niesamowite uderzenia, nawet w sytuacjach sam na sam.

Ale też wszyscy gracze z pola powtarzają, że to interwencje bramkarza "dodają skrzydeł".
- To system naczyń połączonych. Ja jestem w dużej mierze uzależniony od kolegów, oni mówią, że gra im się łatwiej, gdy dobrze bronię. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś innego. Dopiero na mistrzostwach w Chorwacji kibice zauważyli, jak ogromną rolę w piłce ręcznej odgrywają obrońcy. Zazwyczaj są mniej widoczni, nie zdobywają wielu bramek, nie grają spektakularnie, ale to bardzo złudne. Cieszę się, że wreszcie wszyscy docenili Artura Siódmiaka i to nie tylko za fantastyczne trafienie z Norwegią. Obrona była na mundialu naszą wielką bronią, dzięki niej mogliśmy wyprowadzać szybkie kontry.

Po czym poznać bramkarza doskonałego?
- O to trzeba zapytać Thierry'ego Omeyera lub Kaspra Hvidta. To są bramkarze doskonali.

Co takiego wyjątkowego zatem mają?
- Jak będę wiedział, to będę to robił (śmiech). Obserwuję ich na każdym turnieju i praktycznie nie notują wpadek, bronią świetnie i równo. Trudno mi opisać bramkarza doskonałego także z tego powodu, iż każdy człowiek jest inny. Ktoś wykazuje się niesamowitym refleksem, ktoś inny ma wyjątkową intuicję lub szaloną waleczność, odwagę. Myślę, że bramkarz doskonały powinien mieć po trosze każdej z tych cech, no i przede wszystkim nie mieć wad.

Pana nie ciągnie do przodu? Gol z meczu przeciwko Danii był wyjątkowej urody.
- Gdy jako młody chłopak zaczynałem uprawiać piłkę ręczną, grałem trochę w polu. Preferowaliśmy wówczas system obrony każdy swego, co za tym idzie, brałem na siebie odpowiedzialność za pilnowanie jednego, konkretnego zawodnika. I byłem tak zadziorny, że nie pozwoliłem swojemu przeciwnikowi złapać piłki. Pamiętam, jak koledzy biegali do trenera ze łzami, mówiąc, że ich gryzę, szczypię, wkładam palce w oczy i nie da się w ogóle ze mną walczyć. Wtedy postanowiłem, że stanę na bramce, żeby ludziom krzywdy nie robić (śmiech).

Macie już w kolekcji srebrny i brązowy medal mistrzostw świata, czas zatem na złoty!
- Gdyby to było takie proste... Na pewno każdy z nas marzy o najwyższym stopniu podium. Piłka ręczna jest w tej chwili szalenie wyrównana, kilka drużyn może myśleć o walce o najwyższe cele, wygrywają bardziej zmotywowani, waleczni. No, może w Chorwacji Francuzi byli poza zasięgiem, ale na kolejnym turnieju tak wcale być nie musi. My mamy rezerwy, możemy jeszcze bardziej poprawić kluczową grę w obronie, ludzi do rzucania bramek nam nie brakuje. Najważniejsze jest jednak szkolenie młodzieży, żeby do drużyny trafiało coraz więcej młodych talentów, zwiększała się rywalizacja. Klimat ku promocji szczypiorniaka jest doskonały, trzeba zrobić wszystko, by to wykorzystać.

Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-02-07

Autor: wa