Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jak uniknąć zalania kryzysową falą?

Treść

Z dr. Cezarym Mechem, doradcą prezesa NBP, rozmawia Małgorzata Goss

Kilka dni temu nowy prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama objął swój urząd. Dla strategów światowej ekonomii oznacza to, że nadszedł czas na podjęcie zasadniczych decyzji...
- W Polsce premier dopiero w tym tygodniu przyznał, że jest kryzys, podczas gdy wszystkie liczące się kraje na świecie posiadają już pakiety antykryzysowe na sumę około 2 bln USD. Najważniejszy i największy jest oczywiście pakiet Obamy, który przeznaczył 819 mld USD na pomoc dla amerykańskiej gospodarki (poza sektorem bankowym). W efekcie spowolnienia w Chinach związanego ze spadkiem eksportu do krajów rozwiniętych, zwłaszcza na rynek Stanów Zjednoczonych, nastąpiło tam 4-punktowe obniżenie wzrostu - z ponad 10 proc. PKB do 6,8 proc. w ostatnim kwartale (a nie można wykluczyć, że te dane są i tak podretuszowane). Odpowiedzią Chin na spowolnienie jest olbrzymi pakiet wydatków publicznych na pomoc gospodarce, który ma wynosić 585 mld USD na lata 2009-2010 (poza sektorem finansowym). Niemcy z kolei przeznaczają na pakiet 87 mld euro w latach 2009-2010, w tym 50 mld euro na inwestycje przede wszystkim w infrastrukturę oraz szkoły (tzw. drugi pakiet antykryzysowy). Również we wtorek parlament Japonii przyjął pakiet antykryzysowy o wartości 54 mld USD, a całość pomocy wyniesie 112 mld dolarów. Nakłady Francji na pomoc gospodarce realnej na lata 2009-2010 sięgają 67 mld euro, w tym 14 mld euro na infrastrukturę. Z kolei tegoroczny pakiet w Wielkiej Brytanii opiewa na 16 mld euro.

Jak na tym tle kształtuje się pakiet Obamy?
- Jest imponujący, 819 mld dolarów ma zostać wydanych w ciągu dwóch lat na inwestycje w infrastrukturę, energetykę, a także na budowę szkół i pomoc najuboższym. Kwota 480 mld dolarów zostanie przeznaczona na rozbudowę szeroko pojętej infrastruktury, co uznaje się za najszybszy sposób tworzenia miejsc pracy i pobudzenia aktywności gospodarczej przy jednoczesnym budowaniu podstaw rozwoju w długim okresie. Ameryka, jak wynika z zapowiedzi, zbuduje niezliczone mosty i drogi. Obama uznał rozbudowę infrastruktury za "serce" proponowanego pakietu: "Stworzymy miliony miejsc pracy poprzez największy program inwestycyjny od czasu zbudowania sieci autostrad w latach 50." - mówił prezydent, a gubernator Kalifornii dodał: "Pomoże to utworzyć miejsca pracy, 'pompując' jednocześnie gospodarkę. To tak, jak ogrzać dwa domy za jednym zamachem". Szacuje się, że inwestycje rzędu 1 mld USD nie tylko spowodują bezpośredni wzrost zatrudnienia o 28,5 tys. pracowników, ale ponadto doprowadzą do tego, że 400 mln USD wróci do budżetu w postaci podatków i wykreuje dodatkowo 500 mln USD inwestycji prywatnych. Inwestycje na ponad 140 mld USD pozwolą zachować 4 mln miejsc pracy, a więc więcej niż wyniósł zeszłoroczny 2,6-milionowy wzrost bezrobocia, rekordowy od czasu II wojny światowej. Na chwilę obecną USA zidentyfikowały 5 tys. projektów drogowych na sumę 64 mld USD, których budowa mogłyby się rozpocząć w ciągu 180 dni. Na tym przykładzie widać, jak bardzo jest istotna rozbudowa infrastruktury gospodarczej, i to nawet w krajach, gdzie infrastruktura jest rozwinięta. A w Polsce cała debata gospodarcza od lat obraca się wokół słów "ciąć", "ciąć", "ciąć wydatki", czyli wokół redukcji budżetów zamiast budowania infrastruktury. Rozbudowana infrastruktura zachęca do inwestowania, bo obniża koszty. Obecny kryzys jest silniejszy niż wszystkie kryzysy, jakie występowały w świecie zachodnim po II wojnie światowej. Przejawia się również w tym, że został zakwestionowany sam sposób, w jaki gospodarka się rozwija. W tym okresie bardzo trudno jest przedsiębiorcom podejmować decyzje inwestycyjne, bo nie wiedzą, jaka będzie koniunktura, zapotrzebowanie na produkty, a z drugiej strony - nie wiedzą, jakie są koszty kapitału i jaka musi być zyskowność. Dlatego też dostosowania ze strony przedsiębiorców, które obserwujemy obecnie, mają przeważnie charakter negatywny - starają się oni ograniczyć produkcję do aktualnego zapotrzebowania, nie inwestują i czekają na rozwój sytuacji. Otóż w takim momencie bardzo istotna jest długofalowa polityka państwa. Państwo powinno wystąpić z propozycjami dotyczącymi inwestycji, z propozycjami rekompensowania tego, czego nie robią podmioty prywatne. Powinno wyasygnować środki i wejść w puste nisze. Inwestowanie w chwili dekoniunktury pobudza segment prywatny, a więc neutralizuje brak aktywności przedsiębiorstw, a przy tym jest tańsze niż w okresie prosperity.

Czy kraje, które przygotowały pakiety pomocowe, zrobiły to kosztem zwiększenia deficytu budżetowego?
- Oczywiście, to odbywa się kosztem zwiększania deficytu. Wtorkowa decyzja Niemiec oznaczała konieczność ponaddwukrotnego zwiększenia deficytu - z zakładanych wcześniej 18,3 mld do 36,8 mld euro. Plan amerykański zakłada deficyt w wysokości 1 bln USD. Jeśli chodzi o kraje UE, to zapotrzebowanie pożyczkowe na 2009 r. wzrosło tam niemal dwukrotnie. Podmioty prywatne wycofują się, a w to miejsce wstępuje podmiot publiczny i zwiększa swoje zapotrzebowanie na kapitały. Tam nie podchodzi się do wzrostu deficytu tak restrykcyjnie jak u nas. Decydują potrzeby gospodarki, a obecnie wymaga ona zwiększenia inwestycji, aby zneutralizować szok przejściowy. Jeśli się tego nie zrobi, procesy kryzysowe będą się same napędzały: zmniejszenie konsumpcji będzie powodowało jeszcze większe redukcje, a większe redukcje - dalsze zmniejszenie konsumpcji.
Ważniejsze od wymagań formalnych jest, jak deficyt oddziałuje na sferę realną. W USA i Wielkiej Brytanii widać powrót do keynesizmu i do tamtej terminologii. Znów słychać hasło: "Spend, spend, spend money" (wydaj pieniądze, wydaj, wydaj...). I to tempo - imponujące! Inauguracja prezydentury Obamy - 20 stycznia, w dniu 26 stycznia Tymothy Gernter zostaje zaprzysiężony i otrzymuje stanowisko sekretarza skarbu, a już 28 stycznia cały pakiet zostaje przesłany do parlamentu. Jednocześnie prezydent negocjuje z Kongresem, aby na Dzień Prezydenta, który wypada 16 lutego, obie izby przyjęły plan. Wszystko toczy się błyskawicznie. Plan zakłada, że środki mają być wydane jak najszybciej, w ciągu 2 lat. A u nas ciągle króluje niemożność zrobienia czegokolwiek. Imposibilizm sprawczy. W USA urządzenia energetyczne zostały uznane za priorytet, na który zostanie przeznaczone w sumie 54 mld USD. Ma powstać 3 tys. mil sieci energetycznych. A w Polsce? Już za parę lat grozi nam deficyt energii. Nic nie zbudowaliśmy, wszystko wyprzedajemy. Powinniśmy skoordynować działania wokół produkcji energii opartej na naszych tanich zasobach węgla. Czas leci, surowce tanieją, a my dostajemy coraz wyższe rachunki za energię, zaś ci, którzy przejęli sprywatyzowane zakłady, twierdzą, że muszą nas obciążać coraz wyższymi kosztami ze względu na inwestycje w energię odnawialną. "Jesteśmy zobowiązani (...) do zakupu większej ilości droższej energii odnawialnej"- mówią. Z drugiej strony władze chwalą się, jakie to mają osiągnięcia w sprawie pakietu CO2 i jednocześnie pojawia się informacja, że w najbliższym czasie Polska Grupa Energetyczna będzie musiała przeznaczyć 75 mld zł na budowę dwóch elektrowni atomowych!

Czyli - transakcja wiązana. Francuzom zależało, abyśmy kupili od nich technologię. To będzie wielkie zaangażowanie kapitałowe. Co najmniej 10 lat budowy i 60 lat eksploatacji, a przecież nawet nie wiemy, czy energetyka jądrowa będzie wówczas opłacalna...
- Tak, to olbrzymie kwoty, nie wiem, jak na to znajdą się środki. PGE to państwowa spółka. Dlaczego nie otrzymała propozycji, aby przeznaczyć te gigantyczne fundusze na wydobycie i zagospodarowanie węgla brunatnego? I dlaczego właśnie PGE ma inwestować w energetykę atomową? Prawdopodobnie ze względu na uzgodnienia dotyczące limitów. Gdyby to była zagraniczna, a nie krajowa grupa energetyczna, to ograniczenie zużycia CO2 nie byłoby wpisywane do naszego bilansu i nie moglibyśmy sobie tego odliczyć. Ale co to ma wspólnego z rynkiem? Jeśli my - zamiast sami produkować - importujemy gotowe projekty o wielkiej wartości dodanej, to płacimy za to, aby gdzieś indziej były wysokie płace i duża zyskowność biznesu. I nikt jakoś nie martwi się o deficyt, o ryzyko związane z projektem. Gdyby te elektrownie atomowe budował i użytkował podmiot zagraniczny, to chociaż ryzyko ich funkcjonowania byłoby ryzykiem tego podmiotu, a skoro robi to państwowa spółka - ryzyko obciąży nas wszystkich. Wkrótce się okaże, że nie mając żadnych w tej kwestii kwalifikacji, podjęliśmy zobowiązania, które będziemy musieli realizować przez dziesięciolecia. Mamy przykład Słowacji, Litwy, Bułgarii - które zobowiązały się do zamknięcia swoich bloków energetycznych. Kto nam da gwarancję, że za parę lat nie okaże się, iż te gigantyczne pieniądze zostały wyrzucone w błoto? Przecież tamte państwa też z ogromnym wysiłkiem wybudowały swoje elektrownie atomowe. PGE ma wyłożyć 75 mld zł i to szybko. A jakie my mamy na ten temat ekspertyzy? Żadne. O przebiegu naszej polityki dotyczącej energii elektrycznej niestety rozstrzygają nie nasze potrzeby, lecz możliwości biznesowe w krajach wysoko rozwiniętych. Co to ma wspólnego z rynkiem? Ostatnio wiceprezes zarządu EnergSys Bolesław Jankowski stwierdził, że ustalenia w sprawie CO2 są dla nas niekorzystne, i w efekcie "już niedługo energia elektryczna w Polsce będzie należała do najdroższych w Europie, a wtórne tego skutki, czyli osłabienie tempa rozwoju gospodarczego, będą istotne". Niestety, o negatywnym wpływie wysokich cen energii na całą gospodarkę zaczęto informować dopiero teraz, po fakcie. My tymczasem mówiliśmy o tym już wiosną ubiegłego roku w wywiadzie pt. "CO2 nas zaboli" i podawaliśmy, co należy zrobić, aby temu zapobiec. Mając własne źródła najtańszej energii elektrycznej z węgla, należy je za wszelką cenę uruchamiać, żeby obniżyć koszty w gospodarce. A więc inwestycje publiczne w infrastrukturę energetyczną, tak jak w Ameryce.

Jak rząd amerykański zamierza pomagać przedsiębiorcom?
- W pakiecie Obamy proponuje się to, co u nas odrzucono jako niemożliwe - ulgi podatkowe dla przedsiębiorstw na nowe miejsca pracy oraz przyspieszoną amortyzację. Te działania były przewidziane w programie gospodarczym PiS z 2005 roku...

...który to program PiS po wygranych wyborach natychmiast odrzuci pod naciskiem wpływowych grup interesu...
- Pakiet amerykański przewiduje też ograniczenie do 4,5 proc. kosztów kredytów hipotecznych na mieszkania, dostarczanych przez Fannie Mae i Fredzie Mac. Podobne rozwiązanie było zawarte w projekcie "Rodzina na swoim", który był elementem programu gospodarczego PiS z 2005 roku. Małżeństwa miały otrzymać kredyt o stałym oprocentowaniu - 3 procent. Jeśli państwo źle prowadziłoby gospodarkę i pojawiłaby się wysoka inflacja i wysokie stopy procentowe, nie stanowiłoby to problemu dla kredytobiorcy. Nie musiałby się też martwić, tak jak obecnie nasz Kowalski, który ma kłopot z kredytem we frankach szwajcarskich. On też martwi się tym, że kurs złotówki spadnie i że znacząco wzrośnie poziom jego zadłużenia. Budownictwo społeczne miało być realizowane i wspierane przez władze publiczne za pośrednictwem Banku Gospodarstwa Krajowego, czyli podmiotu publicznego. Niestety, w trakcie prac nad projektem wprowadzono... dopłaty państwa do odsetek i odpisów podatkowych na ich spłatę. Nazwa została, a zmieniła się treść. I w rezultacie pieniądze podatników w znacznym stopniu trafiły do banków zamiast do kieszeni klientów. W efekcie finansujemy produkty bankowe zamiast Kowalskiego, który chce kupić mieszkanie. W oryginalnym projekcie banki dostałyby tylko ułamek procenta prowizji za obsługę kredytu. Ryzyko przejąłby BGK, a państwo odpowiadałoby za to, że jeśli wskutek prowadzonej polityki gospodarczej realne stopy na rynku będą wyższe niż stałe oprocentowanie kredytu mieszkaniowego, to tę różnicę dopłacałby BGK. Pieniądze na dopłaty pochodziłyby z kieszeni podatnika i wracałyby do kieszeni podatnika. To, co obecnie funkcjonuje pod pierwotną nazwą, to w istocie subsydiowanie komercyjnego produktu bankowego przez państwo, czyli podatników. Czy to jest działanie rynkowe? Pakiet Obamy zawiera inne rozwiązanie - takie jak w pierwotnej wersji programu PiS. W segmencie budownictwa społecznego małżeństwa i rodziny nie muszą się obawiać wzrostu obciążenia.

W Polsce od nowego roku weszła w życie obniżka podatków. Jak Pan ją ocenia?
- W jej wyniku wprowadzono w miejsce trzech - dwie stawki i obniżono je z 40 na 32 proc. i z 19 na 18 procent. Dla osób zamożnych oznacza to oszczędności rzędu dziesiątków tysięcy, a dla ubogich - grosze. Dla jednego procenta podatników zrezygnowano z 8 mld zł, które tak bardzo przydałyby się do pobudzenia gospodarki. Takiego antykryzysowego rozwiązania nie proponuje żaden podręcznik. Noblista z 2001 r. Michael Spence w ogóle sceptycznie podchodzi do antykryzysowej skuteczności ulg podatkowych.

Przeprowadziła to minister finansów Zyta Gilowska, a więc rząd PiS. A Platforma skwapliwie z tego skorzystała...
- Ale nikt nie wziął pod uwagę, że jesteśmy dziś w okresie kryzysu. W takiej chwili nikt takich propozycji nie wysuwa, a jeśli są już uchwały - oddala ich wejście w życie. Debata w Niemczech przebiega w przeciwnym niż u nas kierunku - rozważało się tam nawet, aby wyżej opodatkować najbogatszych. Sprawa ma dwa aspekty - podatkowy, tj. ile pieniędzy można uzyskać, oraz społeczny, który sprowadza się do tego, aby obciążać wszystkich po równo kosztami kryzysu, inaczej ci najbogatsi są obciążeni relatywnie w mniejszym stopniu niż ci, którzy będą tracili pracę. Przełożenie naszej redukcji podatków na gospodarkę będzie niezwykle niekorzystne. Badania pokazują, że biedniejsi, którym obcina się podatki - wydają te dodatkowe środki na zakupy, czyli puszczają je w obieg. Pieniądze zabrane z budżetu zasilają zatem rynek. Jeśli zaś chodzi o najbogatszych, to obniżenie im podatków powoduje, że ograniczają oni swoje zadłużenie, spłacają kredyty, a jeśli nie mają kredytów - też nie wydają pieniędzy, lecz czekają z inwestowaniem, aż aktywa dostatecznie potanieją. A więc nie następuje kreacja pieniądza, brak jest efektów mnożnikowych. Co więcej, wycofywanie pieniędzy z budżetu na rzecz najbogatszych działa fatalnie w sferze społecznej. Mniej zarabiający nie wykazują zrozumienia dla rozwiązań, które sprawiają, że to oni ponoszą koszty kryzysu. Jeśli obniża się podatki najbogatszym, to jak tłumaczyć ludziom, że muszą stracić pracę lub mieć obniżone dochody? W rezultacie rośnie napięcie społeczne.

Czy można było przesunąć w czasie wprowadzenie nowych rozwiązań podatkowych?
- Może właśnie dlatego tak długo nie wspominano o nadciągającym kryzysie, aby ta ustawa mogła wejść w życie...

A co w kwestiach podatkowych proponuje pakiet Obamy?
- Ekspansję ulg podatkowych na dzieci i odpis podatkowy dla każdej rodziny w wysokości tysiąca dolarów rocznie. Podkreślam - każdej. Nikt tu nie dzieli rodzin na bogate i biedne - wspierane będą wszystkie rodziny, bo to się gospodarce opłaca. Pojedynczy podatnik zaś otrzyma odpis podatkowy w wysokości 500 dolarów. A więc jeśli w rodzinie jest jedna osoba, która nie zarabia, to druga może wziąć za nią dodatkowy odpis podatkowy. To duża ulga podatkowa na kwotę 184,6 mld USD.
Wracając na nasze podwórko: jesteśmy już w trzeciej fazie kryzysu, gdy w budżecie pojawiają się dziury. Wszystkie fazy rząd przespał. W pierwszej - Komisja Nadzoru Finansowego miała za zadanie rozciągnąć kordon sanitarny, aby kryzys światowy nie zainfekował naszej gospodarki, i organizować nacisk na instytucje, aby nie ściągały środków do zagranicznych centrali-matek. Aż się prosiło, aby wprowadzić ustawowy zakaz wypłaty dywidend. Teraz właśnie zacznie się ich wypłata i odpływ za granicę. Należało tego ustawowo zakazać, aby zagraniczne instytucje finansowe zachowały środki na pożyczki i mogły zaciągać za granicą zobowiązania na poprawę wskaźnika wypłacalności. Ustawę mógłby zastąpić konsensus z bankami, taki gentelman's agrement.
Kolejna sprawa - cała pomoc publiczna dla sektora bankowego powinna iść przez PKO BP, czyli podmiot pozostający w rękach Skarbu Państwa. To on powinien przejmować rynek po wycofujących się instytucjach (w sektorze budownictwa mieszkaniowego i hurtowym rolę tę pełniłby BGK). Chodzi o to, aby zachować kontrolę nad publicznymi pieniędzmi i aby ewentualne profity trafiały w ręce podmiotu publicznego. W Japonii na początku tego wieku wpompowano w system finansowy 300 mld USD. Bez efektu. Charakterystyczne, że gdy później wycofano z banków 300 mld, zaobserwowano, że... akcja kredytowa wzrosła!

Paradoksalnie to brak środków wymusił na bankach podjęcie akcji kredytowej w celach zarobkowych?
- Jeśli nie ma kontroli nad środkami publicznymi, to zostaną one rozdysponowane w ramach podmiotów, które je otrzymały. Zainwestują one tam, gdzie można będzie więcej zarobić w kraju lub za granicą, bez żadnych sentymentów. Nie ma żadnych dowodów na to, że pomoc udzielona bankom spowoduje wzrost kredytowania. Jeśli kredytowanie nie będzie się opłacało, to akcji kredytowej nie będzie. Właśnie dlatego to, czego nie chcą robić banki komercyjne, powinno być robione przez bank należący do Skarbu Państwa, czyli PKO BP. A tymczasem co się dzieje? Oto ukazało się zawiadomienie o redukcji liczby pracowników PKO BP o 1722 osoby.

Właśnie w chwili, gdy PKO BP czekają nadzwyczajne zadania?! Bank, który kipi od pieniędzy, ogranicza koszty?
- Zachowuje się tak samo jak instytucja komercyjna, tzn. ogranicza aktywność. Zgłosił już do urzędu pracy zawiadomienie o zwolnieniu grupowym. Tymczasem PKO BP to instytucja, która w tym trudnym okresie powinna przejawiać nadzwyczajną aktywność. Proces redukowania aktywności w instytucjach światowych bardzo się nasila. Mówiliśmy już ponad rok temu w jednym z wywiadów, że instytucje finansowe są bardzo zlewarowane, czyli ich kapitały stanowią niewielki procent całej ich aktywności. Bilionowe aktywa, a niewielkie kapitały własne. Ostrzegaliśmy, że będzie to powodem kłopotów. Teraz właśnie obserwujemy kontrakcję. Polega ona na redukcji aktywów. Deutsche Bank - jeden z nielicznych banków, które nie skorzystały z pomocy publicznej - planuje zredukować swoją aktywność o jedną czwartą, czyli zredukować bilans o 500 mld euro. My w Polsce musimy zdawać sobie sprawę, że tego typu procesy nie omijają instytucji zagranicznych w naszym kraju. Jeśli pozwalamy na wypłatę dywidend, to wspieramy i przyspieszamy redukcje aktywności, bo w tym momencie pogarszają się wskaźniki zaangażowania w stosunku do kapitału. Proces sanacji globalnych instytucji finansowych polega m.in. na tym, że sprzedają swoje spółki na całym świecie, aby pozyskać gotówkę i funkcjonować dalej na rynku macierzystym. Nie można wykluczyć, że wskutek tych redukcji w Polsce aż sześć banków zagranicznych poszukuje nabywców. Niestety, zanosi się na to, że nabywcami mogą być nasze instytucje kontrolowane przez państwo. Tymczasem istnieje duże niebezpieczeństwo, że przepłacimy. Na przykład wartość księgowa Deutschebanku wynosi 31 mld euro, zaś wartość na rynku - tylko kilkanaście miliardów euro. W takiej transakcji można sporo przepłacić. Jest i drugie niebezpieczeństwo takich transakcji polegające na tym, że środki publiczne, które powinny służyć do pobudzenia polskiej gospodarki, zostaną wykorzystane na zakup niedowartościowanych aktywów. Powiem tak: można popełnić potężny błąd jak Islandia i Irlandia, gdy przejmowały i nacjonalizowały banki. Trzeba bowiem pamiętać, że nacjonalizuje się nie tylko kapitały, ale także zobowiązania. Mogą temu towarzyszyć szczytne hasła, na które niektórzy dadzą się nabrać. Tymczasem państwo nie powinno przejmować banków ani bezpośrednio, ani poprzez instytucje Skarbu Państwa. Zamiast nacjonalizacji czy zakupu instytucji zagranicznych - nasze instytucje powinny przejmować ich rynek. Podkreślam - przejmować rynek, nie banki. Niech sprzedawcy szukają nabywców i źródeł finansowania dla swoich spółek-córek za granicą.

Jak Amerykanie dostarczają pieniędzy gospodarce - kanałem publicznym czy przez komercyjne banki?
- To, co nas różni od Ameryki, to fakt, że oni mają amerykańskie banki, a nasze banki nie są przez nas kontrolowane. Zyski, dywidendy z naszych banków płyną gdzie indziej. Dlatego właśnie powinniśmy unikać wspierania ich poprzez wszelkie gwarancje, poręczenia. Polityka banków sprowadza się do tego, aby państwo przejmowało ryzyko, a zyski pozostawały w tych instytucjach. Przedsiębiorstwa też chciałyby, aby państwo zagwarantowało, że ktoś kupi ich produkcję, aby państwo sfinansowało im zatrudnienie. A przecież nie na tym polega funkcjonowanie prywatnych firm. Państwo powinno pobudzać koniunkturę, nadzorować te instytucje, a nie wspierać je kosztem podatnika. Jeśli państwo przeznacza środki publiczne na pomoc gospodarce, to powinno zachować nad nimi kontrolę i jeśli może, kierować je kanałem publicznym tak, aby całość ewentualnych benefisów też trafiła do państwa. Inaczej powstaje chory układ - jedni otrzymują korzyści, drudzy - ponoszą konsekwencje. Skąd państwo miałoby wziąć środki, aby wszystkim coś takiego zafundować? A skoro nie może wszystkim, to jedni byliby uprzywilejowani, a inni musieliby działać w warunkach nieuczciwej konkurencji.

Jak w pakiecie Obamy potraktowano najbiedniejsze grupy społeczne?
- Zawiera on działania osłonowe, m.in. rozszerza zabezpieczenie zdrowotne na ponad 8,5 mln ludzi, którzy stracili pracę. Państwo sfinansuje ich świadczenia zdrowotne ze środków publicznych. W zeszłym roku 2,6 mln osób straciło tam pracę. To największa fala bezrobocia od czasów II wojny światowej. Na obniżenie kosztów ubezpieczeń zdrowotnych zostanie przeznaczone 24,1 mld USD, a na szkolenia i zasiłki dla bezrobotnych 102 mld USD.

Liberalna Ameryka bez oporów przyjmuje interwencyjne rozwiązania rodem z Keynesa, a w Polsce kolejne rządy boją się tego jak ognia. Dlaczego?
- Sądzę, że przekonania neoliberalne po prostu tkwią w naszych decydentach. W okresie świetnej koniunktury przekonanie, że lepiej nie interweniować w gospodarce, było powszechne, zaś teraz, gdy cały świat podejmuje interwencje, u nas nikt nie posiada odpowiedniej wiedzy, zaś do interwencji jako metody ma stosunek negatywny. Nic dziwnego, jeśli się żyło w przekonaniu, że gospodarka będzie się sama kręcić. Ze sprzeciwem spotyka się np. dążenie do stworzenia silnej infrastruktury rynku, która wprowadziłaby mechanizmy konkurencji tam, gdzie dziś decydują grupy interesów. Dziś propozycje interwencji w gospodarkę padają z ust tych, którzy zawsze sprzeciwiali się wszelkim interwencjom, a treść tych propozycji jest bardzo specyficzna. Oni de facto nie mówią o interwencji w gospodarkę, lecz o wspieraniu konkretnych grup interesów. Na to nakłada się dziwna niechęć do prezentowania opinii publicznej działań zawartych w pakietach interwencyjnych innych państw. To, co w Polsce nigdy by się nie zdarzyło, zdarzyło się w pogrążonej w kryzysie Hiszpanii, gdzie minister przemysłu, turystyki i handlu Miguel Sebastian wezwał Hiszpanów, aby kupowali krajowe produkty. Wyjaśnił rodakom, że nieznaczny nawet wzrost zakupów towarów produkowanych w kraju może spowodować wzrost zatrudnienia o 120 tysięcy. U nas takie informacje całkowicie przemilcza się w mediach. W hiszpańskiej prasie jest mnóstwo konkretnych informacji gospodarczych na temat poziomu zatrudnienia, niezbędnych środków oddziaływania na gospodarkę. Tytuły z "El Pais" - "Hiszpania straci 1,7 mln turystów w pierwszym roku kryzysu", " Mniejszy wzrost i spadek rentowności długu publicznego". Jest wiele informacji na temat demografii: jak będzie się zmieniała liczba obywateli Hiszpanii w poszczególnych latach, jak będzie się zmieniała liczba imigrantów - "Hiszpania 2018 r.: więcej emerytów, mniej dzieci i mniej imigrantów". Olbrzymie tytuły pokazujące sytuację i sposoby oddziaływania na gospodarkę. Jest bardzo istotne, aby i nasze państwo się uaktywniło. A ono się nie uaktywnia, choć jesteśmy już w III etapie kryzysu. Co on w praktyce oznacza? Oznacza, że po prostu dochody podatkowe już nie są wykonywane.

Informowaliśmy w "Naszym Dzienniku", że pod koniec ubiegłego roku zabrakło pieniędzy w kasie ministerstw...
- Wymiar podatku VAT z grudnia 2008 był o 200 mln zł niższy niż z grudnia 2006 roku. Znajdujemy się na takim etapie, że nie tylko nie wykonano dochodów budżetowych zapisanych w budżecie, ale same dochody zaczęły spadać w relacji do lat poprzednich. Ten trend jest bardzo niebezpieczny. Na pewno było to wielkim zaskoczeniem dla ministra finansów, że musi tak dalece ograniczyć wydatki, że aż nie przeznaczył 3 mld zł na finansowanie MON. Armia nie dostała od państwa pieniędzy! Fakt, że 3 mld zł nie przekazano MON, oznacza, że złamano ustawę, bo te wydatki są zapisane w ustawie.

Państwo, które powinno pomagać gospodarce w wyjściu z kryzysu, samo zostało wkręcone w wir?
- W tym momencie dopiero dotarło do decydentów, że jest kryzys. A przecież te procesy trwały dużo wcześniej. Alarmowaliśmy od roku, mówiliśmy rządowi, co należy robić. Dzisiaj ta walka jest opóźniona. W Polsce elementem, który może dać olbrzymie efekty mnożnikowe, jest wykorzystanie funduszy strukturalnych UE, ponieważ oddziaływuje ono w trzech kierunkach. Pierwszy polega na tym, że każda wydana złotówka łączy się ze środkami z UE. Jeślibyśmy przyjęli schemat amerykański, który prezentuje aktualny noblista Paul Krugman, że jeden miliard generuje wydatki pozapubliczne w wysokości 500 mln zł, to 400 mln zł uzyskamy w postaci zwrotu z podatków i 500 mln jako zwrot środków z UE i dodatkowo zyskamy możliwość powiększenia deficytu budżetowego o prawie 500 mln zł - to okazałoby się, że możemy osiągnąć tak wyczekiwany "cud gospodarczy" za darmo. Efekty mnożnikowe tych działań, o ile realizowane są przez wykonawców krajowych, są olbrzymie. Należałoby więc uruchomić jak najszybciej pomoc z UE, przeznaczając ją na projekty infrastrukturalne, aby gospodarka przyspieszyła. A że pomoc z UE otrzymujemy w euro, to korzyść byłaby podwójna, bo zakończyłyby się problemy związane z osłabieniem złotówki. Inwestorzy nie pozbywaliby się naszej waluty, wiedząc, że tu spadnie "deszcz euro". Byłoby mnóstwo chętnych do kupna obligacji Skarbu Państwa emitowanych na pokrycie naszego olbrzymiego zapotrzebowania kredytowego, które w tym roku wynosi 150 mld złotych. Jeśli inwestorzy chcieliby kupować obligacje i następowałaby duża podaż środków zagranicznych, to w tym momencie budżet mógłby mieć znacznie większy deficyt, ponieważ byłoby zapewnione zasilanie zewnętrzne. Zwiększona ekspansja fiskalna nie oddziaływałaby wtedy tak "destrukcyjnie" na portfele obywateli, którzy dzisiaj przy każdym wahnięciu złotówki patrzą ze zgrozą, jak wzrasta im poziom zadłużenia, ponieważ nierozważnie zaciągnęli zobowiązania we frankach szwajcarskich lub euro. Aby to osiągnąć, trzeba oddziaływać na gospodarkę w sposób bardziej wyrafinowany. Rząd jest dziś "zawalany" podaniami o pomoc od rozmaitych grup interesu i przedsiębiorstw. Każdy prosi o pomoc, a państwo nie ma ani planu, ani pieniędzy, ani narzędzi prawnych. Totalny chaos, według zapowiadanego scenariusza. W bałaganie łatwiej coś dla siebie wyrwać, nawet jak się samemu doprowadziło firmę do upadłości. W chaosie rządowi trudno racjonalnie działać. Należało do tej sytuacji już dawno się przygotować. Już od połowy 2007 r. spadały wskaźniki giełdowe, co ukazywało, że oczekiwania co do wzrostu gospodarczego są słabe. Niestety, ten czas został stracony i byłoby niedobrze, gdyby teraz wszystko tłumaczono kryzysem, a z drugiej strony - przedstawiano jakieś iluzoryczne, magiczne sposoby wyjścia z niego. Konsekwencje zaniechań poniesiemy wszyscy. Mamy początek roku. Rząd obiecał deficyt budżetowy na poziomie 18 mld złotych. Z zapowiadanymi cięciami w wysokości 17 mld zł - do połowy roku może to wystarczyć, zwłaszcza że jeśli cięcia nie dotkną zakupów zagranicznych, to "dziura budżetowa" wzrośnie o kolejne 5 mld złotych. Potem będziemy świadkami kampanii wyborczej do europarlamentu, więc dalej nie będzie się wiele działo, aby zainteresowani nie stracili głosów i zaufania wyborców. Jeśli sprawy tak właśnie się potoczą, to jako społeczeństwo będziemy opóźnieni o rok czasu w koniecznych działaniach. Procesy dostosowawcze, które dokonują się na świecie i w Europie, pozwolą naszym konkurentom nas wyprzedzić. Przegramy batalię o utrzymanie miejsc pracy i kryzys dotknie nas boleśniej niż innych.

Dziękuję za rozmowę.

Doktor Cezary Mech w przeszłości pełnił m.in. funkcje zastępcy szefa Kancelarii Sejmu, prezesa Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi i wiceministra finansów, był też współautorem programu gospodarczego PiS z 2005 roku. Aktualnie sprawuje funkcję doradcy prezesa NBP.
Tezy wyrażone w wywiadzie są poglądami Cezarego Mecha, a nie instytucji, którą reprezentuje.
"Nasz Dziennik" 2009-01-31

Autor: wa