Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Komorowski ciąży Platformie

Treść

Partia Donalda Tuska podporządkowała wewnętrzny kalendarz wyborczy unijnej prezydencji, dlatego już na początku czerwca mają być zatwierdzone listy we wszystkich okręgach wyborczych. Największym zmartwieniem premiera są systematycznie spadające notowania rządu i partii. Oznaczają nie tylko widmo wyborczej porażki w postaci utraty sporej części miejsc w Sejmie i Senacie, ale też narastanie wewnętrznych konfliktów w PO. Balastem dla Platformy podczas kampanii może się okazać prezydent Bronisław Komorowski.

Donald Tusk i jego współpracownicy lubią oskarżać opozycję, zwłaszcza PiS, o to, że rozpoczęła już kampanię wyborczą do Sejmu i Senatu, choć głosowanie ma się odbyć dopiero w październiku. Ale to właśnie w PO przygotowania do wyborów są gorączkowe. Jeszcze w maju swoich pretendentów przedstawią powiaty i regiony, a w czerwcu mają ich zatwierdzić lub odrzucić władze krajowe Platformy, czyli w praktyce Donald Tusk. Bo premier, jak wynika z nieoficjalnych informacji, zastrzegł sobie prawo do ingerowania w listy. - Ale Tusk nie czeka do czerwca, już teraz sugeruje swoim ludziom w terenie, kogo by na listach widział, a kogo raczej nie - mówi nam jeden z lubelskich działaczy PO, który chce pozostać anonimowy, ponieważ sam ubiega się o miejsce wśród kandydatów do Sejmu. - A osoby utrzymujące kontakt z dziennikarzami bez wiedzy i zgody kierownictwa naszej partii są od razu skreślane - przyznaje.
Tusk spieszy się z listami, aby już przed wakacjami mieć spokój i skupić się na celebrowaniu od lipca polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. To element strategii wyborczej Platformy i jej PR-owskiej taktyki. Premier ma być pokazywany jako mąż stanu, jeden z liderów wspólnej Europy, a ponieważ chciałby spotykać się jak najczęściej w świetle kamer z europejskimi i światowymi przywódcami, nie chce sobie zaprzątać głowy tak prozaicznymi sprawami jak listy wyborcze. Mimo to szef partii i rządu będzie musiał poświęcić sporo czasu na łagodzenie podziałów w Platformie, które na pewno się jeszcze pogłębią, gdyż zapewne żadna z frakcji nie będzie zadowolona z kształtu list. Pierwsze starcie już zresztą nastąpiło.

Dlaczego wycięto Sikorskiego
Na razie Donald Tusk musiał ustąpić partyjnemu aparatowi i koordynatorem przygotowań PO do kampanii wyborczej do parlamentu został dolnośląski działacz Platformy, eurodeputowany Jacek Protasiewicz. A jeszcze niedawno wydawało się, że za kampanię będzie odpowiadał minister spraw zagranicznych, "namaszczony" przez premiera. Ale jego nominacja na koordynatora wywołała spore niezadowolenie w PO. Premier liczył na to, że Sikorski załagodzi spory między frakcjami, zwłaszcza między obozem marszałka Sejmu Grzegorza Schetyny i "spółdzielnią" ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Jednak szef dyplomacji nie wzbudza zaufania w aparacie partyjnym, który obawiał się, że Tusk jeszcze bardziej zwiększy swoją władzę w Platformie. Protasiewicz zaś to "stara gwardia", jeden z ważniejszych członków PO od wielu lat, czyli po prostu swój człowiek. Dlatego Sikorski od początku był zwalczany, podważano jego kompetencje, wskazywano oficjalnie, że jako szef dyplomacji będzie miał za mało czasu, żeby zajmować się kampanią, zwłaszcza w okresie naszej prezydencji, ale bardziej chodziło o sprawy wewnętrzne w PO. Dlatego przeciwko Sikorskiemu wystąpili i Schetyna, i Grabarczyk, a Tusk nie mógł tego zignorować. Akurat to starcie wygrał Schetyna, bo Jacek Protasiewicz to jego przyjaciel jeszcze z czasów studenckich, razem też robili karierę w PO i dotąd się wspierają.
Z innego powodu w kampanii ma być niewidoczny prezydent Bronisław Komorowski, który jak wynika z nieoficjalnych informacji, chciałby wesprzeć "swoich" ludzi, głównie z frakcji marszałka Schetyny. Tusk z tego powodu woli, aby Komorowski pozostawał w Belwederze - oficjalnie po to, żeby budować obraz "ponadpartyjnego prezydenta". Jeszcze ważniejszym powodem trzymania Komorowskiego jak najdalej od wyborów jest jego wyjątkowa zdolność do popełniania gaf. Seria wpadek głowy państwa mogłaby ośmieszyć PO przed wyborami. Tylko jak ograniczyć aktywność prezydenta i jego obecność w mediach w czasie unijnej prezydencji? Nad rozwiązaniem tego równania z wieloma niewiadomymi Tusk i jego doradcy głowią się już od dawna. Rozwiązania jeszcze nie ma. - Może prezydent będzie często chorował? - żartuje jeden z posłów Platformy. I zaraz dodaje poważnie: - Ale problem z prezydentem jest i mamy tego świadomość, że jego niezręczności mogą nam bardzo zaszkodzić w kampanii.

Ankieta z rekomendacją
Wstępny odsiew kandydatów mają zapewnić ankiety, jakie zobowiązani byli wypełnić wszyscy ubiegający się o start w wyborach na posłów i senatorów. Do takiej ankiety była obowiązkowo dołączana rekomendacja lokalnych struktur PO danej osoby. - Chcemy bardzo dokładnie sprawdzić wszystkich kandydatów, a jest ich kilka tysięcy w całym kraju - mówi rzecznik klubu parlamentarnego PO Krzysztof Tyszkiewicz. Ankiety są bardzo obszerne i pretendenci do miejsc na listach wyborczych do Sejmu i Senatu muszą przed partią "otworzyć serca i dusze" i przekazać jej wszystkie informacje dotyczące np. sytuacji majątkowej, zaciągniętych kredytów, prowadzonej działalności gospodarczej. Czyli faktycznie trzeba złożyć oświadczenie majątkowe, a do tego dochodzą oświadczenia lustracyjne czy też o niekaralności - w tym przypadku kandydaci muszą poinformować o tym, czy nie toczą się przeciwko nim w sądach postępowania karne lub karno-skarbowe lub czy w przeszłości się toczyły. Trzeba także poinformować partię, czym zajmuje się małżonek kandydata na kandydata, narzeczony, narzeczona lub konkubent, jeśli ktoś żyje w nieformalnym związku. Informacje dotyczą także działalności innych krewnych kandydata: rodzeństwa, dzieci, rodziców.
Władze PO tłumaczą, że chcą uchronić partię przed niespodziankami w trakcie kampanii wyborczej. Donald Tusk boi się sytuacji, w której media zaczęłyby się rozpisywać o różnych mniejszych i większych aferach z udziałem kandydatów PO, o ich procesach sądowych czy powiązaniach rodzinnych w strukturach władzy samorządowej. Wtedy program kampanii wyborczej od razu ległby w gruzach - ludzie rozprawialiby w domach, autobusach, pociągach głównie o "niechlubnych kandydatach" Platformy na posłów i senatorów, zamiast o... planowanych sukcesach polskiej prezydencji.
Choć oficjalnie nikt w PO nie podważa sensu wypełniania ankiet, to w nieoficjalnych rozmowach działacze partii zgłaszają zastrzeżenia. Jeden z mazowieckich posłów wskazuje, że bardzo obszerna ankieta może jeszcze przed wyborami narobić sporo zamieszania, jeśli zajmie się nią Generalny Inspektor Ochrony Danych Osobowych. Władze PO zapewniają, że ankieta jest zgodna z prawem, była konsultowana z odpowiednimi instytucjami, ale poseł powołuje się na opinie kilku znanych warszawskich prawników, którzy podważają jej legalność. - Na jakiej podstawie prawnej władze Platformy żądają od ubiegających się o start w wyborach tak wielu informacji, z których przynajmniej część można uznać za wrażliwe? - pyta poseł, powołując się na jedną z opinii prawnych. - GIODO jeszcze się naszą ankietą nie zajął, ale słyszałem, że niektórzy kandydaci zastanawiają się nad jej zaskarżeniem do inspektora ochrony danych. A już na pewno takie skargi pojawią się ze strony osób, które nie znajdą się na listach. Wtedy będziemy musieli się gęsto z tego tłumaczyć. A co będzie, gdy dane, np. o majątku ludzi, gdzieś wyciekną? - dodaje parlamentarzysta.
Władzom Platformy zależy najbardziej na prześwietleniu gospodarczym kandydatów i ich związków rodzinnych, które miałyby np. przełożenie w samorządach. Teoretycznie miejsce na listach może stracić osoba, której brat prowadzi interesy ze spółkami samorządowymi lub państwowymi. - Dostałem coś na kształt partyjnej rekomendacji, aby zawiesić swoją działalność biznesową, przekazując firmę w ręce rodziny. Wtedy moje szanse na zdobycie miejsca na liście do Sejmu znacznie wzrosną. Tylko czy takie żądanie jest legalne? Przecież w Sejmie i Senacie zasiadają teraz także przedsiębiorcy. I ja też zamierzam prowadzić biznes, nawet gdybym został wybrany na posła - mówi jeden z działaczy PO.

Walka bratobójcza
Największym zmartwieniem Donalda Tuska jest utrzymanie zwartości PO do końca kampanii wyborczej. Pieniędzy na nią nie zabraknie, ale już teraz można się spodziewać, że w miarę spadku notowań rządu i głównej siły koalicji rządowej będą narastać spory wewnątrz partii. To zresztą nic nowego, bo w każdym ugrupowaniu najostrzejsza jest walka między jego własnymi kandydatami. Skoro na liście jest np. 20 osób, a tylko 2-3 z nich mają szansę na mandaty, które przypadną ich partii, to pretendenci starają się przede wszystkim wypaść najlepiej na tle innych osób z tej samej listy, aby to na nich ludzie oddawali głosy. Sytuacja w Platformie jest o tyle trudna, że jej notowania mają tendencję spadkową, co może się pogłębić w miarę gdy ludzie zaczną coraz bardziej odczuwać skutki wzrostu cen i kosztów życia. Inna była sytuacja, gdy PO miała w sondażach stale ponad 40 proc. poparcia - dzięki ordynacji mogła liczyć w takiej sytuacji nawet na ponad 50 proc. miejsc w Sejmie i ponad 60 proc. w Senacie. Ale teraz, gdy pula mandatów do obsadzenia może być mniejsza od obecnego stanu posiadania Platformy, wielu kandydatów na posłów będzie rozczarowanych. Dlatego najbardziej zabiegają oni o pierwsze miejsca na listach, które dają największe szanse na sukces.
Jeden z działaczy warszawskiej PO mówi, że te podskórne ruchy lawy są widoczne nawet w Warszawie, gdzie Platforma powinna "z urzędu" wygrać wysoko wybory, wszak stolica to jeden z bastionów tego ugrupowania. Jednak i tu na liście będzie ciasno. Liderem będzie oczywiście premier Donald Tusk, który chciałby zdobyć największą liczbę głosów spośród wszystkich kandydatów do Sejmu w kraju, co miałoby duży wymiar propagandowy. Na drugie miejsce, tuż za Tuskiem, ma chrapkę minister finansów Jacek Rostowski, który przecież teraz nie jest posłem, więc siłą rzeczy zajmie miejsce innego z liderów PO w Warszawie - i kolejka pretendentów do poselskich foteli obniża się o jeden szczebel. Ale ministra blokują inni wysocy rangą działacze i kandydaci. - Rostowski na liście warszawskiej to decyzja premiera Tuska i nie ma co z nią dyskutować - ucina jeden z polityków Platformy, który także stara się o miejsce w Warszawie. - Trzeba więc zabiegać o inne dobre miejsca, tym bardziej że w porównaniu z 2007 r. możemy i tutaj stracić sporo poparcia na rzecz PiS i SLD, przez co dostaniemy mniej miejsc w Sejmie - dodaje.
W innych regionach, gdzie PO miała zawsze niższe poparcie, może być jeszcze trudniej o mandat. Tam rywalizacja o dobre miejsca jest jeszcze bardziej zażarta. Zwłaszcza że przez ustawę parytetową trzeba rezerwować część listy dla kobiet, i w dodatku niektóre z nich muszą być na wysokich miejscach - wtedy nawet obecni parlamentarzyści są spychani na niższe pozycje.
Innym problemem, o którym już teraz w Platformie się mówi, jest sposób finansowania kampanii poszczególnych kandydatów. Tymi sprawami będzie zawiadywał krajowy sztab i jego regionalne oddziały. Ponieważ droga kampania telewizyjna i billboardowa została ograniczona, większe znaczenie zyskają akcja plakatowa i ulotkowa lub płatne materiały w lokalnych mediach. Tylko że to właśnie sztab będzie decydował o wykorzystaniu tych narzędzi. Kandydaci nie uzyskają swobody w prowadzeniu własnych kampanii, nawet jeśli zbiorą na to sporo pieniędzy. - Wystarczy więc, że jakiś kandydat będzie się cieszył większymi względami w sztabie, a jego kampania będzie bardziej widoczna. Nieraz już tak było, że w ten sposób byli eliminowani niechciani pretendenci, a mandaty uzyskiwały osoby, które bardziej odpowiadały władzom PO - mówi "Naszemu Dziennikowi" osoba zaangażowana w kilku poprzednich kampaniach Platformy. - Teraz pewnie będą stosowane podobne manewry. Dlatego kilka osób z Warszawy i Mazowsza pytało mnie o możliwość pomocy im w prowadzeniu politycznej agitacji nawet przy bardzo skromnych środkach, bo obawiają się, że sztab wyborczy niewiele im pomoże - dodaje.

Krzysztof Losz

Nasz Dziennik 2011-05-06

Autor: au