Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jeśli rodzina, to koniecznie toksyczna

Treść

Jak z rozprutego worka sypią się ostatnio na sceny teatralne w Polsce rosyjskie sztuki. Czyżby to sięganie po autorów rosyjskich, współczesnych i dawniejszych, w tym "radzieckich", odbywało się na fali jakichś resentymentów? Teatr wszak nie jest już repertuarowo zobligowany przymusem politycznym, ale - jak widać - wieloletnia indoktrynacja społeczeństwa zrobiła swoje i pewne nawyki pozostały.

Prawdę mówiąc, "Wassa Żeleznowa" Maksyma Gorkiego w adaptacji Krystyny Jandy została całkowicie wypreparowana z kontekstu społecznego oraz politycznego i zredukowana do motywu przemocy w rodzinie. Mówiąc najkrócej - jest to adaptacja idąca w kierunku modnego dziś nurtu tematyczno-problemowego, czyli pokazania tzw. rodziny toksycznej, gdzie głównym winowajcą jest brutalny mąż utracjusz, alkoholik bijący żonę, a do tego jeszcze pedofil. Temat jakby żywcem wzięty z tabloidów, ze szpalt współczesnych gazet i mediów elektronicznych. Oczywiście z koniecznym w podtekście klimatem feministycznym. Tak więc "aktualność najaktualniejsza". Uwolnienie głównego wątku sztuki od historycznego tła społecznego zmienia jednak interpretację tekstu oryginalnego i właśnie w ten sposób sytuuje go we współczesnej rzeczywistości kreowanej dziś głównie przez media.
Maksym Gorki napisał trzy wersje tej samej sztuki. Pierwsza nie była grana, znane są dwie następne, ta z roku 1910, jeszcze za caratu, i następna wersja napisana w 1935 roku, za bolszewików, czyli już w całkowicie innej rzeczywistości historycznej, politycznej i społecznej. I co najważniejsze, ta druga wersja aż kipi od socrealizmu. Zresztą nie ma co się dziwić, Gorki po powrocie w 1931 roku do Rosji był już ponownie nawrócony na nową ideologię i stał się jej skutecznym propagandzistą. Dzięki temu otrzymywał rozmaite przywileje od bolszewickiej władzy. Jego los jest pogmatwany. Kilka razy ideologicznie się zmieniał, w sumie pozostał jednak przy komunistycznych poglądach. Sztuki Gorkiego są pełne wyrazistych charakterologicznie postaci, jego bohaterowie tętnią życiem, aktorzy lubią grać w jego dramatach, znajdują tam znakomity materiał do budowania postaci.
Krystyna Janda wykorzystała obie wersje sztuki, dokonując kompilacji postaci i sytuacji. Na scenie obserwujemy dramat rodzinny. Centralną postacią jest Wassa (Krystyna Janda), żona i matka trojga dzieci, szefowa dużego przedsiębiorstwa, które jest źródłem utrzymania całej rodziny. Mąż Wassy, Żeleznow (Jerzy Trela), to marny jegomość. Zdegenerował rodzinę, przepija i przegrywa w karty majątek, jest brutalny wobec żony, używa przemocy, dzieci się go boją. Gdy się okazuje, że za pedofilię czeka go proces sądowy, Wassa przygotowuje mu trującą miksturę. I nie ma żadnych wyrzutów sumienia, bo robi to - jak twierdzi - dla dobra i zachowania rodziny.
Krystyna Janda gra kobietę silną, wychłodzoną z emocji, zasadniczą, skupioną na robieniu biznesu i zachowaniu ciągłości rodziny. Nie ma tu miejsca na żadne czułości. Przeciwnie. Relacje między postaciami są oparte na agresji, nienawiści i walce o dominację. Jej córka Natalia (Joanna Kulig) nie zwraca się do matki inaczej, jak tylko "warcząc" i stając wręcz z nią do bójki. Najmłodsza córka, Lubow (dobra, charakterystyczna rola Justyny Schneider), jest dziewczyną niepełnosprawną umysłowo, opóźnioną w rozwoju, dorosły syn także jest kaleką, wkrótce umrze. Jedynie w swoim wnuku Wassa widzi następcę, który po jej śmierci przejmie przedsiębiorstwo. Raz tylko Wassa uśmiechnie się tak szczerze, z radością, właśnie do wnuka. I raz tylko, przez krótką chwilę, zobaczymy w niej ludzkie, matczyne uczucie, kiedy do swojej ułomnej córki, która lubi przebywać w ogrodzie, mówi, że kupi dom z dużym ogrodem. To ładna, spokojna scena. Z czułością pokazaną nie wprost, a podskórnie. Ale, niestety, takie sceny należą tu do wyjątków.
Sztuka miałaby szansę na dobre przedstawienie, gdyby nie podstawowe błędy. Pierwszy to reżyseria. Budowanie spektaklu, gdzie każda zmiana sceny wymaga wyciemnienia, w którymś momencie zaczyna nużyć. Zdaję sobie sprawę z tego, że specyficzne warunki architektoniczne widowni, gdzie pośrodku umieszczona jest scena, a po jej dwóch stronach siedzi publiczność, wymaga innej formy inscenizacyjnej. Ale to żadne usprawiedliwienie.
Ponadto większość tekstu wypowiadanego przez aktorów, a już zwłaszcza Szymona Kuśmidra w roli Prochora, nie jest słyszalna na widowni. A jeśli nawet coś słychać, to trudno zrozumieć, co aktor mówi. Ale to już sprawa dykcji, czego powinien dopilnować reżyser. Zresztą problem z dykcją ma tu większość aktorów. I nie ma co usprawiedliwiać tego budową sceny, bo kiedy swoje kwestie wypowiadają Krystyna Janda czy Jerzy Trela, to tekst dociera do publiczności. Dziwić tylko może, że tak doświadczeni zawodowo, z tak ogromnym dorobkiem artystycznym aktorzy, jak Janda czy Trela, nie zwrócili uwagi na dykcję młodszych aktorów.
Nie pomaga też przedstawieniu pomysł tzw. grania Czechowem. Te długie, niezagospodarowane pauzy, często zwolnione mówienie - wszystko to sprawia wrażenie niedopracowania. Może w miarę grania spektakl nabierze rytmu i będzie bardziej zwarty artystycznie. Bo są tu sceny, które mogą - po poprawkach - wybrzmieć interesująco. Na przykład scena śmierci Wassy, dość rozciągnięta, traci na dramaturgii i napięciu. Nie osiąga zamierzonego celu. Finałowa scena, gdy przy nieostygłych jeszcze zwłokach Wassy jej otoczenie brutalnie walczy o pieniądze, weksle itd., jest z kolei aż nadto ekspresywna. Szkoda, bo dochodzący z ciemności płacz Krotkicha (dobry, wyrazisty epizod Tadeusza Chudeckiego) ginie w tym chaosie walki. A tylko on jeden, Krotkich, zwykły, prosty, najemny pracownik zapłakał po śmierci Wassy. Tylko czy za nią? Czy z lęku przed tym, co z nim dalej będzie?
Temida Stankiewicz-Podhorecka
"Wassa Żeleznowa" wg Maksyma Gorkiego, adapt. Krystyna Janda, reż. i tłum. Waldemar Raźniak, scenog. Maciej M. Putowski, kost. Dorota Kołodyńska, muz. Zbigniew Preisner, Och-Teatr, Warszawa.
Nasz Dziennik 2010-01-20 nr 16

Autor: jc