Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jan Pospieszalski: Nie z każdym warto rozmawiać

Treść

Ze znanym muzykiem Janem Pospieszalskim, redaktorem prowadzącym program
"Warto rozmawiać" (TVP 2), rozmawia Mariusz Bober

Z perspektywy minionych 5 lat emisji programu "Warto rozmawiać" (TVP 2) może Pan powiedzieć, że rzeczywiście warto z każdym rozmawiać o tzw. trudnych tematach, które były poruszane w tym programie?
- Wiadomo, że sam tytuł zobowiązuje. Uważam jednak, że warto rozmawiać z tymi, co do których mogę domniemywać, że chcą rozmawiać i mogę liczyć na szczerość. Jeśli ktoś spełnia te warunki, można dyskutować z każdym, kto ma nawet radykalnie odmienne poglądy. Problem pojawia się wtedy, gdy trafia się ktoś, kto chce tylko kręcić, oszukiwać i manipulować. Wówczas muszę postawić pytanie, czy nadawca publiczny może być wykorzystywany do utrwalania kłamstwa. Takie problemy zwykle pojawiały się w programach dotyczących lustracji czy najnowszej historii Polski. Niektórzy po prostu aktywnie działali na rzecz zniewolenia naszego kraju, sprzeciwiając się jego demokratyzacji, występowali przeciwko aspiracjom wolnościowym Narodu Polskiego. Mimo to pojawiają się obecnie w różnych mediach i miejscach publicznych, opowiadając kłamstwa o swojej roli w poprzednim systemie i o tym, co dziś robią. Dla takich ludzi szkoda czasu antenowego, by dawać im okazję do wypowiadania przez media publiczne kolejnych kłamstw. Stąd moja pewność, że z niektórymi osobami nie warto rozmawiać.
Wskazałby Pan konkretne osoby?
- Nie zaprosiłbym do programu ludzi, którzy nie potrafią stanąć w prawdzie w stosunku do swojej przeszłości i nie są w stanie nazwać po imieniu tego, co wcześniej robili.
Środowiska lewicowe nawołują wręcz do bojkotu Pana programów, zarzucając m.in. stronniczość.
- Mam swoją wizję świata i określony system wartości. Gdy odkrywam go, po prostu stwarzam jasną sytuację. Klarownie określam swoje stanowisko, np. w sprawie stosunku do PRL, roszczeń środowisk gejowskich czy obrony życia poczętego. W ten sposób widz zna moje poglądy i może je skonfrontować z poglądami osób, które zapraszam. Uważam, że jest to uczciwa formuła, w przeciwieństwie do tego, co prezentują niektórzy dziennikarze, na pozór silący się na obiektywizm, ale w taki sposób dobierający słowa i tak formułujący np. pytania, że tak naprawdę ukrywają przed widzem własne stanowisko. Niestety, większość mediów dawno przestała być obiektywna. Stały się one podmiotami realizującymi interesy wielkich korporacji, które konkurują, wyszarpując sobie grupy docelowe. Widz przestał być dla nich obiektem zainteresowania. Ich celem jest po prostu grupa konsumencka, do której trzeba dotrzeć z reklamą, skupić się na ich zainteresowaniach i ustawić ramówkę pod biuro reklamy. Dlatego wolę zająć się publicystyką, czyli komentowaniem tego, co się dzieje. Staram się przygotować ludzi do tego, by myśleli i wyciągali wnioski. Można się zgadzać lub nie zgadzać z tym, co mówię, ale zawsze staram się zagwarantować, by zapraszani przeze mnie do studia goście, nawet jeśli prezentują całkowicie inne poglądy, mogli się wypowiedzieć.
W ten sposób zwykły widz nauczy się krytycznie odbierać przekaz medialny?
- Taki jest mój zamysł. Cały czas jesteśmy zalewani masą "prawd, półprawd i g... prawd" poprzez taki lub inny dobór informacji, rozłożenie akcentów, nadanie tytułów itd. Media cały czas prowadzą grę...
Stały się zbyt drogą "zabawką", by pokazywać prawdę, muszą po prostu zarabiać?
- Nie, uważam, że świat tak dalece zaplątał się w tej gonitwie, że media, które miały stać się miejscem komunikowania ludzi, wzbudzają coraz większe osamotnienie i społeczną atomizację. Zamiast budować wspólnotę i pomagać tworzyć relacje międzyludzkie, albo je rozbijają, albo tworzą ich substytuty, które wypełniają przestrzeń komunikacji, stając się naszym naturalnym środowiskiem. Dla mnie bardzo aktualne jest wciąż ostrzeżenie Marshalla McLuhana. Kiedyś spytał on swoich studentów, czym dziś "łowi się dusze ludzkie". Gdy nie wiedzieli, odpowiedział, że w czasach apostołów ludzi łowiono wędką, od wynalezienia druku - siecią, a dziś... nam się wymienia wodę. Tak dalece środki społecznego przekazu stały się naturalnym środowiskiem naszego życia. Dobrze to widać w Polsce, biorąc pod uwagę choćby decyzje wyborcze naszych rodaków czy dyskusje na tematy historyczne bądź naszą sytuację międzynarodową. Jest to efekt właśnie działania mediów, które posługują się różnymi zabiegami, by osiągnąć swoje cele, m.in. manipulacjami językowymi. Zwróćmy uwagę, że ukuto np. określenia takie jak "zbrodnia w Jedwabnem". To krótkie sformułowanie zawiera jednak kwalifikację moralną czynu. Podobnie jest z określeniem "pogrom kielecki". Z kolei na masakrę bezbronnej ludności cywilnej podczas protestów robotniczych w Poznaniu w 1956 r. ukuto nazwę "Poznański Czerwiec". Zaś na masakrę ludzi przy kolejce pod Stocznią Gdynia w grudniu 1970 r. mówi się "wydarzenia grudniowe" albo "wydarzenia na Wybrzeżu". Zamieńmy teraz te wyrażenia, używając określeń "masakra na Wybrzeżu" i "wydarzenia kieleckie". Widzimy w ten sposób, jak nazwa zmienia ocenę znaczenia tych wydarzeń. Mądra wspólnota w języku zabezpiecza aksjologiczne znaczenie ważniejszych momentów swojej historii. Dlatego mówimy: "wiktoria wiedeńska", "obrona Częstochowy" czy "Cud nad Wisłą". Pewne wydarzenia bowiem mają duże znaczenie dla historii kraju i dlatego w ten sposób je nazywamy, by zapamiętały je również następne pokolenia.
Jest Pan też znanym muzykiem. Grał Pan m.in. z zespołami Czerwone Gitary, Voo Voo, nagrał Pan wiele płyt. Czy w takim razie zaangażowanie w ostatnich latach w działalność medialną oznacza, że porzucił Pan już zainteresowanie muzyką?
- W świat mediów wszedłem przez przypadek. Jako człowiek obyty ze sceną i mikrofonem otrzymałem propozycję pracy przy programie telewizyjnym "Swojskie klimaty", jako osoby zajmującej się jego stroną muzyczną. Po próbnych nagraniach okazało się, że moja rola współpracownika szybko zmieniła się w funkcję współtwórcy programu. Przerosło to moje oczekiwania. Przypomina mi to pewien dowcip o mężczyźnie, który idąc ulicą, znalazł podkowę, a gdy ją podniósł, okazało się, że był tam cały koń... Później, pod koniec lat 90., gdy już "złapałem medialnego bakcyla", Waldemar Gasper zaprosił mnie do współpracy z Telewizją Puls, proponując prowadzenie nowego, dużego formatu. Z tego powoli zaczęła wyłaniać się coraz bardziej wyrazista formuła programu, która ostatecznie przybrała taki kształt, jaki ma obecnie w programie "Warto rozmawiać". Z jednej strony początkowo czułem się trochę nieswojo, bo nie posiadałem doświadczenia kolegów dziennikarzy, którzy mieli za sobą pracę reporterów w Sejmie, Senacie itd. Ale z drugiej - nie miałem całego bagażu związanych z tym obciążeń. Patrzyłem na wszystko otwartymi oczami. Dostrzeżono w tym pewną wartość, że potrafiłem mówić o rzeczach, o których inni nie chcieli mówić, i stawiać pytania tam, gdzie inni już się "dogadali". Spór, który toczyliśmy w programach w 2001 i 2002 r. (gdy jeszcze nie było afery Rywina), zaowocował wieloma nowościami. Pozwolił też na pokazanie nowych ludzi, którzy sporo wnieśli do debaty publicznej. W ten sposób na telewizyjnym ekranie debiutowali: prof. Zdzisław Krasnodębski, Joanna Najfeld, Joanna Potocka, Paweł Milcarek i wielu innych. To wniosło ożywczego ducha do TVP, gdzie wcześniej w kółko pokazywano niemal te same twarze.
Uważa Pan, że program przyczynił się do zmian na płaszczyźnie społecznej czy może nawet politycznej?
- Wolałbym, aby ocenili to inni. Niemniej jestem przekonany, że głośne poruszenie takich tematów jak np. syndrom poaborcyjny czy pochówek dzieci nienarodzonych, czy np. przypomnienie protestu dzieci w Miętnem pod Garwolinem, które upomniały się wraz z rodzicami o krzyże w szkole, zmieniło przynajmniej traktowanie tych tematów przez media. Warto przypomnieć historię tych dzieci. Gdy na dwa miesiące przed maturą uczniom zagrożono wyrzuceniem ze szkoły, jeśli nie zgodzą się na tzw. świecki charakter szkoły, czyli że nie będzie w niej krzyży, 80 proc. z nich nie zgodziło się z tym. Zostali za to wyrzuceni ze szkoły. Było to w 1984 r., na kilka miesięcy przed zamordowaniem ks. Jerzego Popiełuszki uczniowie ze szkoły w Miętnem stanęli na tym samym froncie. Przykład ten podaję wszystkim tym, którzy twierdzą, że polskie protesty w czasach PRL były tylko "o kiełbasę". Właśnie im mówię o tych prostych uczniach i rodzicach, którzy w konfrontacji z reżimem zachowali się godniej niż niejeden reżyser, profesor czy elektryk ze stoczni, który nie pamięta, w którym miejscu przeskakiwał jej mur... Wytrwali przy swojej postawie, choć stracili możliwość edukacji, co dla dzieci z rodzin chłopskich było bardzo bolesne. To jeden z przykładów podejmowania tematów, o których tzw. salon wolał nie pamiętać.
Czuje się Pan w związku z tym trochę wyobcowany w tym środowisku celebrytów?
- Żaden z prowadzących duże programy telewizyjne nie podejmował dotąd np. tematu skutków rozwodów. Tymczasem jest to poważny problem, który determinuje często życie setek tysięcy polskich dzieci. Moim zdaniem, powinien to być przedmiot refleksji dziennikarzy, polityków, naukowców, socjologów itd. Tymczasem mało kto się tym zajmuje. Może dlatego, że wówczas wiele osób musiałoby stanąć przed autooskarżeniem. Znaczenie tego tematu pokazują badania amerykańskich naukowców. Wynika z nich, że dla dzieci łatwiejsza do zniesienia jest świadomość śmierci jednego z rodziców niż porzucenie przez niego rodziny. Badania wskazują też na poważne konsekwencje rozwodów dla późniejszego życia dzieci. Z badań wynika też, że np. w amerykańskim stanie Kalifornia, w którym drastycznie wzrosła liczba rozwodów, błyskawicznie zwiększyła się też liczba młodych ludzi osadzanych w więzieniach. Wracając do pytania - rzeczywiście trochę odstaję od tego środowiska popularnych twarzy telewizyjnych, choćby dlatego, że należę do tej mniejszościowej grupy, która ciągle ma jedną i tę samą żonę.
I to od ponad 30 lat. Jaka jest Państwa recepta na udane małżeństwo?
- Ten czas małżeństwa zawdzięczam przede wszystkim wielkiej wyrozumiałości i cierpliwości żony, która wytrzymuje z takim potworem jak ja (śmiech)... A tak poważnie - trwałość naszego małżeństwa nie zależy tylko od naszego widzimisię, nie jest ono kontraktem, jakąś umową między nami. Nasze sakramentalne małżeństwo przetrwało różne zakręty tylko dlatego, że mogliśmy się odwołać do tego, co jest od nas potężniejsze: modlitwy, wiary i świadomości obecności Boga w naszym życiu.
Jak już wspomniałem, stał się Pan szerzej znany najpierw jako muzyk. Teraz odłożył Pan już na bok te zainteresowania?
- Muzyka to jak pierwsza miłość. Jeśli nawet nie gram codziennie, muzyczna wrażliwość pomaga żyć. Muzykant to człowiek bogatszy od innych. Śpiewam w kościele, pomagam dzieciom w ćwiczeniu na instrumentach, nałogowo słucham tylko radiowej Dwójki, ponieważ potrafię odróżnić sztukę od tandety, wydaję sporo pieniędzy na płyty - szczególnie klasykę i jazz. Z graniem jest trochę jak z jazdą na rowerze - jak się nauczysz, to już nie zapomnisz...
Skończył Pan także liceum plastyczne, ale nie słychać, by wykorzystywał Pan zdobyte tam umiejętności. Poświęcił je Pan dla muzyki?
- Ta szkoła dała mi wrażliwość na piękno widzialne. Także przykład rodziców. Mój tata był architektem i rzeźbiarzem, projektował witraże i przywracał pierwotne kształty remontowanym wieżom kościelnym. Mama studiowała na Akademii Sztuk Pięknych, malowała obrazy, portrety. Wyrastanie w takim domu pozwoliło mi dostrzec piękno. To właśnie mój tata odkrył w kaplicy Cudownego Obrazu na Jasnej Górze żebrowe sklepienie gotyckie, przykryte grubą warstwą tynku. Takie miał zainteresowania. Chyba coś z tego odziedziczyłem. Często przystaję przy zabytkowych budowlach, podziwiając ciekawe rozwiązania architektoniczne. Polska jest bardzo pięknym krajem, tyle że niestety to piękno skrywają często współczesne naleciałości. W ten sposób np. pięknie zdobiona przez jakiegoś utalentowanego cieślę stara chata pod Garwolinem dziś jest pokryta grubą warstwą styropianu i olejnej farby. W dodatku ułożono przed nią betonową kostkę i wycięto ogromne stare drzewa. Wystarczy wyjechać 50 km od Warszawy, żeby zobaczyć wspaniałe przykłady sztuki ciesielskiej. Niestety, w większości już niewiele z nich zostało - po prostu niszczeją. Zrozumienia dla sztuki trudno szukać też u wielu proboszczów. Układają np. betonową kostkę przed zabytkowymi kościołami.
Co uważa Pan za swoje największe osiągnięcie, biorąc pod uwagę i działalność muzyczną, i medialną, po prostu całokształt?
- Moje małżeństwo i dzieci, i to, że jestem w Kościele katolickim. Chciałbym też powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z trwających już 7 lat warsztatów liturgicznych w Iwieńcu na Białorusi. Zaczęło się od tego, że pojechaliśmy tam wraz z grupą młodych zapaleńców, zafascynowanych m.in. oprawą muzyczną Liturgii. Ci młodzi entuzjaści często wyprzedzają tą swoją troską nawet biskupów, księży, profesorów seminariów i organistów. Pojechaliśmy do młodego franciszkanina z Polski, który pracuje w Iwieńcu. Początkowo spotykała się z nami duża grupa tamtejszej młodzieży, która w dowodach najczęściej ma wpisaną narodowość polską, choć zwykle słowa nie potrafią powiedzieć w naszym języku, bo oglądają tylko rosyjską telewizję. Były to bardzo owocne spotkania. Za każdym razem wyjeżdżamy stamtąd wzbogaceni spotkaniem z dynamicznym młodym Kościołem, który odradza się właśnie w tych młodych ludziach. To pozwala mi dostrzec realne działanie Chrystusa tu, w naszej rzeczywistości, wręcz na naszych oczach. Daje też mocne doświadczenie wiary, wspólnoty i pracy dla innych. Tam często dostrzegamy to, czego w tych dobrych polskich warunkach nie widzimy. Niedawno udało nam się zorganizować na Białorusi koncert Arki Noego. Pierwszy raz kapela chrześcijańska o takiej renomie grała na chwałę Boga na tamtej ziemi, i to dla wielu tysięcy słuchaczy.
Czym dla Pana jest wiara?
- Wiara jest integralną częścią człowieka, której nie należy chować gdzieś w szufladzie. Ona kształtuje moje wybory i postrzeganie świata. Dlatego opisując świat, patrzę na niego oczami człowieka wiary.
Wpłynął na to klimat domu rodzinnego? A może sąsiedztwo "przez ścianę" z kościołem?
- Rzeczywiście, mieszkaliśmy w budynku z 1638 roku, w którym kiedyś mieścił się nowicjat Paulinów, a także kwatera dowódcy wojsk szwedzkich Burcharda Muellera von der Luhnena podczas oblężenia Jasnej Góry. Budynek miał grube mury, tajemnicze piwnice i strych. Moja rodzina niczym się nie wyróżniała np. w porównaniu z rodzinami dzieci z Miętnego. Była normalną polską, katolicką rodziną. Wychodząc z domu, dostawaliśmy krzyżyk na czoło od mamy, mówiło się: "Zostańcie z Bogiem", żegnało się przed posiłkiem i odmawiało wieczorem na kolanach Różaniec. Może jednak na tle szalejącej wtedy w Polsce "bolszewii", szarości PRL i ilości kompromisów, na które wielu ludzi się godziło, byliśmy nieco inni. Ojciec, będąc pracownikiem kurii diecezjalnej, mając dziewięcioro dzieci, był uważany za odmieńca - delikatnie mówiąc. Nie mieścił się w ramach tego, co można było spotkać w całej dzielnicy. Dlatego miałem świadomość tej inności. Tym bardziej że w domu mieliśmy bogatą bibliotekę po dziadkach, a w szkole kilku dobrych nauczycieli. Myślę, że dzięki mojej rodzinie znalazłem siłę do konfrontacji z otaczającym światem. Później zrozumiałem, że to, co proponuje PRL, to jakiś substytut rzeczywistości.
Przyczynił się do tego także stryj, Antoni Pospieszalski (ps. "Rosomak"), cichociemny, pisarz, dziennikarz BBC, który wspierał w okresie PRL opozycję niepodległościową?
- Tak, to wspaniała postać. Jego życiorys to gotowy scenariusz na film akcji. Patriota, chrześcijanin poważnie traktujący swoją polskość i wiarę w Boga. W ubiegłym roku, stojąc nad jego trumną na małym londyńskim cmentarzu, uświadomiłem sobie, że żegnamy z nim inną Polskę. Ale też pomyślałem sobie, jak bardzo nasze pokolenie powinno dziękować Bogu. Jak wielkimi szczęściarzami jesteśmy, żyjąc w pokoju, w wolnej Polsce, będąc świadkami pontyfikatu Jana Pawła II.
Fascynację muzyką wyniósł Pan również z domu. Czy był to wynik zainteresowania jej nowymi formami?
- Inspiracją były bigbit i rock and roll. Natomiast ważny był także klimat domu rodzinnego, w którym wielu rzeczy nie było, ale mieliśmy pianino i skrzypce. Jednak efekty tego są widoczne, bo dwaj moi braci są "pierwszoligowymi" muzykami w Polsce. Zaś brat Karol, trębacz i gitarzysta, może mniej znany, prowadzi orkiestrę dętą w Pławnie i Gidlach koło Radomska. Kupił dom na wsi i wrósł w tę ziemię. Uczy wiejskie dzieci grać na trąbce. Więc rzeczywiście ta muzyka w nas została. Młodsze pokolenie: Szczepan, Łukasz, Marek, Mikołaj, Nikodem, Franek, Barbara i Paulina, też uczy się w szkołach muzycznych. Paulina zaczęła niedawno karierę solową. Rodzinne muzykowanie - pielęgnowane - jak widać może też być pomysłem na życie.
Jak Pana rodzice radzili sobie z wychowaniem dziewięciorga dzieci?
- Kiedyś mama na takie pytanie dziennikarki odpowiedziała wprost: "Nie radziłam sobie". Było to w rzeczywistości jej głębokie wyznanie wiary w Opatrzność Bożą. Tak po ludzku bowiem nie jesteśmy w stanie wszystkiego zaplanować. Pan Bóg pisze prosto na liniach krzywych i ma dla nas swoje plany. Dopiero po latach zaczynam to bardziej rozumieć, że nie zawsze - patrząc po ludzku - musimy sobie ze wszystkim radzić.
Jednak rodzeństwo Pospieszalskich dobrze sobie radzi, jest znane m.in. z muzykalności...
- Nie tylko. Najstarszy brat poszedł w ślady ojca. Maluje obrazy - polichromię. Ostatnio dostał m.in. zlecenie rekonstrukcji fresków na sklepieniu skarbca w Waszyngtonie.
Czy przeniósł Pan jakieś wzorce wychowania z rodziny, w której się Pan wychowywał, do tej, którą Pan założył?
- Na pewno tak, choć było to spontaniczne. Po prostu przyjąłem pewne zachowania, które były dla mnie naturalne. Gdy widzieliśmy, że rodzice żyją tak, jak do nas mówią, przejmowaliśmy takie zachowania.
Zainteresowaniem muzyką też zaraził Pan swoje dzieci?
- Franek interesuje się jazzem - gra na kontrabasie. Zdał do średniej szkoły muzycznej im. Elsnera na Miodowej w Warszawie, a Baska (Barbara) gra już piąty rok na skrzypcach.
Praca w mediach, wcześniej także działalność estradowa, zajmuje chyba sporo czasu. Wystarcza go dla rodziny?
- Przyznam, że jest problem, by wszystko pogodzić. Nie zawsze mi się to udaje. Mam nadzieję, że trochę odrobię to teraz, podczas wakacji.
Podobno Pana marzeniem jest kontynuacja "Swojskich klimatów" (cykl programów prowadzonych w TVP 1 w latach 1994-1997). Dlaczego akurat ten program jest tak ważny dla Pana?
- Rzeczywiście, myślę, że dobrze byłoby wrócić kiedyś do tego programu. Dziś cały świat rekonstruuje swoje tradycje. Wraca ogromne zainteresowanie kulturą tradycyjną - etniczną. A my mamy to jeszcze niemal na wyciągnięcie ręki, bo żyją ludzie, którzy tę kulturę podtrzymują. Występuje jednak pewien "deficyt" wiedzy o tym, jak fantastycznym miejscem jest Polska z naszymi tradycjami, obyczajem, ciekawymi miejscami i historiami. Składają się na to m.in. piękne zabytkowe miasteczka i stare wiejskie chaty, niezwykłe krajobrazy. Moim zdaniem, jest to rzeczywistość wciąż nie do końca rozpoznana i nieopowiedziana albo opowiedziana w sposób tandetny. Dlatego myślę, że ona czeka jeszcze na odkrycie w mediach elektronicznych, w filmach, reportażach itd.
Życząc spełnienia tych marzeń, dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-07-18

Autor: wa