Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Kraków jest magiczny

Treść

Rozmowa z PIOTREM ADAMCZYKIEM - Przyjął Pan z premedytacją rolę amanta w komedii romantycznej "Nie kłam, kochanie" w reżyserii Piotra Wereśniaka? Zrobił Pan to, by przełamać swój wizerunek z dwóch filmów "Karol" o papieżu Janie Pawle II? - Z premedytacją - tak. Wszystkie role przyjmuję z premedytacją, nigdy nie działam bez zastanowienia. Nie czułem jednak potrzeby, by cokolwiek przełamywać. Film "Nie kłam, kochanie" jako gatunek - komedia romantyczna - to dla mnie coś nowego. W podobnych przedsięwzięciach do tej pory udziału nie brałem. Nie widzę powodu, by mieszać do tego poprzednie role. Podobno już "Testosteron" pokazał mnie z innej strony. Dla mnie to po prostu nowa rola, wyzwanie, nowy świat do odkrycia. - Czyli okres Adamczyka w roli Wojtyły został zamknięty? - Postać Karola Wojtyły będzie dla mnie zawsze najważniejszą, którą zagrałem, ale kolejne role to w moim zawodzie zupełnie naturalna sprawa. Od tamtego czasu miałem okazję zagrać w komedii, później we Włoszech w teatrze, wystąpiłem w filmie włoskiej reżyserki Liliany Cavani. Wcieliłem się tam w negatywną postać - wroga Einsteina, później członka NSDAP. W ten sposób pokazałem włoskiej publiczności zupełnie nową twarz. - Jak się Pan odnalazł w roli amanta? - Pamiętam egzamin, który zrobiła Anna Seniuk, gdy studiowałem w szkole teatralnej. Nosił tytuł "obyś grał amanta". Miał nam uzmysłowić, jak trudne są to role. Jak wiele wymagają od aktora, bo to on musi nadać im charakter. Na szczęście mój bohater z założenia ma w sobie niewiele z typowego amanta. Jest postacią negatywną, gdyż okazuje się kłamczuchem. I tu tkwi największa trudność, także dla mnie, aktora - czy widz może polubić kłamcę? Bohater komedii romantycznej musi przecież zyskać sympatię publiczności. Komedia romantyczna ma sprawić przyjemność prostą historią, ładnym obrazem, lekkim tekstem i poczuciem humoru, a przede wszystkim happy endem. Nikt tu nie musi opowiadać niczego więcej, nie ma powodów do rozliczania z rzeczywistością. To po prostu dobre przedsięwzięcie komercyjne. - Filmy komercyjne traktuje się w naszym kinie po macoszemu. - Wiele lat temu zauważyłem, że twórcy, w tym aktorzy, powinni przemierzać życie na dwóch nogach. Wspaniale, jeśli możemy robić rzeczy ważne, grać role artystyczne, głębokie. Trzeba też jednak podejmować inne wyzwania. Naturalne jest, że musimy czasem zmierzyć się z repertuarem popularnym, lekkim i odpowiadającym różnym gustom. - To będzie Pana pojedyncza wycieczka w stronę komercji? - Przyjąłem już kilka propozycji komercyjnych, zagrałem m.in. w trzech serialach, zapewne głównie z braku ambitnych propozycji aktorskich po filmie "Chopin. Pragnienie miłości"... Tak naprawdę po roli papieża, gdyby nie odwaga twórców "Testosteronu", też nie miałbym wielu interesujących propozycji kinowych. Na szczęście przyszły także z innej strony, z Włoch. Nie chciałbym zostać jednak zapomniany przez widzów w Polsce, dlatego zdecydowałem się zagrać w filmie Piotra Wereśniaka. Cieszę się, że mam szansę pokazania innej twarzy - człowieka zwykłego, może nawet przeciętnego. Żyjemy przecież w rzeczywistości, w której wszyscy uczymy się kłamać. Ona to kłamstwo w pewien sposób nobilituje. Lubimy również podpierać (a czasem zasłaniać) swoją osobowość zewnętrznymi atrybutami. Tak jak mój bohater, który popisuje się drogim zegarkiem, jeździ czerwonym kabrioletem, zmienia partnerki jak rękawiczki. Taki świat istnieje w Warszawie i większych miastach. Sam znam takich ludzi. - Film był kręcony w Krakowie. Po roli papieża to dla Pana chyba niemal drugi dom. - Uwielbiam tu pracować. To miasto jest niezwykle filmowe. Gdziekolwiek postawi się kamerę, można sfotografować magiczny świat, a kamera to jeszcze potęguje. Dowiedziałem się, że po pierwszej części "Karola" do Krakowa zaczęły przyjeżdżać wycieczki z różnych stron świata, bo ludzie zobaczyli to miasto w filmie. To była ogromna reklama. Lubię wyjeżdżać do pracy, gdyż pozwala to skupić się na roli. Mogę spokojnie wyłączyć telefon i zająć się pracą. Gdy jestem u siebie, w Warszawie, trudniej jest mi się odciąć od rzeczywistości. Cieszę się, że tu jestem i dziwię zarazem, bo okazuje się, że wszyscy biorą mnie za Krakusa. Taksówkarze w Warszawie pytają mnie często, na jak długo przyjechałem do stolicy. A ja jestem warszawiakiem od wielu pokoleń i lokalnym patriotą! - Nie myślał Pan zatem o przenosinach do Krakowa? - Nie. Przede wszystkim z powodów finansowych, mieszkania w Krakowie są bardzo drogie. Słyszałem też opinię, że gdy kupuje się mieszkanie w jakimś ukochanym mieście, przestaje się przyjeżdżać do niego z przyjemnością. Wolę polegać na moich krakowskich przyjaciołach, który przyjmują mnie u siebie i co jakiś czas odwiedzać to miasto. Dzięki niemu ładuję wewnętrzne akumulatory. Rozmawiał: RAFAŁ STANOWSKI "Dziennik Polski" 2007-10-22

Autor: wa