Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jak nie dałem "uwieść się" Anodinie

Treść

Typ prawdziwego państwowca, bez reszty oddanego pracy, niezależnego w swoich ocenach, ale pozostawionego w Smoleńsku samotnie na linii starcia interesów polskich wojskowych, prokuratury i Rosjan. Nigdy bym nie pomyślał, że tak można opisać Edmunda Klicha. Jednak były polski akredytowany przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym próbuje wciskać opinii publicznej taki właśnie swój - na poły megalomański - wizerunek.
"Moja czarna skrzynka" właśnie trafia na księgarniane półki. Klich drobiazgowo opisuje, jak z jego perspektywy wyglądały zarówno prace na miejscu katastrofy, kontakty z przedstawicielami polskiego i rosyjskiego rządu oraz MAK, jak i relacje w polskiej grupie - śledczych, ekspertów wojskowych i cywilnych. Konsekwentnie buduje przy tym swój nieskazitelny obraz.
Były akredytowany zbyt wysoko ocenia swoją rolę w badaniu katastrofy smoleńskiej. A choć znacząco przy tym przecenia swoją przebiegłość w sposobie rozgrywania Rosjan, to jego relacja potwierdza, jak wielki chaos panował w polskich szeregach po katastrofie. Nie dziwi zatem, że widząc bezradność państwa polskiego, Rosjanie zyskali sposobność, by rozegrać sprawę na swoją korzyść. Wewnętrznie skonfliktowany zbiorowy przeciwnik w postaci Edmunda Klicha, grupy polskich ekspertów złożonych z wojskowych i cywilów oraz wojskowych prokuratorów nie był trudny do ogrania. Toteż MAK po dwóch miesiącach od katastrofy był gotów ogłosić swój raport. Udało się przekonać Rosjan, że to zbyt szybko. Cóż z tego, skoro treść dokumentu nie uległa już zmianom. Treść nieobiektywna i niepozostawiająca skazy na Rosjanach. Ale przeciwnik sam się podłożył...

Tak został numerem jeden
Zapis wspomnień rozpoczyna się 10 kwietnia 2010 r., tuż przed tym, jak do Edmunda Klicha zadzwonił Aleksiej Morozow, wiceszef MAK, z informacją o katastrofie samolotu Tu-154M. Już wtedy Morozow miał sugerować badanie według załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. Znając tylko okoliczności wypadku, Klich już wiedział - katastrofa to efekt niewprowadzenia zaleceń po katastrofie samolotu CASA.
Klich trafia do Cezarego Grabarczyka, ministra infrastruktury, przedstawia mu możliwości prawne badania katastrofy (także na mocy umowy polsko-rosyjskiej z 1993 r.). Decyzja o wyborze drogi prawnej miała jednak zapaść już poza Klichem. Po południu grupa polska udaje się do Smoleńska. Już w czasie podróży Klich miał podzielić się z wojskowymi teorią, że przyczyny katastrofy są po stronie bliżej nieokreślonego "systemu", że to nie wina pilotów. Na miejscu Polacy przez dwie godziny czekają w samolocie. Przylecieli za późno. Część ciał leżała już w trumnach. Nie było nawet już czego szukać na miejscu katastrofy.
W końcu grupę przywitała gen. Tatiana Anodina i Morozow, który zaprowadził Polaków do dwóch rejestratorów znajdujących się w ogonie samolotu. Skrzynki - wraz z Waldemarem Targalskim, Zbigniewem Rzepą i Sławomirem Michalakiem - jadą do Moskwy. Klich został na miejscu, obejrzał miejsce katastrofy - przez myśl mu nie przeszło, że inna wersja niż wypadek może być brana pod uwagę. Kolejnym samolotem do Smoleńska przyleciał płk Mirosław Grochowski. Klich uważał, że to on przejmie kierownictwo, a sam wróci do Polski. Grochowski zaczął prace, wyznaczył sześciu akredytowanych, ale Rosjanie uznali, że to niezgodne z załącznikiem 13, bo akredytowany może być tylko jeden. Tak czy owak, do 16 kwietnia 2010 r. żaden z Polaków nie miał akredytacji. Ale Rosjanie premiowali Klicha, który został zaproszony na konferencję z Władimirem Putinem. Grabarczyk się na to zgodził, ale nikt nie uzgodnił, co Klich może powiedzieć, więc ten mówił, co chciał. Po konferencji Grabarczyk zasugerował, że Klich będzie "numerem 1". Grochowski był tym zdenerwowany. Klich niby niechętnie, ale w końcu uznał, że wybór jego osoby mógł okazać się dobrym rozwiązaniem, bo był bardziej ugodowy niż Grochowski i nienastawiony na ostre spięcia z Rosjanami.

Polski falstart
Kiedy Rosjanie ruszyli z pracami, rząd Donalda Tuska mocno spał. Dopiero Bogdan Klich, szef MON (niebędący przełożonym Edmunda Klicha), wydał spóźnioną decyzję o powołaniu polskiej komisji pod kierownictwem Klicha i wskazał 21 akredytowanych. Rosjanie uznali jednak, że akredytowanym jest Edmund Klich, a pozostali to tylko jego doradcy. W tym samym czasie Klich "walczył" już o zapisy z wieży, a wykwintnym fortelem było przyznanie się, że to "nasi schrzanili". Morozow zwlekał pięć, sześć dni, ale w końcu polscy eksperci dostali nagranie. Faktycznie to jednak Rosjanie rozgrywali. Z nagraniami się pospieszyli, popełnili błąd, bo - zdaje się - sami nie byli świadomi, co na nich się znajduje. Kolejne kroki były już przemyślane. 15 kwietnia 2010 r. nie dopuścili polskich ekspertów do oblotu, a na dodatek - przekazując częściowe wyniki badań - stwierdzili, że nie udało się wykonać lądowania z uwagi na złe warunki. Do tego dobrano ścieżkę schodzenia do toru lotu Tu-154M. Tymczasem samolot na oblocie lądował. Polskie protesty nic nie dały. Pozostało tylko podejrzenie, że na 1500 m przed progiem pasa znacznik na radarze kontrolera zniknął. Potem Morozow stwierdził jeszcze, że rejestrator wideo z wieży się zepsuł. Klich miał walczyć o te dowody, ale jak wspomina, rząd nie wspierał go w punktowaniu MAK.


Wrak jako ciekawostka
Klich zaprzecza też zarzutom, że to on nie pozwolił na badanie wraku. Jego zdaniem, to polscy eksperci nie byli tym zainteresowani i czekali na rosyjskie propozycje badań. Prawdopodobnie dlatego, że nie było na miejscu specjalisty w tej dziedzinie. W efekcie polscy eksperci niby do wraku chodzili, ale w ocenie Klicha i tak nic z tego nie wynikało i bazowano na tym, co zrobili Rosjanie.
Emocje w Smoleńsku były ogromne. Klich przyznaje, że miał nawet plan awaryjny na wypadek, gdyby zaniemógł lub gdyby ktoś zechciał się go pozbyć. Jak relacjonuje, ciążyła na nim wielka odpowiedzialność, a był sam. Wszyscy wokół postępowali źle. Na przykład członkowie komisji zbyt mocno naciskali kontrolerów podczas przesłuchań, Klich musiał ratować szefa kontroli lotów ppłk. Pawła Plusnina i zadecydował, że Polacy zapiszą pytania na kartce i będzie je zadawał tylko akredytowany... bo inaczej świadek by się zamknął albo Rosjanie zerwali przesłuchanie. Co istotne, mjr Wiktor Ryżenko (szef strefy lądowania) przyznał wprost, że istnieje procedura zamykania lotniska z uwagi na warunki meteorologiczne. Ale płk Nikołaj Krasnokutski z Tweru, który przejął 10 kwietnia na wieży inicjatywę, twierdził inaczej. Wszyscy wiedzieli, że kłamie, ale komisja dostała tylko szczątki rosyjskiej instrukcji i nie można było go skontrować. Protesty nie pomogły. Rosjanie spokojnie uznali, że tylko tyle wojskowej dokumentacji mogą ujawnić.
Jak wspomina Klich, 14 kwietnia doszło do starcia z Rosjanami. Poszło o udział płk. Mirosława Milanowskiego w prokuratorskim przesłuchaniu meteorologa. Morozow miał prosić o wycofanie biegłego z przesłuchań, bo łamało to zapisy załącznika 13. Klich interweniował, i to trzykrotnie, bo płk Grochowski nie słuchał. To wtedy szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski miał stwierdzić, że Klich utrudnia śledztwo i działa na szkodę państwa polskiego. Wytknął też mu przy tej okazji wybór aneksu 13 jako szkodliwego dla Polski. Sprawa miała zostać wyjaśniona u Morozowa, ale Parulski nagle z propozycji zrezygnował. Klich sugeruje, że z uwagi na bariery językowe - brak znajomości języka angielskiego i rosyjskiego. Zresztą były one dużym problemem polskiej grupy. Nie było tłumacza, a osoby wspierające z ambasady nie znały skomplikowanej frazeologii lotniczej. Co więcej, Ministerstwo Infrastruktury nie chciało pokryć kosztów związanych z zaangażowaniem tłumacza. Słano monity do Grabarczyka, ten miał Klicha straszyć odwołaniem najpierw ze Smoleńska, potem z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych - i co ciekawe, Klich swoje odwołanie (odbywa się ono wyłącznie głosami członków PKBWL) upatruje właśnie w swoim uporze przy trwaniu na tej placówce. Tłumacz w końcu się znalazł. Klich prosił też o pełnomocnika z kancelarii premiera, który ustalałby sposób relacji z Rosjanami. Ale skończyło się na niczym. Były akredytowany ujawnia, że nikt z rządu szczególnie nie interesował się tym, co dzieje się w Smoleńsku. W przeciwieństwie do współpracowników Władimira Putina.

Współpracownik na medal
Klich pracował i współpracował z Rosjanami. Ale nie chciał - jak wojskowi sugerowali - targować się z nimi "na dokumenty". Uznał, że i tak ich raport by powstał, a stronie polskiej zarzucono by brak współpracy, a do tego Rosjanie nic by nam nie przekazali. Jak uważa, Anodina próbowała go rozegrać. Choć trudno w to uwierzyć, komplementami chciała "uwieść" Klicha i doprowadzić do tego, by właśnie on przygotował pełny raport dla Rosjan. Ale Klich twierdzi, że nie dał się uwieść, bo wyczuł podstęp wytrawnego gracza - wypunktowałby błędy polskie i rosyjskie, a MAK wybrałby z dokumentu to, co wygodne, i jeszcze zaznaczył, że to polski ekspert przygotował. Nic nie napisał.
Klich twierdzi, że z polskimi wojskowymi Rosjanie nie chcieli rozmawiać, a z nim jak najbardziej. Widzieli w akredytowanym współpracownika i liczyli, że im wszystko odpuści. Z kolei "Grochol i spółka" mieli dążyć do tego, by udowodnić Rosjanom winę. Klich przyznaje jednak, że była to zła droga, bo winny był mityczny "system", a tego wojskowi nie chcieli naświetlać. Zresztą nie tylko wojskowi. Także szefowi MON nie zależało na awanturze w resorcie. I to przed wyborami. Zaraz potem powstała pewna presja, by ujawnić stenogramy. Edmund Klich miał rzekomo odradzać ten pomysł i przeczuwał, że w sposobie oceny przyczyn katastrofy następuje zmiana i wina spadnie na pilotów. Takie wyjście tuszowało zaniedbania MON. W notesie Klich miał zapisać metaforycznie: "błagam, nie ujawniać".
Pułkownik rezerwy tłumaczy też, że nagrał ministra Bogdana Klicha w akcie desperacji. Szef MON miał najpierw nakazać mu drążenie tematu odpowiedzialności Rosjan, potem sugerował, że może zablokować raport akredytowanego, dlatego ten wolał się zabezpieczyć. W końcu przyjęto wersję błędu pilotów, bez przyjęcia argumentów o błędach systemowych.
Podobne relacje panowały po drugiej stronie. Klich wychwala Morozwa jako badacza, ale ma świadomość, że jest on naciskany i ukierunkowywany przez wojskowych. Ot, cała niezależność obu komisji.

Był w kokpicie, bo był
Cztery miesiące po opublikowaniu stenogramów Instytutu Ekspertyz Sądowych, które nie rejestrują głosu dowódcy Sił Powietrznych w kabinie pilotów - Klich podtrzymuje, że gen. Andrzej Błasik w chwili katastrofy był w kokpicie Tu-154M. Jak mówi, potwierdziła to komisja Millera i to ona ponosi za to pełną odpowiedzialność. Klich wie, kto rozpoznał głos generała, ale nie ujawnia tej informacji, bo - jak przewiduje - media rzuciłyby się na tę osobę. Co ciekawe, Klich uznał, że badania fonoskopijne IES w Krakowie mogą być błędne, bo... komputer mógł okazać się zawodny. Twardym dowodem ma być za to znalezienie ciała generała w tym samym sektorze co kokpit (co już zdementowała prokuratura) i "obrażenia typowe dla osoby, która w chwili zderzenia była w kabinie". To nic, że w tym sektorze było 12 innych ciał, bo tylko gen. Błasik miał rzekomo owe charakterystyczne obrażenia. Tyle że Klich ciała nigdy nie widział. A obrażenia znał z relacji Morozowa.
Jak wyznał Klich, mocno sprzeciwiał się - ale tylko ustnie! - zapisowi w załączniku do raportu MAK o alkoholu stwierdzonym jakoby we krwi generała i podkreślał, że sprawa nie ma znaczenia, bo był to pasażer. Morozow uznał inaczej i to on sugerował presję na pilotów.
Osobliwie rzecz się miała z portretami psychologicznymi załogi. Sporządzali ją trzej Rosjanie, a akceptował polski specjalista (zna nazwisko i tej osoby, ale także chroni ją przed dziennikarzami). Tu jednak Klich twierdzi, że ocen psychologicznych mogło być... tyle, co zespołów badawczych. Tak czy inaczej, teza o obecności generała w kokpicie i podatność pilotów na domniemaną presję faktycznie wypłynęła z Polski. I jak widać, idealnie korespondowała z potrzebami Rosjan.

Okiwany przez wszystkich
Edmund Klich opowiada też o swojej decyzji o dymisji. "Wszyscy mnie ogrywali i miałem już dość" - żali się. Do tego z Polski nasłano na niego psychiatrę. Problemy we współpracy w polskiej grupie spowodowały, że takie wsparcie było konieczne. Ale Klich odbierał je jako próbę zrobienia z niego wariata. Inną sprawą jest, że jego osobowość została oceniona jako niestabilna. Klich bał się jednak, że po odejściu zostanie kozłem ofiarnym. Do kluczowego spotkania z premierem Tuskiem doszło między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich. Sam Tusk sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie czytał monitów od Klicha. Zresztą na tego rodzaju spotkaniach nigdy nie przejawiał większego zainteresowania szczegółami badania. Premier wolał, by decyzje zapadały na szczeblach ministerialnych. Jakby nie chciał się mieszać. Ale gdy Klich chciał rzucić teczką, premier wszedł mu na ambicję: "Pan dba o własną wygodę, a gdzie interes państwa?". I jako że akredytowany uważa się za prawdziwego państwowca, został. Ile było w tym owej państwowości? Mówią o tym warunki Klicha - gwarancja pozostania w PKBWL (kończyła się jego kadencja) i możliwość wejścia do komisji Millera. Ale ten warunek nie został spełniony.


"Nasz Dziennik" dziękuje Wydawnictwu Czerwone i Czarne za udostępnienie książki przed oficjalną premierą.

Nasz Dziennik Środa, 18 kwietnia 2012, Nr 91 (4326)

Autor: au