Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Kocham Polskę, jak bym się tu urodził

Treść

Z wybitnym dyrygentem Rubenem Silvą rozmawia ks. Arkadiusz Jędrasik

Kiedy zainteresował się Pan muzyką?
- Od kiedy miałem świadomość mojego istnienia. Najpierw słuchałem muzyki, której słuchali moi rodzice. Jako dziecko uwielbiałem parady wojskowe, ze względu na orkiestry wojskowe, które grały piękne marsze. W szkole śpiewałem w chórze. Jeśli zobaczyłem kogoś grającego na instrumencie, to słuchałem go jak zaczarowany. Jeśli chodzi o muzykę poważną, to pamiętam bardzo dobrze taką sytuację, kiedy po raz pierwszy usłyszałem Ósmą Symfonię Beethovena i Uwerturę 1812 Czajkowskiego - było to dla mnie niezapomniane przeżycie. Odkryłem świat niesamowitej muzyki, uczuć, barw i ta fascynacja odkrywania trwa we mnie cały czas.

Jest Pan związany z naszym krajem od kilkudziesięciu lat, a niedawno otrzymał Pan polskie obywatelstwo. Co dla Pana znaczy bycie Polakiem?
- Być Polakiem znaczy dla mnie czuć, że należę do tego kraju, że myślę, mówię i śnię po polsku, że tęsknię za tym krajem, jak jestem daleko, rozumiem mentalność i przeżywam wszystko, co się tu dzieje. Uwielbiam kuchnię i polskie krajobrazy. Wreszcie kocham ten kraj tak, jak bym się tu urodził.

Wróćmy do początków Pana kariery muzycznej. Najpierw w La Paz studiował Pan grę na gitarze, fortepianie i perkusji, po nich pojawiła się dyrygentura...
- Uwielbiałem gitarę i moim marzeniem było grać muzykę hiszpańską, do tej pory kocham ten instrument. Jako perkusista pracowałem przez jakiś czas w boliwijskiej filharmonii. To mi pomogło zrozumieć, jak się czuje muzyk po drugiej stronie "barykady" i jak dyrygent jest postrzegany od strony orkiestry. Fortepian to instrument, który mi towarzyszy do dziś. Jest bardzo przydatny dyrygentowi choćby ze względu na czytanie partytur. Jednak zamiłowanie do instrumentów przyćmiła dyrygentura i szybko zorientowałem się, że to mój cel w życiu.

Już jako dyrygent odniósł Pan sporo sukcesów w rodzinnym kraju: dyrygent orkiestry konserwatorium, założyciel Młodzieżowej Orkiestry Symfonicznej, potem kierownik chóru Uniwersytetu Katolickiego, asystent dyrygenta Narodowej Orkiestry Symfonicznej w La Paz oraz dyrygent Orkiestry Kameralnej. Odbywał Pan gościnne koncerty z najlepszymi orkiestrami swojego kraju. Czyli bardzo dobry start artystyczny...
- To prawda, miałem dobrą koniunkturę, otworzyły się drzwi przede mną, należałem do grupy młodych muzyków boliwijskich pełnych niesamowitej energii i miłości do muzyki. Ta energia i miłość na szczęście nie opuściły mnie do dziś.

A potem pojawiło się w 1975 r. stypendium rządu polskiego i studia w Akademii Muzycznej w Warszawie u prof. Stanisława Wisłockiego, jednego z najlepszych polskich dyrygentów i pedagogów dyrygentury. Jak Pan wspomina profesora i studia u niego?
- Bardzo mile i czuję dużą wdzięczność do profesora. Był dla mnie jak dobry ojciec, mówił znakomicie po hiszpańsku, czułem się przy nim bezpiecznie - rzecz bardzo ważna, kiedy młody człowiek nagle rozpoczyna nowe życie w obcym kraju. Studia w Akademii Muzycznej w Warszawie były dla mnie czymś fascynującym, to był dla mnie okres radosny, byłem spragniony wiedzy i chciałem nauczyć się jak najwięcej i sięgnąć jak najdalej.

Zaraz po studiach został Pan laureatem kilku konkursów dyrygenckich. Jakie to były konkursy i jak wpłynęły na Pana karierę?
- Jak większość studentów nie miałem pieniędzy, więc pojechałem tylko na dwa konkursy: Konkurs "Fitelberga" w Katowicach i Radia i TV w Budapeszcie. Myślę, że przede wszystkim po konkursie w Katowicach filharmonie zaczęły się interesować moją osobą i zaczęto zapraszać mnie regularnie na koncerty. Konkursy faktycznie pomagają startować, ale myślę, że tak naprawdę nie są prawdziwym wyznacznikiem umiejętności dyrygenckich, zwłaszcza że w tym zawodzie bardzo ważną rolę odgrywa doświadczenie i dzięki niemu pozyskana wiedza.

Wraca Pan z pewnością często do swojego kraju. Jaka jest kondycja muzyki poważnej w Boliwii?
- Nie tak często, na szczęście ostatnio udało mi się tam pojechać po siedmiu latach! Boliwia jest krajem ludzi bardzo muzykalnych, zresztą tak jak cała Ameryka Południowa. Niestety, nie mamy dobrej infrastruktury i takiej organizacji szkolnictwa, jak w Polsce, choć zauważam zmianę w porównaniu z czasami, kiedy ja zaczynałem. Narodowa Orkiestra Symfoniczna w La Paz dostała ostatnio nową siedzibę, powstaje wiele orkiestr młodzieżowych w całym kraju. Dużym problemem jest to, iż muzycy orkiestrowi mają zazwyczaj "normalny" zawód. Muzyka to hobby, więc nie poświęcają instrumentom tyle czasu, ile trzeba. Ale byłem mile zaskoczony, że teraz już się muzycy nie spóźniają na próbę jak kiedyś. Myślę, że idzie to wszystko w dobrą stronę.

Przyznam, że nie znam muzyki z kraju Pańskiego pochodzenia, poza dziełami, jakie powstały w misjach prowadzonych wśród Indian Chiquitos i Moxos, które odkrywa i promuje obecnie polski misjonarz i muzykolog o. Piotr Nawrot...
- Świetna jest nasza muzyka barokowa. Jesteśmy bardzo wdzięczni księdzu Nawrotowi za te odkrycia i poświęcenia dla naszej kultury. Teraz co roku odbywa się międzynarodowy festiwal tej muzyki w regionie Chiquitos i przyjeżdżają znakomite zespoły z całego świata, żeby brać w nim udział. Nasza muzyka jest bardzo silnie związana z folklorem andyjskim, który jest jednym z najpiękniejszych na świecie i jest niesamowicie żywy. Chciałbym, aby nasi kompozytorzy jeszcze bardziej korzystali ze skarbu, jakim jest nasz folklor.

Którzy kompozytorzy boliwijscy są warci zauważenia i poznania?
- Kompozytorzy boliwijscy są w porównaniu z kompozytorami takiej sławy jak Piazzola, Ginastera, Villalobos czy Revueltas prawie nieznani. Myślę, że Boliwia się rozwija pod tym względem. Warto poznać muzykę Eduardo Caba, który jest naszym narodowym kompozytorem. W swojej muzyce nawiązuje do folkloru Indian boliwijskich; bardzo znanym utworem jest "18 Aires Indios". Bardzo szanuję Alberto Villalpando, mojego profesora z konserwatorium. Eksperymentował on z muzyką elektroniczną, pisze też piękną muzykę filmową. Agustin Fernandes to mój kolega ze szkoły - bardzo utalentowany kompozytor, teraz mieszkający w Irlandii. Polecam zapoznanie się z jego kompozycjami.

Chyba najważniejsze miejsce w Pana pracy artystycznej zajmuje opera, ma Pan tu znakomite osiągnięcia. Co Pana w niej fascynuje i dlaczego?
- Nie ma najważniejszego miejsca. Opera jest na równi z muzyką symfoniczną. Muzyka jest jedna, tylko gatunki są różne. Nie lubię być zaszufladkowany, staram się dyrygować najlepiej jak potrafię każdą partyturę, którą mam na pulpicie. To prawda, że opera mnie fascynuje. Jest tam wszystko: śpiew, orkiestra, chóry, balet, teatr, nieraz znakomite libretta i genialna muzyka wielkich kompozytorów, każdy może znaleźć coś dla siebie. Poza tym dyrygowanie operami jest to zawsze fascynujące wyzwanie dla dyrygenta, ponieważ jest on kimś w rodzaju motoru i duszy spektaklu. Trzyma w swoich rękach cały aparat wykonawczy i stronę muzyczną dzieła.

Obecnie jest Pan dyrektorem artystycznym i pierwszym dyrygentem w Filharmonii Koszalińskiej. Jak się Panu pracuje w tym mieście?
- Bardzo dobrze mi się pracuje z muzykami Filharmonii Koszalińskiej. Trzynaście lat temu również byłem dyrektorem artystycznym w Koszalinie przez dwa sezony, myślę jednak, że teraz mam lepszy kontakt z nimi niż wtedy i to dlatego, że dojrzałem przez ten czas i jako dyrygent, i jako człowiek - przynajmniej tak mi się wydaje - ale i orkiestra też wiele zrozumiała. Również współpraca z dyrektorem naczelnym Robertem Wasilewskim jest bardzo udana, oparta na wzajemnym szacunku i dobrej woli z obu stron, myślę, że dla dobra orkiestry jest to bardzo ważne.

Koszalin należy do tych nielicznych miast z filharmonią, gdzie melomani oblegają każdy koncert. To chyba mobilizujące przy planowaniu repertuaru...
- Faktycznie publiczność koszalińska jest cudowna! Sądzę, że dla takiej publiczności warto prezentować coraz ciekawszy repertuar. Myślę, że zespół Filharmonii Koszalińskiej doskonale rozumie, iż musimy pracować z dużym zaangażowaniem, aby być godną wizytówką tego miasta. Bardzo mnie cieszy, że w planach władz miasta znalazła się budowa sali koncertowej dla filharmonii. Moim marzeniem jest, aby w przyszłości móc dzięki temu powiększyć orkiestrę i zaprezentować w Koszalinie największe dzieła kompozytorów XIX i XX wieku, w tym opery, operetki i musicale.

Wśród wielu Pana bardzo dobrych nagrań zwróćmy teraz uwagę na płytę z muzyką kompozytorów koszalińskich: Andrzeja Cwojdzińskiego i Kazimierza Rozbickiego, oraz album z koncertami fortepianowymi Henryka Melcera z solistką Joanną Ławrynowicz. Czym dla Pana jest nagrywanie płyt?
- Przede wszystkim utrwaleniem tej ulotnej sztuki, jaką jest muzyka, dla współczesnych nam ludzi i dla przyszłych pokoleń. Gdyby nie nagrania, niewiele byśmy wiedzieli o tym, jak grały najlepsze orkiestry i najlepsi soliści, czy jak dyrygowali wielcy mistrzowie batuty. Dzięki tym "cudom" techniki możemy się cieszyć muzyką w domu, w samochodzie, wszędzie.

Nagranie "Koncertów fortepianowych" Melcera to ścisła współpraca z solistką-pianistką. Jak wspomina Pan tę współpracę z Joanną Ławrynowicz przy przygotowaniu koncertów do nagrania i koncertu filharmonicznego?
- Bardzo miło. Była świetnie przygotowana, wiedziała doskonale, czego chciała na próbach, rozumieliśmy się fantastycznie i nadawaliśmy na podobnych falach. Jej spokój, profesjonalizm, charyzma, a przede wszystkim wielka muzykalność przyczyniły się do tego, że mimo krótkiego czasu przeznaczonego na nagranie, wspólnie stworzyliśmy - moim zdaniem - bardzo udaną i wiarygodną interpretację mało znanych, ale jakże ciekawych utworów.

Nagranie "Symfonii" Cwojdzińskiego i "Uniesień gasnących" Rozbickiego to już całkowicie Pańskie dzieło. Jak przygotowuje Pan interpretację dzieł współczesnych?
- Jest to proces dość skomplikowany, myślę, że dla mnie najważniejszy jest czas, aby dzieło dojrzało we mnie, w mojej głowie i wyobraźni. Zanim rozpoczynam próby, lubię wiedzieć, że znam utwór na tyle, abym mógł rozmawiać merytorycznie o nim z kompozytorem i aby mieć coś do powiedzenia na jego temat orkiestrze.

Który z dyrygentów XX wieku jest dla Pana inspiracją, "duchowym mistrzem", z którego warsztatu najwięcej Pan czerpie dla siebie w prowadzeniu orkiestr?
- Jest ich wielu, od każdego wielkiego dyrygenta można się dużo nauczyć. Poza tym nie lubię naśladować, wolę być sobą, właśnie ci wielcy dyrygenci nauczyli mnie bycia sobą. Cenię takie nazwiska jak: Toscanini, Furtwangler, Karajan, Bernstein, Stokowski, Celibidache, Kleiber, Abbado, Muti, Mehta, Ozawa, Rattle. Wśród polskich dyrygentów: Wisłocki, Czyż, Krenz, Semkow, Wit.

Gdyby nie był Pan dyrygentem, kim chciałby Pan zostać?
- Między innymi genialnym pianistą, gitarzystą lub kompozytorem, a poza zawodem muzycznym lekarzem lub dziennikarzem.

Co lubi Pan poza muzyką?
- Życie... a w tym kino, teatr, podróże, pływanie, jeździć konno, tańczyć, czytać.

Jakie są Pana najbliższe plany?
- Wyjazd do Japonii, Francji i Hiszpanii ze spektaklami operowymi, dużo koncertów i przedstawień w Polsce, po prostu raj muzyczny.

Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2008-12-23

Autor: wa