Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Komorowski wzmacnia lewą nogę

Treść

Uratowanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przez prezydenta psuje plany polityczne premiera, który dążył do wyboru nowej Rady, chcąc mieć w niej swoich ludzi. Ale to nie tylko kolejny przejaw walki Bronisława Komorowskiego o wpływy w państwie, próba pokazania, kto jest silniejszy. Prezydent liczy też, że w razie tworzenia nowej koalicji rządowej Platforma będzie musiała zaprosić do niej także SLD, a wtedy jego pośrednictwo jako osoby mającej znakomite relacje z Grzegorzem Napieralskim okaże się bezcenne. I Komorowski stanie się wówczas aktywnym elementem sceny politycznej, a nie tylko "arbitrem".
Odwołując KRRiT, Donald Tusk chciał osiągnąć najważniejszy cel: umieścić swoich ludzi w tym gremium. Bo tak naprawdę premier czuł się trochę "wyrolowany" przy ustalaniu składu Rady przed rokiem. Teoretycznie PO ma w niej dwóch ludzi, ale obaj - Jan Dworak i Krzysztof Luft - są wskazani przez prezydenta, i do tego bez konsultacji z Tuskiem. Dzisiaj mało kto już pamięta, ale ta decyzja prezydenta Komorowskiego wywołała ogromne niezadowolenie premiera. Tusk z zaciśniętymi zębami musiał dotrzymać umowy z SLD, który pomógł mu w przeforsowaniu nowej ustawy medialnej, i oddać lewicy dwa miejsca w KRRiT, a koalicyjnemu PSL - jedno. Praktycznie więc szef rządu pozostał bez swoich ludzi w Radzie. Teraz ten stan miał się zmienić, bo gdyby Komorowski nie obronił KRRiT, doszłoby do nowych wyborów i miejsce ludzi SLD zająć by mogli "apolityczni kandydaci" wskazani przez premiera. Ale prezydent ten scenariusz rozwalił. Dlaczego? Bo nie miał interesu, aby iść na rękę premierowi. Prezydent, jak tłumaczą politycy PO, walczy o umocnienie swojej pozycji w strukturach władzy. Ma niewielki wpływ na funkcjonowanie instytucji państwowych, ale Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest akurat tym ciałem, gdzie zdanie Bronisława Komorowskiego ma ogromne znaczenie. I prezydent tego broni. Jeden z posłów SLD przyznaje, że ten argument był także jednym z głównych, jaki w rozmowie z prezydentem podnosił Grzegorz Napieralski, przewodniczący SLD. To on najmocniej namawiał Bronisława Komorowskiego do poparcia KRRiT. - Nasz przewodniczący ustalił zasady bliższej współpracy z prezydentem, co ma się przełożyć także na decyzje podejmowane przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Nasi członkowie i osoby wskazane przez prezydenta mają lepiej odtąd dogadywać się choćby w takich kwestiach jak obsada personalna władz mediów publicznych - wyjaśnia poseł. - Premier Tusk w tej sytuacji będzie "poza układem" - dodaje. Z kolei od posła PO, mającego dobre kontakty z Pałacem Prezydenckim, usłyszeliśmy, że dzięki tej radzie Komorowski ma ogromny atut w ręku. Otóż po wyborach PO, aby utrzymać władzę, może być zmuszona do zaproszenia do koalicji SLD. Nie od dziś wiadomo zaś, że Donald Tusk i Grzegorz Napieralski za sobą nie przepadają. Ale ponieważ takie negocjacje będą musiały być podjęte, to prezydent Komorowski będzie mógł wkroczyć i pomóc w rozmowach jako osoba, która cieszy się większym zaufaniem potencjalnego partnera koalicyjnego. Dodatkowo, prezydent może się spodziewać, że w razie takich rozmów koalicyjnych Napieralski wręcz będzie publicznie "zabiegał o pomoc prezydenta". I Komorowski stanie się arbitrem, akuszerem takiej koalicji. - Taka rola będzie prezydentowi odpowiadała, to podniesie jego prestiż, znaczenie. Część środowisk, także największe media, będzie mu wdzięczna za pomoc przy budowaniu nowej koalicji. I premier na jego pomoc będzie musiał przystać - mówi senator PO, który strategię Bronisława Komorowskiego wyjaśnia na podstawie rozmowy z jednym z jego doradców.
Dlatego też Donaldowi Tuskowi konieczność negocjowania koalicji z SLD się nie uśmiecha. Ponieważ nikłe są szanse na samodzielne rządy, lider PO liczy, że po wyborach uda się utrzymać koalicję z PSL i to wystarczy do osiągnięcia większości. Konieczność doproszenia do niej jeszcze SLD, aby utrzymać władzę, byłaby dla Tuska w tej sytuacji katastrofą. Przecież wiadomo - jak przyznaje wielu polityków PO - że wtedy dwóch słabszych koalicjantów współpracowałoby w rządzie przeciw Platformie, aby umacniać swoją pozycję. A gdyby jeszcze prezydent ich w tym wspierał, sytuacja dla Tuska byłaby nieciekawa.
Rozumiem Bronka
Ale w PO można usłyszeć i taką wersję ostatnich wydarzeń, że uratowanie KRRiT to również dzieło marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny, który przecież od dawna jest uważany za sojusznika prezydenta w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach z premierem. - Ze znaczących polityków naszej partii tylko marszałek Schetyna bronił zdecydowanie decyzji prezydenta Komorowskiego - wskazuje jeden z posłów PO, stronnik marszałka. I rzeczywiście, Schetyna otwarcie deklarował, że "rozumie prezydenta", że Komorowski dał obecnej Radzie szansę i "trzeba to uszanować". Ale już inni prominentni posłowie Platformy nie byli dla głowy państwa tak wyrozumiali. Przykładem może być reakcja posłanki Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej, przewodniczącej sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu, która też co prawda przyznała, że decyzja prezydenta jej nie zaskoczyła, ale zaznaczyła, że teraz na Komorowskiego spada odpowiedzialność za to, co będzie się działo w mediach publicznych. - To, co miał zrobić Sejm, co zrobił Senat, zostało wykonane. Reszta była w rękach pana prezydenta. Zdecydował tak właśnie, dając szansę tej Krajowej Radzie. Jego wybór, jego odpowiedzialność - powiedziała dziennikarzom Śledzińska-Katarasińska. Inni politycy rządzącej partii także wyrażali "żal z powodu takiej decyzji prezydenta". Jeśli więc prawdą jest, że znowu dał o sobie znać sojusz marszałka Sejmu i prezydenta, mamy kolejny dowód na to, jak "szorstka" jest przyjaźń między najważniejszymi trzema osobami w państwie. Donald Tusk nie może sobie jednak teraz pozwolić na otwarte zaatakowanie Schetyny, bo ujawnienie kolejnego konfliktu wewnętrznego w PO w czasie kampanii wyborczej byłoby krokiem co najmniej nierozsądnym. Dlatego też premier nie stara się komentować decyzji prezydenta w sprawie KRRiT, robią to za niego posłowie, szef rządu jest zaś "poza tymi sporami". - Premier czeka na wynik wyborów. Jeśli będzie on dla PO i dla niego samego niepomyślny, nie zostanie mu nic innego, jak "posunięcie się" i zrobienie miejsca prezydentowi - tłumaczy wysokiej rangi działacz PO.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik 2011-07-14

Autor: jc